debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Mój smukły środkowy palec

Piotr Jemioło

Głos Piotra Jemioły w debacie "Biurowe książki 2016 roku".

strona debaty

Biurowe książki 2016 roku

We wprowadzeniu do tegorocznej debaty Biura Literackiego padło hasło: „Rozliczmy się sumiennie i uczciwie”, co niebywale mnie ucieszyło – chociażby z racji tego, że o uczciwość i sumienność w polskim środowisku literackim coraz trudniej – i skłoniło do wtrącenia swoich trzech groszy. Z góry przepraszam autora, którego książka zostanie przeze mnie potraktowana bez zbędnych czułości, ale takie są już reguły tej bezlitosnej gry zwanej krytyką i zwyczajnie nic na to poradzić się nie da. Jednocześnie jestem niezwykle wdzięczny temu, który potrafił wytrącić mnie z osi zniechęcenia i postępującego sceptycyzmu (nie ukrywam jednak, że w ostatecznym rozrachunku powodów do zżymania się było nieco mniej niż powodów do zadowolenia). Dalszą część szkicu poświęcam dwóm reakcjom krytycznym na antologię Zebrało się śliny, reprezentatywnym dla pewnego modelu myślenia o literaturze. Na koniec parę refleksji dotyczących najświeższej publikacji BL, ale – do rzeczy.

Nie tak dawno wpadł mi w ręce nowy tom Sławomira Elsnera pt. Mów. Stało się to dokładnie w momencie, kiedy już na serio przestałem żywić nadzieję, że autor pamiętnego debiutu puści w obieg świeży set. Książka jednak – po ośmiu latach testowania granic mojej cierpliwości – pojawiła się na półkach księgarń. I na tym fakcie kończy się radość wytrwałego psychofana. Okazało się bowiem, że Elsner próbuje reanimować minimalizm, dzięki któremu oczarował niegdyś publikę i zebrał zasłużone laury, ale tym razem efekt daleki jest od pierwowzoru. Na aktywność bohatera wierszy składają się prozaiczne czynności, do których zaliczyć można: pranie skarpet, jedzenie bułki z pasztetem czy wymioty do miski. Nie mam nic przeciwko tym rytuałom codzienności, ponieważ i mnie od czasu do czasu zdarzają się podobne przygody, aczkolwiek nigdy nie wpadłem na pomysł, aby nadmiar emocji z nimi związany skanalizować w wersach i narażać czytelnika na męki wyższego rzędu. Osobną sprawą pozostaje próba emocjonalnego szantażu, za jaką uważam m. in. wątpliwy artystycznie wiersz o paleniu znicza na grobie ojca, który kończy się zresztą znamiennymi słowami: „Kolejny raz nie wiem, co z tym zrobić”. To chyba podstawowy problem podmiotu. Mimo to nie dajmy się zwieść pozorom – podmiot wierszy Elsnera to nie typowy przegryw, jak ty i ja, ale człowiek, który nie ustaje w wysiłkach, gdyż chce wyrwać się z tego chlewu: przepycha się w milczeniu, zderza z twardymi obiektami („nic nie jest na miejscu”), od czasu do czasu przeżywa coś na kształt metafizycznych uniesień etc. Jednak ostatecznie okazuje się, że wszystkie jego działania można o kant dupy rozbić, zaś on sam grzęźnie na powrót w rutynie, nie przełamanej niczym bardziej spektakularnym od wspomnianych już wymiotów do miski. Byłoby świetnie, gdyby w kolejnej książce ten (anty)bohater wreszcie wyszedł z mroku, jaki sam sobie zafundował, i zrobił użytek z siekiery – a nie tylko zacierał ręce na jej widok („Drwal”, s. 31).

Miłą z kolei niespodzianką okazała się mikropowieść Tadeusza Dąbrowskiego, którego poetyckie perypetie śledzę od momentu wydania Czarnego kwadratu, skądinąd jednego z najbardziej przemyślanych tomów ostatnich lat. Zaskoczenie nie bierze się wyłącznie z faktu, że oto nagradzany poeta – dla części środowiska cwany literat uganiający się za zagranicznymi stypendiami; pozdrawiam Was, Kochani! – zdecydował się przebranżowić i wydać powieść, ale że to proza wcale nieodstająca poziomem od jego najdojrzalszych dokonań na polu poezji. Co takiego skrywa ta skromna objętościowo książeczka, że chce się wracać do jej poszczególnych fragmentów? Mocną stroną jest na pewno język, odgrywający tutaj niepoślednią rolę. Oto Tad, młody poeta z Polski, próbuje odnaleźć lukę w zbanalizowanym dyskursie miłosnym, aby dzięki niej zatrzymać przy sobie śliczną Megan, poznaną na stacji metra architektkę z Kanady. Nie jest to łatwe zadanie, ponieważ dziewczyna nieustannie mu się wymyka, aranżuje przestrzeń i ludzi wokół na swój pokrętny sposób, do czego sama się w pewnym momencie przyznaje: „Ja tworzę (…) pewne przestrzenne koncepty. Które są wypadkową wielu kalkulacji, wielu logicznych posunięć, ale postać końcowa nie ma praktycznego zastosowania, jest po to, by sprawiać przyjemność, by czynić nasze życie ciekawszym”. Motorem działania Megan okazuje się estetyzacja życia za wszelką cenę, gra inicjowana w celu zaspokojenia własnej fantazji bycia „ponad” resztę,  w którą to grę wciągnięty zostaje Tad. Brzmi jak tani romans? Być może, ale za tani romans można uznać także – przy sporej dawce złej woli – Śniadanie u Tiffany’ego Capote’a, którego echa są w Bezbronnej kresce wyczuwalne. I nie mam tu na myśli wyłącznie wspólnej dla obydwu książek scenerii Nowego Jorku, gdzie wśród wielkomiejskiego zgiełku dochodzi do spotkania dwóch nieco zagubionych duszyczek. Bardziej istotne wydaje mi się w tym kontekście powinowactwo psychologiczne Megan i Holly. Obie starają się kreować podrasowany wizerunek samych siebie i przyznać trzeba, że aby osiągnąć zamierzony cel, nie przebierają w środkach: Holly jako luksusowa call girl bez większej żenady wodzi za nos całą kolekcję nadzianych dupków, Megan relacje z Tadem i innymi mężczyznami traktuje przedmiotowo, w myśl dewizy własnej babki: „Ja się nie przyzwyczajam. Nigdy i do niczego. Kiedy się przyzwyczajasz, to jakbyś umierał”. Każda z nich wywołuje po czasie skrajną irytację, zaraża cynizmem, doprowadza do szału obezwładnionych ich urokiem mężczyzn; jednocześnie nie przestaje zachwycać i inspirować do przewartościowania utartych poglądów. Bohater Bezbronnej kreski – jak na rasowego pisarza przystało – jest przekonany, że poprzez akt pisania wyegzorcyzmuje demony, ale obsesja na punkcie przelotnej znajomości będzie  i tak powracać w najmniej oczekiwanych momentach. Tę przerażającą arytmetykę uczucia najdobitniej widać w opowiadaniu Lydii Davis Przeliczyć to wszystko, które bohater dostał od Megan na pożegnanie. A oto jego fragment: „(…) można by z tego wyciągnąć jakąś średnią, na przykład przyjąć, że po sześciu tygodniach myślisz o tym najwyżej godzinę dziennie, raz przez parę minut, a potem całym ciągiem, albo po parę minut tu i ówdzie, a potem przez pół godziny przed zaśnięciem, ale też czasami wszystko ci się przypomina i nie daje ci zasnąć przez pół nocy”.

Trochę szumu narobiła antologia Zebrało się śliny, o której pisano tu i ówdzie, ale z reguły niezbyt mądrze. Palma pierwszeństwa należy się w tym względzie dwóm szacownym autorom Krytyki Politycznej: Kindze Dunin i Błażejowi Warkockiemu. Osobiście ubolewam, że Pani Dunin nie dotrzymała danej sobie niegdyś obietnicy – o czym wspomina we wstępie szkicu – by o poezji się nie zająknąć, bo tekst, który ukazał się na łamach KP, nawet przy dobrych chęciach i korzystnym biomecie, trudno zaliczyć do szczególnie udanych. Po pierwsze, jednowersowy Donbas wcale nie musi okazać się „prostym kawałkiem”, ale by to zauważyć, warto zadać sobie choć minimalny trud odczytania go w kontekście innych wierszy Dawida Mateusza. Synteza mikro- i makropolityczności, której autorka doszukuje się w rzekomo bardziej wyrafinowanych tekstach antologijnych, właśnie w pozornie banalnym Donbasie znajduje swą reprezentację. Po drugie, rewelacje Dunin odnoszące się do prób wypracowania nowego języka, które – według niej – nierzadko kończą się u młodych poetów brakiem komunikatywności, są cokolwiek chybione. Czyżby kolejna – o zgrozo! – inkarnacja Franaszka? Śmiem twierdzić, że tak, ale w tym akurat rozdaniu gra toczy się o obronę nie WIELKICH HUMANISTYCZNYCH WARTOŚCI, a praw prostych ludzi, takich jak ty i ja. To już naprawdę spore nadużycie i dziwię się, że nikt tego wcześniej nie wychwycił – najpierw docenić otwarcie poezji na nowe pole doświadczeń, aby w kolejnych akapitach oskarżyć autorów i krytyków im towarzyszących o sekciarskie nawyki. Czy organizowanie koncetów, slamów, open mike’ów etc. rzeczywiście potwierdza teorię o plemiennej mentalności i zamknięciu na tzw. normalsów? Czy rzeczywiście musimy wychodzić z transparentami na ulice i w zgodnym pochodzie bronić praw lokatorów, aby publicystka KP zaliczyła nas w poczet twórców zaangażowanych? Daleki jestem od apologii światka poetyckiego, aczkolwiek wspomniane wyżej zarzuty wydają mi się cokolwiek chybione.

W tym miejscu pozwolę sobie i Wam nieco ochłonąć i przejść do kluczowego, a zarazem dramatycznego pytania zawartego w tytule szkicu Dunin: „I czemu nie ma Jasia Kapeli?” Spieszę z odpowiedzią, choć podejrzewam, że autorka zdążyła już zapoznać się ze wstępem do Zebrało się śliny (od publikacji na łamach KP minęło dobre trzy tygodnie i można było w tym czasie nadrobić zaległości). Otóż redaktorzy otwarcie przyznają: „ograniczyliśmy się do tych, którzy opublikowali nie więcej niż dwie książki poetyckie”. Jaś Kapela wydał co prawda „nie więcej niż dwie książki poetyckie”, ale literackim stażem zawstydza gniewną dziewiątkę[1]. Stąd o krok od konstatacji – jako stary wyjadacz JK nie potrzebuje antologii („strategia jasia”, nad którą rozwodzi się Kinga Dunin, wyśmienicie sprawdza się w bardziej krejzolskich kontekstach) ani tym bardziej niezbyt wiarygodnego adwokata. Cała literacka Polska i bez tego będzie zachodzić w głowę, co tym razem włoży na siebie Jaś Kapela w trakcie tegorocznej parady czy festiwalu.

Tak oto – całkiem niepostrzeżenie – dotarliśmy do newralgicznego punktu, którego imię: PARYTET. Redaktorzy antologii podejmują nie lada wysiłek, by usprawiedliwić lichą reprezentację poetek. Zabawne – jakiej chytrej sofistyki byście nie użyli, zawsze znajdzie się malkontent pokroju Błażeja Warkockiego i obróci w perzynę waszą linię argumentacji. Autor tekstu pt. „Mamy swoich poetów (i trzy poetki)” objawia czytelnikowi (i czytelniczce) garść smutnych prawd, które pozwolę sobie streścić w kilku punktach:

1. O konwergencji kapitału symbolicznego w finansowy nie ma mowy, jeśli akurat nie załapałeś/-aś się w tym roku na literackiego Nobla (vide: Szymborska reklamująca mercedesa).
2. W empikach zabrakło miejsca dla tomów wierszy, i nawet nowoczesne panoptyczne państwo nie jest w stanie wymusić na uczniach szacunku dla sonetów Mickiewicza.
3. Krytyk płci męskiej ustanawia poetę płci męskiej, a kobietom wytrącono broń z ręki.
4. Środowisko poetyckie jest homofobiczne, bo „opiera się symbolicznie na homospołecznej linii identyfikacyjnej” (cokolwiek to znaczy).
5. Autor ubolewa nad nieobecnością w antologii queerowego głosu – który powinien wybrzmieć, ale dziwnym trafem został pominięty –
6. a także obecnością tylko trzech poetek.

Redaktorzy plują sobie teraz zapewne w brodę – mogli przecież nie dopuścić do tej haniebnej dysproporcji. Było z uporem godnym lepszej sprawy dążyć do parytetu, nawet gdyby w efekcie okazało się, że – paradoksalnie – ukryli ten problem. Nawet gdyby musieli udawać, że wszystko „na lewicy” jest ok. A przecież nie jest ok, o czym świadczą chociażby  sklecone na kolanie teksty Dunin i Warkockiego. Nie o taką recepcję walczyli. W życiu liczy się konsekwencja. Mogli nie dopuścić.

Dopuścili.

Ale dość już tych zgryźliwości – na koniec kilka słów o Latakii, najnowszej książce Szymona Słomczyńskiego, którą polecam bez względu na to, czy jest się zagorzałym fanem autora, czy też się go serdecznie nie znosi. Poeta, zamiast oprzeć się na sprawdzonej, rozpoznawalnej dykcji (jak rozpieszczani przez nierychliwą krytykę literacką Bargielska czy Dycki), szuka nowych tematów i rozwiązań formalnych. Wyjątkowo trafnie jego postawę twórczą zdefiniowała swego czasu Joanna Mueller: „Słomczyński pisze proteuszowo, uprawia swoisty <liryzm lawirujący>”. Co jeszcze można by dodać do tego rozpoznania? Na pewno fakt, że – podobnie jak w poprzednim tomie – w rozkoszny (nie znajduję lepszego słowa) sposób znęca się nad polszczyzną i robi to w naprawdę brawurowy sposób. Czytelnik świeżo po lekturze zaczyna nieufnie przyglądać się używanym przez siebie formułom i schematom językowym, odkrywa ich głębsze pokłady. Sam tytuł tomu kieruje naszą uwagę w stronę bieżących wydarzeń politycznych – Latakia to wszak jedna z jednostek administracyjnych Syrii, kraju objętego trwającą od 2011 roku wojną domową – ale amatorzy szperania w sieci zapewne dotrą do informacji, że latakia to także pochodzący z tamtych rejonów tytoń, suszony rzekomo na krokwiach, pod którymi zbiera się dym z palonych odchodów wielbłądzich. To rzecz jasna jeden z wielu przykładów, ponieważ autor co rusz zaskakuje sprawnością lingwistyczną, nieosiągalną dla wielu młodych twórców z jego pokolenia (tutaj polecałbym Ostatki bądź A ja widzę, widzę jednorożca), nie tracąc z pola widzenia tych spośród odbiorców poezji, którzy nad woltyżerkę słowną przekładają większą czytelność przekazu. W tej kategorii prym wiodą teksty takie jak m. in. Norma, Obligacje czy finalny wiersz tomu pt. Sześciu króli. Osobiście najbardziej cenię sobie śmiałość autora, z jaką obnaża trwające siłą bezwładu relacje: „będąc bliżej nieba (…) w przyjaźniach,/ miłościach z grubego szkła,/ które wygląda jak kryształ, w dotyku jest jak kryształ, i długo można wierzyć, że to wcale nie szwindel”, czy też rozprawia się z pewnymi trendami, trawiącymi środowisko (psuedo)inteligenckie. Brawa należą się choćby Przesłaniu, które występująca w tekście bohaterka dedykuje facetom o najróżniejszych odcieniach świństwa i obłudy, by swą bezlitosną konfesję zakończyć słowami: „A także paniom, które w moim imieniu,/choć nie pytały o zdanie, chcą zmieniać/końcówki w języku i nie pojmują/ że w języku to ja mogę mieć kolczyk,/ale nijak nie mogę mieć kolczycy” – i wystawić „smukły środkowy palec”. Annie Kałuży na pewno się to nie spodoba.

Jeśli trzecia książka to test mający zweryfikować, na ile jest się poetą, a na ile bywa, to w tym przypadku odpowiedź może być tylko jedna. Pozostaje tylko żywić nadzieję, że Słomczyński nie umości sobie wygodnego gniazdka – jak większość autorów – i wróci z kolejną książką, która jednych wkurwi, a innych zachwyci.


[1] Dwóch autorów – czyli Konrada Górę i Szczepana Kopyta – celowo pomijam, ponieważ pojawili się w antologii na nieco innych prawach.