debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

URL was not found

Radosław Wiśniewski

Głos Radosława Wiśniewskiego w debacie "Literatura w sieci".

strona debaty

Literatura w sieci

A kapusta rzecze smutnie:
„Moi drodzy, po co kłótnie,

Po co wasze swary głupie,
Wnet i tak zginiemy w zupie!”

Jan Brzechwa, „Na straganie”

1.

To ciekawe, że myśląc o tym, jak internet zmienił sytuację literatury, odruchowo myślę o sytuacji naszej, typowo polskiej, a na dodatek z poetyckiej perspektywy. Wydaje mi się, że ten odruch pokazuje bardzo wyraźnie, co się z nami (a może tylko ze mną?) stało, nie tylko przez internet, ale w ogóle, przez życie. Przez ostatnie dziesięć lat zmarginalizowaliśmy się – my, piszący i czytający – byliśmy prowincją, teraz jeszcze bardziej jesteśmy prowincją. Dlaczego nie pomyślałem w pierwszym odruchu o literaturze w ogóle; o jej dostępności; o nowych projektach literackich; o kontaktach ponad otwartymi, czy też dzięki internetowi zgoła unieważnionymi granicami, barierami narzeczy, języków, gwar i idiomów; o przenikaniu się z odległymi kulturami? Dlaczego zamiast tego natychmiast myśl osiada w grząskich, kląskających jak gumno na podwórzu komunałach o marginalizacji literatury w życiu społecznym między Odrą, Wisłą i Bugiem? Dlaczego to, co miało być oknem na świat, przywodzi mi na myśl – gdy idzie o literaturę – wierzby płaczące i brzozy usmarkane, do tego zatrzaśnięte w jakimś dusznym puzdrze, a nie powiew od morza, rześki i żwawy? Czy wiele to nie wyjaśnia i nie mówi wiele? Pewnie wiele mówi o mnie samym myślącym w tej chwili na poddaszu pewnego domu na obrzeżach z widokiem na łunę świateł od Wrocławia, ale myślę na tym poddaszu, że ta inercja myślenia mówi też sporo o zjawisku, jakim był i jest polski literacki internet. A nie jest już tajemnicą, że linie sił i wpływów, jakie układają się w realu – pozostają aktualne w świecie wirtualnym i na odwrót, co silne w sieci, bywa silne i w rzeczywistości. Ci, którzy czytają książki papierowe, będą czytali je z kindle’a czy innego czytnika. I na odwrót, ci którzy nie kupią pisma literackiego w empiku, saloniku prasowym na dworcu, tak samo nie zapłacą 50 groszy za wydanie sieciowe.

2.

Warto w tym miejscu dopowiedzieć, że tak naprawdę internet zmienił sporo, ale nie tak, jak by tego literacka społeczność oczekiwała. Z początku wiele inicjatyw w internecie próbowało znaleźć nowe medium i nową jakość, kilka pojawiło się w sieci i wychynęło do świata realnego jako znaczące byty, chociaż głównie społeczne – a nie literackie. Literatura, a szczególnie poezja, miała się stać bardziej dostępna, miała mieć większe możliwości wyjścia do czytelnika, odbiorcy, odnalezienia się w role playing game, gdzie role miały się zmieniać. Domniemanie, które okazywało się w skali ogólnej wątpliwe, w skali szczególnej bywało wręcz zabójczo mylne. Mem dobrego czarodzieja z internetu dotyczył nie tylko literatury i życia literackiego – bańki internetowe pojawiały się w różnych miejscach reala i pękały z większym lub mniejszym hukiem. W wersji literackiej mem przyjął cztery postaci kilku szczególnie szkodliwych i złośliwych prawd wiary, które podpierając się częściowo realnymi okolicznościami wyprowadzały w pole:

  • Po pierwsze, mem głosił, iż w związku z tym, że dostęp do treści zamieszczonych w internecie jest powszechny, nielimitowany czasem i przestrzenią, zwiększy się uczestnictwo czytelników w życiu literackim, a niskonakładowe pisma literackie oraz tomiki zamienią się w e-booki i e-pisma powszechnie dostępne tysiącom ludzi, którzy nie mają w swoim mieście salonu prasowego empiku – a tym samym wyprowadzi dzieci literatury z domu niewoli i niewielkiego znaczenia.
  • Po drugie, mem głosił, że w internecie utrzymanie treści jest tanie i proste, czasem posuwając się do twierdzenia, że publikacja w sieci nic nie kosztuje. Ociężały papier, tomiki wierszy kosztujące z drukiem, korektą, projektami graficznymi grube tysiące złotych, co hamowało możliwości ich wprowadzania do normalnego obiegu księgarskiego – miały zniknąć a strony, stronki, serwisy, samoredagujące się e-pisma literackie i blogi miały się stać teraz dostępną i demokratyczną formą aktywności dla każdego.
  • Po trzecie, mem głosił przyspieszenie debaty literackiej, w której Czarodziej internet miał zastąpić przymierające już wtedy – u schyłku lat 90. ubiegłego stulecia – pisma literackie, ukazujące się raz na kilka miesięcy, które nie miały szans nadążyć z polemikami, a który to stan trwa do dzisiaj. Recenzje miały ukazywać się na bieżąco i miały na bieżąco być komentowane przez użytkowników sieci wyciągając autorów z głuchej gęstwy. Miało się dziać, iskrzyć i błyskać.
  • Po czwarte wreszcie, mem ów głosił, że momentalność akcji i reakcji, powszechna dostępność treści, rzekoma anonimowość oraz zniesienie cenzusu finansowego (przecież miało być za darmo!) zniweluje sztuczną i nieprawdziwą hierarchiczność świata papierowej literatury, świata mainstreamu i komercji. Innymi słowy, obiecywał demokratyzację, śmierć towarzystw wzajemnej adoracji, sitw i koterii, bowiem siła wolnej internetowej amerykanki miała je zmieść z powierzchni ziemi. Miała nastać wreszcie nowa literacka republika. Wolna republika.

3.

Warto w świetle powyższego wykazać, gdzie dobry czarodziej z internetu kłamał i dlaczego przytoczone powyżej jego cztery filary są obłudne, pokrętne i nie do przyjęcia. A zatem po kolei:

  • Po pierwsze – sam fakt powszechnej dostępności w internecie wielu treści nie czyni wiosny, bowiem tworzy chaos i szum informacyjny, w którym ginie to, co wartościowe, pod stosami tego, co mierne, a ponadto, gdy mierny jest kontakt między nadawcami przekazu a jego odbiorcami, sama zmiana medium niewiele wnosi. Literatura, a szczególnie poezja – nie ma w Polsce poważania, prestiżu, miru i nie mając prawie nic, traci to prawie nic z roku na rok, a co nie ma poważania w realu, rzadko ma poważanie w sieci.
  • Po drugie – utrzymanie treści w internecie jest tylko nieco tańsze i nieco prostsze niż utrzymywanie treści na papierze. Powiedzenie, że prowadzenie strony nic nie kosztuje, brzmiące kusząco 10 czy 12 lat temu, jest nieprawdą. Jedynym wyjątkiem są blogi, ale też blogi stanowią najprymitywniejszą formę istnienia w sieci i tutaj też panuje największy galimatias. Kto ma duże pieniądze, ten wybuduje duży serwis, a kto nie ma pieniędzy na profesjonalną robotę, ten zdany jest na łut szczęścia – czyli tak samo jak w realu. Wielcy, silni i bogaci trzymają władzę i narzucają ton rozmowy, jej temat i jej język. Internetowy obieg literacki mógłby być rewizorem, ale nie jest. Bo tak samo jak w życiu realnym – nie ma tu pieniędzy. Kultura jest na marginesie trosk władzy publicznej i zarządców publicznych pieniędzy, a literatura jest na marginesie kultury, zaś poezja jest z kolei marginesem literatury.  Czarodziej Internet jakoś tego nie zmienił.
  • Po trzecie – przyspieszenie debaty literackiej nie może być większe niż czas przygotowania sensownego tekstu na dany temat, czas jego lektury i poddania refleksji.  Zazwyczaj jest to sporo więcej niż kilka chwil, o czym wie jednak tylko część użytkowników internetu, którzy piszą, co im nerw na palce przyniesie. W efekcie w niektórych miejscach debata tak przyspieszyła, że w ogóle jej nie ma. I jakoś dziwnie tak się składa, że nawet w tych społecznościowych serwisach, gdzie ludzie mogliby pogadać na temat tego, co piszą i co by chcieli osiągnąć artystycznie, z czym się zgadzają lub nie – od kilku lat fora dyskusyjne służą do powielania informacji o konkursach, ich wynikach i spotkaniach autorskich wokół ukazujących się książeczek (głównie papierowych!) użytkowników serwisu.  Pragmatyka wskazuje, że albo debata jest prowadzona szybko, ale wtedy traci sens i spoistość, albo ma sens, ale jest moderowana i wtedy już nie jest taka szybka. Co więcej, odbiorca internetowy jest nienawykły i niechętny długim tekstom, tasiemcowym łańcuchom wypowiedzi. A jak inaczej można prowadzić debatę wykraczającą poza ogólniki albo pyskówkę – nikt nie wie.
  • Po czwarte jednak i najważniejsze – hierarchizacja w świecie wirtualnym występuje w tym samym stopniu, co i w rzeczywistym. Obieg internetowy nie wytworzył po prostu swojej, alternatywnej hierarchii, chociaż istniały takie próby, być może nie zawsze świadome. Blog polecany i sponsorowany przez duże wydawnictwo będzie miał więcej odwiedzin niż blog świetnego krytyka literackiego, którego nikt nie popiera. Zupełnie tak jak w realu.

4.

Wielu animatorów, literatów, którzy zbyt łatwo porzucili papier i siłę oraz prestiż, jakie daje książka, najlepiej w twardej oprawie z logiem dobrego domu wydawniczego, na tyle dużego, by bracia Olesiejuk chcieli z nim gadać – znikło albo na własne życzenie zepchnęło się do niszy w niszy, bo tak należałoby patrzyć na literacki internet. Co więcej, internet jako medium jest ponadto alinearny, chaotyczny, przypadkowy, podczas gdy istotą debaty literackiej jest jej ciągłość, możliwość odwołania się, powołania się na teksty i zdarzenia być może odległe w czasie, ale jakoś utrwalone. O ile bez trudu większego mogę się powołać na tekst z archiwalnego numeru „Twórczości” czy „Odry” o tyle na dyskusję na niebyłym już serwisie www.literatorium.pl nie powołam się, bo serwisu nie ma i jego dorobek nie został w żaden sposób zarchiwizowany. Pewnie mógłby, gdyby ktoś uznał to za istotne, ale istotne to nie było, bowiem istotne to są paragony fiskalne, wyciągi z banków i rachunki za wodę, światło, gaz. Polska, proszę Państwa, stała się krajem, społeczeństwem prostych dorobkiewiczów, którzy nie czytają i nie mają z tego tytułu wyrzutów sumienia, literatura się nie liczy, bowiem liczy się to, co się da policzyć i przeliczyć. Obieg internetowy miał jednak swoje mocne momenty, kiedy wydawało się, że istotnie ma szanse przebić mur i unieważnić rozdział na obieg wirtualny i realny, a tym samym spełnić przynajmniej część postulatów dobrego czarodzieja z internetu. Były to na przykład momenty, w których serwis www.nieszuflada.pl miewał – jak głosiły statystyki – około miliona i więcej wejść miesięcznie, w których serwis www.literatorium.pl stwarzał szansę na wyłanianie konkurencyjnych wobec ustanawianych przez kapituły nagród literackich hierarchii i autorytetów, w których całe środowisko czekało, kogo zglanuje na swoim blogu Marek Trojanowski (http://www.historiamoichniedoli.pl/), zwany powszechnie „Trojanem”. Wydaje mi się, że momentem krytycznym dla tych pomysłów literackich w sieci było odnalezienie właściwych proporcji na styku papier – sieć.  Ten styk źle działał też na losy projektów czysto papierowych i złym było omenem, gdy dobre pismo nie dorabiało się działającej równolegle (a nie zamiast papieru!) strony internetowej, serwisu, forum, społeczności. Tym bardziej, że nie wystarczy dzisiaj założyć w sieci zwykły wieszak treści, ludność przyzwyczajona jest do interaktywności, ale też przyzwyczajona jest do tego, że jest do tej aktywności bodźcowana, chociaż konia z rzędem temu, kto znajdzie klucz do właściwych proporcji tego bodźcowania. Czy to mają być listy mejlingowe, czy powiadomienia, że ktoś wypowiedział się pod wątkiem, który i ty komentowałaś, które przecież z coraz większą lubością oznacza się jako spam i blokuje ich napływ do skrzynek email? Z drugiej strony, człowiek ma większe przywiązanie do tego, czego może dotknąć, zobaczyć, przytulić, powąchać – stąd samej interaktywności musi towarzyszyć coś z utrwalania, materializacji, niekoniecznie w proporcjach 1 do 1 tego, co się dzieje w sieci. Bez tego, jak się wydaje, serwisy społecznościowe adresowane do wąskiej grupy (chociaż może i nie takiej wąskiej – przypomnę, milion wejść miesięcznie w serwisie nieszuflada lat temu kilka, dowodów brak, bo dzisiaj w miejscu statystyk rządzi czarodziej URL-was-not-found) są skazane na przypływy i odpływy ludności.

5.

No właśnie, różne są przestrzenie – realna, papierowa i wirtualna, sieciowa, ale odbiorca, wydaje się, jest ten sam – nieliczny, zagubiony, może nawet zniechęcony i znudzony.  Milcząca większość ludzi w tym kraju nie czyta i nie odczuwa z tego powodu żenady ani dyskomfortu. Nie ma czasu na czytanie, ale ma czas na grillowanie, nie ma czasu na tomik wierszy, ale chętnie odda się zbiorowemu narzekaniu na sejm, senat i organy władzy RP. A przy tym zna się świetnie na polityce, historii, kulturze i w ogóle na wszystkim – cóż, życie jest sztuką wyboru. W Polsce tylko 11% ludzi czyta więcej niż 5 książek rocznie i to z nich wywodzi się publiczność literatury. Tylko że tych 11% trzeba rozdzielić między literaturę faktu, fachową, historyczną, publicystyczną, popularną poniżej krytyki (w końcu przeczytanie czterech tomów Zmierzchu Stephanie Meyers nie czyni czytelnika, bo wymienione dzieło w czterech tomach niewiele ma wspólnego z tym, co umownie nazywa się „literaturą”). O ile wydawało się, że w roku 2001, 2002 czy 2004 życie literackie jest mocno rachityczne, a w internecie upatrywano nadziei na to, by je ożywić, o tyle w roku 2013 można pokusić się o stwierdzenie, że rachityczność nie ustąpiła miejsca żwawości a zaściankowość – światowości. Może nawet wydawać się, że kiedyś to dopiero było życie literackie, pomimo tego, że napędzane głównie narzekaniem na to, iż kształt jego daleki był od kształtu pożądanego – a teraz to dopiero jest nic, jeno pustka i zamieć. Co było rachityczne 10 lat temu, teraz zrachityczniało jeszcze bardziej. I chyba to jest prawdziwy powód do refleksji i właściwy jej kierunek.  No bo jak sprawić, żeby ludzie chcieli czytać i to niekoniecznie Zmierzch czy blogi nimfomanek. Jak sprawić, żeby literatura, kultura znowu zaczęły się liczyć. Bo na razie się nie liczy ani w internecie ani poza nim. I ot, co.


Większość moich poglądów na temat zadany przez Biuro Literackie zapisałem w tekście, który ukazał się w numerze 3(12)/2012 kwartalnika artystycznego „Bliza” pod tytułem „Zabobonny mem, który mówi o tym jak dobry czardoziej internet miał wyprowadzić lud poetycki w szerokie przestrzenie a wyprowadził w pole”. Tekst powyższy jest streszczeniem w jednym miejscu, a rozwinięciem w innym miejscu tamtego, ale poczyniłem tak za zgodą prowadzących serwis, oraz za swoją własną zgodą na silne nawiązanie, dalekie jednak od autoplagiatu, bowiem wyrażam tu, by zacytować filozofa – swoje poglądy, które ze sobą podzielam.