debaty / ankiety i podsumowania

Słoń w pustym sklepie

Jakub Skurtys

Głos Jakuba Skurtysa w debacie „Biurowe książki 2016 roku”.

strona debaty

Biurowe książki 2016 roku

Niech powyż­sza wypo­wiedź nie zmy­li czy­tel­ni­ka: zaczy­na się od narze­kań i uty­ski­wań, ale z cza­sem nie bra­ku­je też zachwy­tów, bo choć­by rok w BL był słab­szy dla rodzi­mej poezji, moż­na go wspo­móc na innych polach, a Biu­ro na tyle roz­wi­nę­ło już dzia­łal­ność, że pora­dzi sobie bez mece­na­tu Wro­cła­wia, bez Pio­tra Som­me­ra i Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, a nawet bez nowych tomów Hone­ta czy Pod­gór­nik.

Spis Biu­ro­wych publi­ka­cji z mija­ją­ce­go już roku bar­dzo uła­twia zabra­nie gło­su, bo nie­któ­re pozy­cje wypa­dły mi z gło­wy, co może zna­czyć, że albo poświę­ci­łem im za mało cza­su, albo nie nale­ża­ły do ksią­żek wyjąt­ko­wych, nie­któ­re zaś prze­niósł­bym na rok ubie­gły, bo jakoś bar­dziej paso­wa­ły do tam­tych pod­su­mo­wań. Ale zacznij­my od począt­ku: 2016 to w BL spo­ro pro­zy, zwłasz­cza tej euro­pej­skiej, w seriach „Kla­sy­ka z Euro­py” i „Pro­za z Euro­py”, oraz masa elek­tro­nicz­nych wzno­wień ksią­żek dobrze zna­nych i prze­czy­ta­nych, któ­re od daw­na cze­ka­ły na swo­je ebo­oko­we wer­sje. Mniej jest za to poezji, wła­ści­wie tyl­ko jeden war­to­ścio­wy debiut (bo za tako­wy nie moż­na uznać ani anto­lo­gii Zebra­ło się śli­ny, ani nagro­dzo­ne­go Nakar­mić kamień). Czy było co czy­tać? Z pew­no­ścią się nie nudzi­łem, ani jako czy­tel­nik, ani jako kry­tyk, cho­ciaż mój głos wzbu­dzi zapew­ne mie­sza­ne odczu­cia.

Po pierw­sze: zachwy­ca­ją­cy występ Ryszar­da Kry­nic­kie­go z zespo­łem muzycz­nym, któ­ry pod­bił podob­no „Sta­cję lite­ra­tu­ry” w Stro­niu, to dla mnie za mało, żeby wskrze­sić zna­cze­nie poezji Kry­nic­kie­go, a z jego ponow­nie wyda­ne­go debiu­tu zro­bić wyda­rze­nie na ogól­no­pol­ską ska­lę. Naj­wy­bit­niej­szym twór­cą nowo­fa­lo­wym jest Sta­ni­sław Barań­czak, pozo­sta­li zaś pisa­li z lep­szym lub gor­szym skut­kiem w róż­nych deka­dach, cza­sa­mi osią­ga­jąc wspa­nia­łe efek­ty, cza­sem grzę­znąc na zupeł­nych mie­li­znach. Kry­nic­ki nie prze­wyż­sza tu Julia­na Korn­hau­se­ra ani wcze­sne­go Ada­ma Zaga­jew­skie­go, a dobrze by było wró­cić też do lek­tu­ry Jac­ka Bie­re­zi­na czy Zdzi­sła­wa Jasku­ły (zwłasz­cza teraz). Pęd pogo­ni, pęd uciecz­ki to oczy­wi­ście bar­dzo dobry debiut dla swo­ich cza­sów i nale­ży mu się przy­wró­ce­nie w peł­nej posta­ci, ale jest to wyda­rze­nie raczej o cha­rak­te­rze filo­lo­gicz­nym, jak wyda­nie Dni chłop­ca Cze­cho­wi­cza, odcen­zu­ro­wa­ne­go Pamięt­ni­ka z powsta­nia war­szaw­skie­go Bia­ło­szew­skie­go, czy pla­nów na rekon­struk­cję Ana­gli­fów Miło­będz­kiej. Może to wywo­łać dresz­cze u pew­nej gru­py histo­ry­ków lite­ra­tu­ry (u mnie jak naj­bar­dziej wywo­łu­je), ale jako kry­tyk nie prze­ce­niał­bym ich zna­cze­nia dla naj­now­szej poezji.

Po dru­gie: przy­łą­czam się do gło­su tej czę­ści śro­do­wi­ska (ostat­nio zasta­na­wiam się, czy jest jakaś inna część), któ­ra uwa­ża debiut Bron­ki Nowic­kiej Nakar­mić kamień za książ­kę złą, wtór­ną, nazbyt łatwą, osa­dzo­ną w za dobrze roz­po­zna­nych, moder­ni­stycz­nych kon­wen­cjach, nie­spraw­dza­ją­cą się zupeł­nie jako pro­po­zy­cja poetyc­ka na XXI wiek. Prze­mil­czał­bym to, gdy­by nie nagro­da Nike i zupeł­ne nie­zro­zu­mie­nie, a wła­ści­wie zagu­bie­nie dróg współ­cze­snej poezji przez jej dość przy­pad­ko­we jury. Ale jest to wciąż nagro­da o naj­więk­szym medial­nym oddźwię­ku, a pięt­na­sto­krot­ny wzrost nakła­du, o któ­rym infor­mu­je wydaw­nic­two naj­lep­szym tego dowo­dem. Jesz­cze raz więc sfor­mu­łu­ję to wyraź­nie: w mło­dzie­żo­wym slan­gu mod­ne sta­ło się zja­wi­sko hype’u, a Nike dla Nowic­kiej wywo­ła­ło wła­śnie taką lawi­nę wzru­szeń i napę­dzi­ło machi­nę, z któ­rej gust czy­tel­ni­czy trze­ba zawra­cać. To, że jest tak łatwo i przy­jem­nie, że z per­spek­ty­wy dziec­ka, że sło­wa się sobie dzi­wią jak u Leśmia­na, Schul­za czy Miło­będz­kiej, a ponad­to książ­ka nie ma wła­ści­wie nic do powie­dze­nia o współ­cze­snym świe­cie, powin­no raczej wzbu­dzić w nas oba­wy o kon­dy­cję naj­now­szej liry­ki. Na szczę­ście Nakar­mić kamień to samot­na wyspa na oce­anie świet­nych tomów i kolej­ny kamyk w lite­rac­kim ogród­ku ksią­żek-nie­słusz­nie-nagro­dzo­nych.

Po trze­cie: wąt­pli­wa pozo­sta­je dla mnie seria z wier­sza­mi wybra­ny­mi w kie­szon­ko­wym for­ma­cie, któ­ra w tym roku przy­nio­sła wybo­ry z Hone­ta, Deh­ne­la, Szy­cho­wiak i Bar­giel­skiej. Żad­na z tych ksią­żek nie zmie­ni­ła nic w obra­zie auto­rów, żad­na nie obi­ła się szer­szym echem pośród wybo­rów, zbio­rów lub eks­trak­tów (wier­sze Szy­cho­wiak są na ogół tak krót­kie, że moż­na by je zebrać wszyst­kie i prze­czy­tać w tram­wa­ju), a socjo­lo­gicz­ny efekt zja­wi­ska trud­no mi oce­nić, bo jeśli już czy­tam kie­szon­ko­wo, to z komór­ki, jeśli zaś w tram­wa­ju, to po pro­stu z tomi­kiem w ręku. Te zresz­tą ostat­ni­mi cza­sy skur­czy­ły się z pięć­dzie­się­ciu wier­szy do trzy­dzie­stu, nie jest to więc szcze­gól­nie wyma­ga­ją­cy bagaż. Seria kie­szon­ko­wa nie sta­ła się też pro­po­zy­cją, któ­rą zadał­bym stu­den­tom, chcąc ich zapo­znać z naj­now­szą poezją, a zatem i walor dydak­tycz­ny pozo­sta­je dla mnie wąt­pli­wy.

Po czwar­te: nigdy nie uwa­ża­łem, żeby Anty­po­dy Sła­wo­mi­ra Elsne­ra były tomem wyjąt­ko­wym, debiu­tem deka­dy, jak zwy­kło się je przed­sta­wiać w mate­ria­łach pro­mo­cyj­nych. O tym, że autor nie zro­bił fer­men­tu w lite­ra­tu­rze, świad­czy choć­by brak jakiej­kol­wiek recep­cji poetyc­kiej po latach, brak języ­ka, z któ­rym byśmy go iden­ty­fi­ko­wa­li, brak pole­mik wokół jego twór­czo­ści. To była dobra książ­ka, napraw­dę, i tyle, dale­ko jej do Zim­nych kra­jów czy nawet Dzi­kich dzie­ci. Tym samym nie cze­ka­łem z wypie­ka­mi na Mów, nie zasko­czy­ło mnie ono, choć przy­nio­sło pozy­tyw­ne emo­cje. Egzy­sten­cjal­ny mini­ma­lizm Elsne­ra ma coś w sobie, na tyle, bo go wydru­ko­wać i rekla­mo­wać, dostrzec, prze­czy­tać, prze­jąć się nawet, ale od fra­zy „Wejść w śpiew/ i nie wró­cić” wolał­bym jed­nak kil­ka pomy­słów, jak wresz­cie wyjść ze śpie­wu lub jak ina­czej w nim wytrwać, bo w podob­nym instru­men­ta­rium zagra­ła już nie­jed­na orkie­stra.

Po pią­te: poza licz­ny­mi wzno­wie­nia­mi w for­mie cyfro­wej, nie uka­zał się dotąd żaden waż­ny, ujmu­ją­cy i zosta­ją­cy w pamię­ci tom poetyc­ki auto­ra iden­ty­fi­ko­wa­ne­go dotąd z Biu­rem, co wska­zy­wać może albo na chwi­lo­wy odpływ nazwisk, albo na zmia­nę kie­run­ku same­go wydaw­nic­twa, albo też po pro­stu na gor­szy rok u poetów śred­nie­go poko­le­nia (no dobrze, może poza Powąz­ka­mi Tade­usza Pió­ry…, ale jed­no pió­ro wio­sny nie czy­ni).

Po uty­ski­wa­niach przejdź­my do tego­rocz­nych suk­ce­sów, w skró­cie, bo o nich będzie zapew­ne jesz­cze oka­zja się roz­pi­sać w bar­dziej odpo­wied­nich dla kry­ty­ki miej­scach.

Naresz­cie sfi­na­li­zo­wa­no wyda­nie Nie Kon­ra­da Góry, tomu, któ­re­go pre­mie­ra prze­dłu­ży­ła się co naj­mniej o rok i zapla­no­wa­na jest teraz na listo­pad. Miej­my nadzie­ję, że to wyda­rze­nie nie przej­dzie bez echa, bo Nie to jeden z naj­lep­szych i naj­cie­kaw­szych poema­tów, jakie w XXI wie­ku zapro­po­no­wa­li nam rodzi­mi poeci. Lek­tu­ra obo­wiąz­ko­wa dla każ­de­go czy­tel­ni­ka, trud­na, nie­by­wa­le wyczer­pu­ją­ca ze wzglę­du na swo­je awan­gar­do­we korze­nie i for­ma­li­stycz­ne skom­pli­ko­wa­nie, bliż­sza chy­ba miło­śni­kom Wirp­szy niż Bro­niew­skie­go, ale zara­zem nie­zby­wal­na w kon­tek­ście poezji zaan­ga­żo­wa­nej spo­łecz­nie i jej współ­cze­snych prze­mian.

Dosko­na­łym ruchem wydaw­nic­twa jest odzy­ski­wa­nie Joyce’a, bo Por­tret arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym bar­dzo się zesta­rzał. Od ostat­nie­go prze­kła­du zmie­nił się język pol­ski i zmie­ni­ła się pol­ska huma­ni­sty­ka, znacz­nie lepiej orien­tu­ją­ca się teraz w filo­zo­ficz­nych kon­tek­stach lite­rac­kiej nowo­cze­sno­ści. Ponad­to Jerzy Jar­nie­wicz, dosko­na­le spraw­dza­ją­cy się i w wier­szach, i w kry­ty­ce, i w roli angli­sty, jest dla Joyce’a ide­al­nym part­ne­rem. Epi­fa­nie to z kolei dorod­ny owoc pra­cy Ada­ma Popra­wy, poety, histo­ry­ka lite­ra­tu­ry pol­skiej, joyce’ologa, któ­re­go słuch języ­ko­wy i wier­ność kon­kret­nym nazwi­skom pozwo­li­ły chy­ba naj­bar­dziej twór­czo zmie­rzyć się z trud­ną mate­rią mini­ma­li­stycz­nych próz Irland­czy­ka.

Mile widzia­ny jest też każ­dy nowy prze­kład ksią­żek Ray­mon­da Quene­au, więc i Nie­dzie­lę życia witam z nie­słab­ną­cą rado­ścią. Ale siła pro­zy w tego­rocz­nych pro­po­zy­cjach Biu­ra to rów­nież Tro­pi­zmy Sar­rau­te i Morze kara­lu­chów Lan­dol­fie­go, książ­ki, któ­re uzu­peł­nia­ją nasze bra­ki w pro­zie trud­nej, her­me­tycz­nej, będą­cej wyzwa­niem dla każ­de­go czy­tel­ni­ka, balan­su­ją­cej raczej na gra­ni­cy wydaw­ni­cze­go ryzy­ka, niż ska­za­nej na oczy­wi­sty suk­ces.

Wie­le mam zastrze­żeń do anto­lo­gii Zebra­ło się śli­ny…, a przy oka­zji nie chciał­bym „robić pry­wa­ty”, sko­ro sam byłem zaan­ga­żo­wa­ny w jeden ze szki­ców, ale pomi­mo tych zastrze­żeń, od korek­tor­skich, po osta­tecz­ny dobór wier­szy i auto­rów, uwa­żam ją za bar­dzo waż­ne przed­się­wzię­cie. To pierw­sza na taką ska­lę pró­ba ufun­do­wa­nia i uza­sad­nie­nia podzia­łu pola, o któ­rym od daw­na mówi się w mło­dej kry­ty­ce towa­rzy­szą­cej: z patro­nac­ki­mi rola­mi Góry, Kopy­ta i Puł­ki oraz sil­nym stron­nic­twem lewi­co­wej kry­ty­ki mecha­ni­zmów wła­dzy i repre­zen­ta­cji, przy zacho­wa­niu wyso­ce for­ma­li­stycz­nych, poetyc­kich narzę­dzi. Przy­łą­czam się jed­nak do kil­ku gło­sów mówią­cych, że sama anto­lo­gia powin­na dopie­ro otwie­rać dys­ku­sję, nie tyl­ko w Pol­sce, nie tyl­ko o tych kon­kret­nie poetach.

21 wier­szy miło­snych Adrien­ne Rich w prze­kła­dzie Jaku­ba Głu­sza­ka to pierw­sza pro­po­zy­cja wyda­nia u nas tej dosko­na­łej poet­ki i kry­tycz­ki, zna­nej dzia­łacz­ki femi­ni­stycz­nej, uzna­wa­nej w USA wręcz za kano­nicz­ną. Brak pism Rich w Pol­sce, tak wier­szy, jak i ksią­żek kry­tycz­nych, łączą­cych namysł nad poezją z kate­go­ria­mi spo­łecz­ny­mi,  nie­wy­obra­żal­nie doskwie­ra, zarów­no nasze­mu lite­ra­tu­ro­znaw­stwu, jak i eman­cy­pa­cyj­nej poezji kobiet, któ­ra ma u nas dość wid­mo­wą tra­dy­cję. Moż­na tyl­ko żało­wać, że tom jest tak krót­ki (48 stron zale­d­wie), bo Rich zasłu­ży­ła sobie na wyda­nie zbio­ro­we, pod­ję­te przez kil­ku tłu­ma­czy, ujmu­ją­ce prze­krój wier­szy z jej sześć­dzie­się­cio­let­niej twór­czo­ści, nagro­dzo­nej chy­ba wszyst­ki­mi moż­li­wy­mi poetyc­ki­mi lau­ra­mi.

Na koniec zosta­wiam sobie debiut, książ­kę, w któ­rej wła­ści­wie nie ma sła­bych tek­stów, któ­ra ‒ choć krót­ka ‒ jest nie­zwy­kle spój­na i zara­zem symp­to­ma­tycz­na dla prze­mian naj­now­szej liry­ki dzi­siej­szych trzy­dzie­sto­lat­ków. Sta­cja wie­ży ciśnień Dawi­da Mate­usza uda­ła się wydaw­nic­twu naj­bar­dziej i choć zapew­ne Sile­sius za debiut wygra zno­wu coś dziw­ne­go, nad­mier­nie kon­ser­wa­tyw­ne­go lub prze­czy­ta­ne­go przez czte­ry oso­by, dla mnie jest to jak dotąd naj­cie­kaw­szy debiut roku 2016, i chy­ba dobrze się sta­ło, że tym razem, w roku poetyc­kiej sła­bo­ści śred­nie­go poko­le­nia, tytuł ten wra­ca aku­rat do Biu­ra. Mate­usz potra­fi być zara­zem kry­tycz­ny, poli­tycz­nie zaan­ga­żo­wa­ny i dys­kret­ny, intym­ny wręcz, potra­fi spoj­rzeć z dale­ka na pro­ces histo­rycz­ny (obie­ra­jąc sobie na patro­na Han­sa Magnu­sa Enzens­ber­ge­ra) i nie stra­cić z oczu współ­cze­snej pol­sz­czy­zny czy roz­dzie­ra­ją­cych ją kon­flik­tów. To był debiut w pew­nym sen­sie wycze­ki­wa­ny, wypra­co­wa­ny przez wie­le lat, doj­rza­ły warsz­ta­to­wo, zasłu­że­nie spo­ty­ka się więc z pozy­tyw­nym przy­ję­ciem i miej­my nadzie­ję, że sko­rzy­sta na tym zarów­no poeta, jak i wydaw­nic­two.