debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Niewielkie korekty

Dawid Kujawa

Głos Dawida Kujawy w debacie „Biurowe książki roku 2016”.

strona debaty

Biurowe książki 2016 roku

Tylko o dwóch książkach wydanych przez Biuro Literackie chcę napisać, nie traktuję tego głosu jako próby podsumowania roku wydawniczego – warte są one lektury nie tylko ze względu na fakt, że to propozycje wysokiej próby, ale i w związku ze znacznie bardziej „strategiczną” kwestią, istotną dla mnie jako dla kogoś, kto stara się na bieżąco komentować nową poezję: obydwie mianowicie umożliwiają przezwyciężenie dwóch potężnych mitów obrosłych wokół liryki ostatnich lat, konsekwentnie wzmacnianych przez towarzyszący jej dyskurs krytyczny, ale i służących mu do legitymizowania pewnych gotowych tez, w gruncie rzeczy przenikających do literatury ze świata społeczno-politycznego.

 Nie Konrada Góry, poetyckie oratorium poświęcone ofiarom katastrofy budowlanej w Szabharze z 24 kwietnia 2013 roku, poemat o „hańbie w pracy”, to jak dotąd najbardziej radykalny pod względem formy tekst tego autora, pozwalający pozamiatać z parkietu resztki po postmodernistycznym z ducha przekonaniu, że możliwy jest w sztuce eksperyment „niezobowiązujący”, to znaczy wolny od wszelkiej ideologii estetycznej.

Debiutancka Stacja wieży ciśnień Dawida Mateusza z kolei obnaża fasadowość sporu istniejącego rzekomo między tym, co indywidualne i tym, co kolektywne; ktoś, kto ma choćby najmniejsze pojęcie o liryce powstałej w kraju w ciągu ostatnich dwóch-trzech dekad, może pokusić się o pewien Gedankenexperiment: tak być może pisano by dziś większość wierszy, gdybyśmy nie pozwolili kiedyś poezji i krytyce przesiąknąć narracją Balcerowicza (wybaczcie siermiężność), a tym samym zza szczelnych okien bezpiecznych, ciepłych, mieszczańskich wnętrz zdołalibyśmy mimo wszystko dostrzec „od chuja idei”.

To, co stało się w latach 90. z kategoriami awangardy i neoawangardy w Polsce, doskonale zobrazować może wypowiedź Harryʼego Mathewsa, która padła wywiadzie, jakiego autor Przemian udzielił niegdyś redakcji „Literatury na Świecie”: żartując na temat obsesji oulipijczyków na punkcie rygorów, wspomniał, że gdyby komunistyczny członek Warsztatu Literatury Potencjalnej bardzo chciał napisać palindrom, gotów byłby umieścić w nim faszystowskie treści, gdyby tylko dzięki temu utwór mógł mu się „domknąć”. Sucharek ten opiera się na bardzo prostym, wówczas już doskonale zinternalizowanym w pewnych kręgach założeniu, że każdy postulat wygłoszony w utworze literackim – wyłaniający się z nierozerwalnego splotu formy i treści – nieuchronnie podlega prawidłom ironii, rozumianej jak najszerzej, jako kategoria dekonstrukcjonistyczna. Awangardowa innowacja została w ten sposób spacyfikowana i zreterytorializowana w geście z gruntu warholowskim, jako bezbronna mogła od tej pory hasać sobie po poetyckich stepach, nikomu nie szkodząc, bo o nic nie roszcząc; podporządkowano ją w ten sposób liberalnemu obrazowi myśli, dla którego typowe jest ukrywanie antagonizmów i politycznych interesów poszczególnych grup – aby sfalsyfikować kwestię ideologicznego charakteru postmodernistycznej innowacji, potrzebna była – idźmy za Gödlem – ingerencja z zewnątrz: z takiej przestrzeni literackiej, która w punkcie wyjścia zakłada niemożność odseparowania estetyki i polityki.

Góra, choć realizuje swój projekt od wielu lat, teraz w wyjątkowo wyrazisty sposób daje do zrozumienia, że w jego ujęciu poezji rozwiązania kompozycyjne, gramatyczne i strukturalne nigdy nie pozostają niewinne. Każdy z ponad tysiąca stu dystychów odpowiada w Nich jednej ofierze, absolutnie nie oznacza to jednak, że powinniśmy formę poematu traktować jako quasi-mimetyczną, reprezentującą – w obydwu znaczeniach tego słowa – pozbawione głosu jednostki. Nie jest też tak, że to Góra wymyśla nowy sposób na przekroczenie takiego porządku rzeczy: w rozmyślny sposób wykorzystuje on po prostu fakt, że zmieniły się metody ujmowania związków między literaturą i światem, w którym ta funkcjonuje, i nie jesteśmy już skazani na wybór między biegunem zachowawczych koncepcji „przedstawieniowych” i symulakrycznych teorii zakładających, że jedynym, co nam zostało, jest testowanie retorycznego potencjału języka. Pisząc dystych poddany gramatycznym deformacjom, wrocławski poeta wytycza linię łączącą literacki percept, całkowicie sztuczny i nieoddający niczego, co w świecie istnieje, z przemielonym przez medialne doniesienia wyobrażeniem o wymiarze jednostkowej śmierci. Intencjonalnie wprowadzone wrażenie nadmiarowości takich dwuwierszy sprawia, że wyalienowane wydarzenie zaczyna nabierać kształtów, a jego charakter staje się w jakiś stopniu możliwy do pojęcia – oczywiście kształty te nie odpowiadają stanowi faktycznemu (o ile zakładamy jeszcze, że takowy istnieje), ale nadawane są wydarzeniu właśnie przez Górę. Potrzeba wygenerowania zysku kosztem płacy i bezpieczeństwa pracownika najemnego zabija codziennie – ujęcie problemu w taki prosty sposób w czasach utowarowienia informacji nie prowadzi jednak do dezalienacji zjawiska; dlatego Góra decyduje się na próbę uczynienia tego za sprawą estetycznego eksperymentu.

Z Dawidem Mateuszem sprawa wygląda rzecz jasna nieco inaczej: tego autora nie sposób czytać przy użyciu dominujących kategorii krytycznych, choćby z tego powodu, że o początku lat 90. myśleć może on – to tylko hipoteza – raczej przez filtr Ciamkowatości życia czy *[Gwiazdki] niż Zimnych krajów, przez wielu traktowanych jak synekdocha poezji  pierwszej dekady po transformacji. To wystarczy, żeby w utworach krakowskiego debiutanta silna podmiotowość zadziałała nie w kontrze do interesu społecznego, ale w jego imieniu; pewne nurty filozofii politycznej uczą nas, że – postulowana dziś permanentnie przez środowiska kulturotwórcze i niestety zwykle instrumentalnie przez nie traktowana – „wspólnotowość” nie powinna przyjmować postaci transcendentnego dobra, ostatecznego celu społecznych trudów, niespodziewanie wymknie się bowiem wówczas materialistycznym interpretacjom i łatwo stanie się przedmiotem afektywnego „szantażu”, nieodróżnialnego od tego, z jakim mamy do czynienia w systemach religijnych i zsekularyzowanych narracjach szczęścia dla klasy średniej („Stojąc w pochodzie, w którym krzyczą / i skaczą, śniłem o sutkach […] / Na moment przed wojną / z innym pochodem zbawia mnie racja / jak ciepły uśmiech coacha). Stacja wieży ciśnień jest książką mającą gdzieś głęboko pod skórą założenie, że gra toczy się o interesy jednostek, przy czym najlepszym sposobem na osiągnięcie zamierzonego celu jest bezsprzecznie współpraca i połączenie sił, gdy są one ze sobą kompatybilne – choćby w miłości, która dla tomu Mateusza ma znaczenie kluczowe, a w ujęciu Alaina Badiou stanowi najmniejszą formę komunizmu.