Wystarczy przekartkować Jak pisałem powieść kryminalną (w tym biednym kraju), żeby zdać sobie sprawę, że Jaworski nie napisał książki „do czytania”. To znaczy, można oczywiście ją przeczytać w całości, od deski do deski, ale pożytek z sumiennego przejścia przez jej część zasadniczą, kilkudziesięciostronicowy wypis z rubryki kryminalnej „Kuriera Warszawskiego” z lat 1918–1927, będzie prawdopodobnie taki jak z przeczytania książki telefonicznej lub kompletnego rozkładu jazdy PKP na Mazowszu. Albo kalendarza ściennego, bo z kalendarzem ma ten blok tekstu najwięcej wspólnego: jest w nim każdy dzień roku, a pod każdym dniem są informacje – tyle że nie o imieninach czy sposobach na plamy z ćwikły, ale cytowane in extenso doniesienia o próbach samobójczych. Doniesienia, dodajmy, szokująco dokładne jak na standardy epoki, w której nawet słowo „samobójstwo” lepiej poddawać na Facebooku autocenzurze i maskować w nim litery gwiazdkami. „Kurier”, a za nim Jaworski, są od takich zabiegów bardzo dalecy. Poznajemy imiona i nazwiska, poznajemy sposoby, motywy, nazwy szpitali, do których rannych lub ranne odwieziono. Poznajemy adresy. Poznajemy obrażenia. Żeby było nam łatwiej i przyjemniej – chyba nieprzyjemniej – na końcu mamy nawet alfabetyczny indeks ofiar. Czytamy? Raczej prześlizgujemy się wzrokiem, konsumujemy wyimki, bierzemy na język śmiertelnej przyprawy, skoro widzimy, że głównego dania nie ma.
No, może niezupełnie nie ma. Jak pisałem… zaczyna się, jak na Jaworskiego, całkiem typowo, od metanarracyjnej ramy, w której narrator – przyjmijmy, że to sam autor – zwierza się z problemów z pisaniem. Mniej więcej tak jak w „Ctrl+Alt+Del” z Warzywniaka: „Nie piłem i od kilku dni wpatrywałem się w migający kursor edytora tekstu, torturując umysł wymyśleniem historii, która okazałaby się genialna”. Tym razem bohater nie porywa się na historię genialną, a za radą przyjaciela chce napisać przynajmniej przyzwoity kryminał, mający zapewnić mu uznanie czytelników i sukces finansowy. O uznanie i sukces bowiem, jak donosi przyjaciel, najłatwiej w Polsce właśnie via „[p]owieści kryminalne o mocno zarysowanym wątku obyczajowym, wzmocnione i wspierane przez brawurowy wątek psychologiczny”. Jak jednak taką stworzyć? W tym biednym kraju? Jaworski kluczy, prokrastynuje, przegląda folder z seks-spamem, rozmawia z panem Władysławem z lat dziewięćdziesiątych, jak zawsze wymiguje się żartami, jak zawsze opowiada o problemach z używkami, a kiedy w końcu zasiada do pisania, spod pióra, czy z klawiatury, spływa mu regularny heksametr. Niestety. Czy ktoś, kto umie heksametrem, będzie w stanie mocno zarysować wątek obyczajowy i wesprzeć go wątkiem psychologicznym? Żeby czytelnik, czytelniczka, cały rynek czytelników i czytelniczek był szczęśliwy? Czy jego wewnętrzny Milton porozumie się z trenerem fitness? I z panem Władysławem? Jakie jest miejsce kultury wysokiej w świecie, w którym istnieje cukrzyca typu 2? I wódka Bałtyk?
Lwia część prozy i poezji Jaworskiego krążyła wokół tych kwestii od zawsze, dość wspomnieć Filologa otoczonego „głupkami” na oddziale psychiatrycznym (Pod prąd) czy alter ego autora, mówiącego cywilizacji i sztuce Zachodu szydercze „sprawdzam” z łóżka na onkologii (Do szpiku kości). Na ogół do podtrzymania fabularnego napędu autorowi Hiperrealizmu świętokrzyskiego wystarczało zarysowanie tej opozycji (bios a zoe, w największym skrócie) i śledzenie, jakie efekty – komediowe, przeraźliwe, refleksyjne – pojawiają się w wyniku dalszego rozsuwania jej biegunów[1]. Jako urodzonemu humoryście bliżej mu było zwykle do sytuacji, w której to pozycja „wzniosła” kompromituje się w błocie przed budą z kebabem, a nie odwrotnie; sytuacje, w których przygody „krzepkich młodzieńców z kijami bejsbolowymi” stawały się pretekstem do sformułowania wyższościowego sądu moralnego, należą w jego pisarstwie raczej do rzadkości i pojawiają się głównie w książkach późniejszych. To stąd ten nihilistyczny, zbijający z tropu animusz, jaki miały (i miewają) zapisy dokumentujące przygody bohaterów o inteligenckim rysie, udających się w pielgrzymkę na stację benzynową po piwo 6,5% czy komentujących „owłosione cyce Marylin Monroe”. Jaworskiemu po prostu dobrze w fasonie à la radziecki satyryk, Jerofiejewowski upadły filozof czy smutno-śmieszny oberiuta: jest rzeczywistość Wenus z Milo, owszem, ale jest i rzeczywistość Lubelskiej Cytrynówki, dworca w Ostrowcu i podagry, i ta druga, szanowni państwo, ta druga rzeczywistość, o czym to ja miałem… A tak, ta druga, rzeczywistość numer dwa, jest bardziej namacalna, krwista, by tak rzec, sądy zaś o niej – bliższe sercu, a nawet! nawet bardziej zdatne do falsyfikacji w sensie Kuhna, jeśliby już ktoś żądał, prawda, oczekiwał… Wczuwam się w celu ilustracyjnym: tak mniej więcej rozwijała się narracja Jaworskiego, nieprzerwanym zygzakiem pomiędzy atraktorami absolutnego rozkładu i napowietrznych pałaców kultury. I tak dzieje się też w nowej książce, a raczej – tak dzieje się w nowej książce do pewnego momentu. Nagle Jaworski pisze w niej bowiem „I nagle”, po czym serwuje potok śmierci i cierpienia, o którym wspominaliśmy na początku.
Przez chwilę wygląda on na żart, ale żart ma puentę, a ten nie chce się skończyć. Jest intensywny, ale jest intensywny w każdym punkcie, jak muzyka „dynamistatyczna”, na przykład noise, który mimo ekstremalnej dynamiki staje się w dłuższej ekspozycji osobliwie przewidywalny, nieruchomy, w końcu nużący. O co tu chodzi? Co znaczy ten kilometrowy danse macabre, wysypisko losów, puzzle grozy z tysiąca elementów? Opisem jednego, dwóch, siedmiu samobójstw jesteśmy w stanie się przejąć, ale od dawki stu czy trzystu „humanistyczny” wstrząs nie jest możliwy. Nad siatką utkaną z przypadków wiążą się myśli innego rodzaju; czy o nie Jaworskiemu chodzi? O statystykę? Ekonomię? Może tak, w końcu powtarza się w tej książce o „biednym kraju”. Czy kraj jest biedny, bo nie rozumie swojej obecnej, a zwłaszcza przeszłej biedy? Czy tą lawiną czarnej prawdy Jaworski wypisuje się z „wypraw w dwudziestolecie” skażonych grzechem orientalizmu, romantyzujących – już samą fabularyzacją – epokę przeraźliwej biedy? Czy w Jak pisałem… widzimy anty-Dehnela? „Widzimy”, a nie „czytamy”, bo przeciwieństwem i odtrutką na n a p i s a n e historie pań Szczupaczyńskich jest historia n i e n a p i s a n a, a tylko zaprojektowana, zasugerowana, osadzona w niemożliwym do podważenia fundamencie z faksymiliów? Bez pięter „literatury”?
„Korzystaj mądrze”, pisze Jaworski, wykładając na stół planszę do gry we współczesne pożytki z historii. Jeszcze raz – który to już z kolei – przypomina, że tyleż co pisarzem, jest i metapisarzem, artystą konceptualnym zainteresowanym warunkami istnienia literatury i problematyzującym proces jej tworzenia. Jak pisałem… jest przecież tytułem przewrotnym nie tylko dlatego, że anonsowana w nim powieść nie powstaje; jest nim również dlatego, że relacja z jej niepisania jest, w ogromnym stopniu, napisana przez kogoś innego niż Jaworski (czyli anonimowych dziennikarzy i dziennikarki „Kuriera”). Nie pierwsza to okazja, kiedy autor Czasu triumfu gołębi przetwarza cudzy tekst, ograniczając swoją rolę do organizatora materiału i poszukując nowych odmian poezji w tekście wtórnie sfałdowanym. Tak było w cut-upach z 10 poematów elementarnych dla dzieci, tak było w Powrocie na łono ojczyzny Juliusza Słowackiego, krótkim „poemacie” złożonym w całości z gazetowego tekstu opublikowanego w 1927 w „Polaku we Francji”, który poeta tylko podzielił na strofy numerowane dumnymi cyframi rzymskimi i zwieńczył podobnie sformatowaną notą bibliograficzną[2]. I chociaż pytany tu i ówdzie o pożytki, jakie ma z naukowego zajmowania się polskim futuryzmem, Jaworski odżegnuje się od jakichkolwiek związków artystycznych z nurtem, to wydaje się, że można mówić o wpływie, jaki ma na niego sama praktyka pracy ze źródłowymi tekstami z epoki.
Bardzo nie chciałbym jednak, żeby Jak pisałem… potraktować jak reprymendę, którą uzbrojony w wiedzę historyczną filolog daje ekspansywnej kulturze (jak: kulturze bakterii) polskiej powieści merkantylnej (tu: kryminału): „wymyślacie swoje fidrygałki, to wymyślajcie, ale wiedzcie, że gdzieś, poza zasięgiem waszego radaru, leży złoże prawdziwego zła, na którego eksplorację wasze przedsiębiorcze milieu nie ma pomysłu”. Pomysłu albo „artystycznych możliwości”. Albo nawet „moralnego prawa”. Zamiast tego proponowałbym wejść w kontakt z nowym tekstem Jaworskiego na zasadach znanych z obiegu galeryjnego i muzealnego: potraktować go jak „trudny obiekt” sztuki współczesnej, zorientowany nie na wąskopasmowy, tendencyjny przekaz, a na wprawienie w ruch, jak chmary dronów, naszych interpretacyjnych i skojarzeniowych kompetencji. Obiekt trudny, ale nie izolowany, bo wpisujący się w długie pasmo „segmentowych obiektów tekstowych”, jakich Jaworski w swoim pisarstwie już trochę wytworzył (takie bywały zapisy w Batalionie misiów, taką „poklatkową” strukturę miał Shelley tonący, takie są SMS‑y zebrane, takie jest Do szpiku kości, w którym ujednolicającą rolę pełnią fiszki tytułów). Obiekt, w którym Jaworski podobnie jak w swojej późnej poezji kręci się wokół wlotu do nicości – tym razem akurat nie tym przeznaczonym dla niego – i odurzony jej bliskością eksklamuje: tak jest, tak właśnie to się dzieje, tu kładę materiał dowodowy. Długa, czarna, może okopcona, skręcona gąsienica w skali 20:1, albo miech, albo ten harmonijkowy pysk, jakie miewały dawne aparaty; coś w rodzaju „brył życiorysów” Normana Leto albo rzeźb Henryka Morela. Tak widzę bryłę śmierci przygotowaną przez Jaworskiego. Obok, w gablotach, jakieś malutkie odpowiedniki wierszy z ostatnich tomów, „święte przedmioty” z Ceremonii, w których drzemią jeszcze „minimalne porcje energii”.
Co powiedzielibyśmy na takiego Jaworskiego? Co, gdybyśmy pod jego niepowagą odsłonili oczywistą powagę, ale pod nią, jeszcze głębiej, coś, co nie jest ani powagą, ani niepowagą, tylko, no właśnie, czym? Strasznym dzieckiem? Kruchą czaplą brodzącą w starorzeczu duchowego dziedzictwa Zachodu? Już bzyczą i krążą nasze drony.
Przypisy:
[1] „Przepaść / między kulturą a naturą pogłębia się”, pisał w wierszu Zima z tomu Kameraden.
[2] https://krzysztofjaworski.blogspot.com/2014/09/rocznice-wybrane.html