debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

The Soft Parade

Marcin Jurzysta

Głos Marcina Jurzysty w debacie „Biurowe książki roku 2016”.

strona debaty

Biurowe książki 2016 roku

Po wydanej w 1967 roku debiutanckiej płycie, a następnie po krążkach Strange Days i Waiting for the Sun z 1968 roku, The Doors, 18 lipca 1969 roku, wydali w Elektrze czwarty album studyjny The Soft Parade. Ktoś mógłby zapytać co ma piernik do wiatraka, po jaki grzyb w tekście podsumowującym kolejny rok wydawniczy Biura Literackiego piszę o płycie sprzed czterdziestu siedmiu lat. Ja zaś, wzorem poprzedniego Prezydenta, odpowiadam, że kiedy pytają mnie o analogię między The Soft Parade i rokiem 2016 w BL odpowiadam, że mam ku temu powody.

Z powodu różnic pomiędzy The Soft Parade a poprzednimi wydawnictwami zespołu, album wywołał kontrowersje wśród fanów i krytyków. W trakcie sesji nagraniowych, określanych przez biografów zespołu jako śmiertelnie nudnych dla Morrisona, producent Paul Rothchild uparcie dogrywał do piosenek partie instrumentów dętych i smyczkowych, co m.in. spowodowało, że wokalista zupełnie stracił zainteresowanie płytą, a pozostali muzycy nie mieli tam wiele do roboty. Można powiedzieć, że była to autorska płyta Rothchilda, stanowiąca raczej „produkt” niż dzieło sztuki. Słuchając The Soft Parade można odnieść wrażenie, ze te wszystkie dodatkowe dźwięki mają po prostu odciągnąć uwagę od słabych kompozycji. Niejako potwierdzeniem jest fakt, że to pierwszy album, na którym utwory nie zostały podpisane przez cały zespół – firmują je (na zmianę lub wspólnie) Morrison i Krieger. Tell All the People otwiera riff grany przez dęciaki, a we zwrotkach wokalowi towarzyszy pianino. Melodii, która zapadałaby w pamięć brak. O wiele ciekawszy jest Touch Me – dość zadziorne zwrotki, melodyjny, symfoniczny refren i świetne solo saksofonu na zakończenie. Jednak żaden inny z tej płyty nie zbliża się choćby odrobinę do tego poziomu. Pozytywnie wyróżnia się jeszcze tylko Shaman Blues. To jeden z nielicznych kawałków, gdzie Manzarek i Krieger pozwalają sobie na dłuższe solówki. Inna sprawa, że ten drugi ograniczył się do powtarzania w kółko jednego, krótkiego motywu. Najbardziej żenującymi utworami są Easy Ride i Runnin’ Blue. Ten drugi nawet ciekawie się zaczyna, ale zepsuto go folkowymi wstawkami. Słabo wyszła zdominowana przez brzmienia orkiestrowe ballada Wishful Sinful. Podobnie zresztą jak bardziej tradycyjnie rockowe Do It i Wild Child. Kończący album, 9-minutowy utwór tytułowy w zamyśle był pewnie kolejnym dziełem na miarę The End i When the Music’s Over. Składa się jednak z kilku kontrastujących ze sobą części – jedne są świetne, inne kiepskie i razem nie tworzą spójnej całości. Z jednej strony The Soft Parade jako kolejny album zespołu osiągnął status złotej płyty, kilka piosenek weszło do kanonu twórczości The Doors, jednak coś było z tą płytą nie tak, zespół w późniejszym okresie unikał grania utworów z niej pochodzących, by nie powiedzieć otwarcie, że się jej wstydził. Jakaś część ducha zespołu, charyzmy, buntu i autonomicznego stylu wyparowała gdzieś w studio nagraniowym i sprawiała, że koncerty promujące płytę nie były tymi samymi, nie wciągały dostatecznie publiki, nie przeciągały widza przez ścieżkę wiodącą od zbiorowej halucynacji, wstrząsu i transu, aż po euforyczne katharsis.

Tak samo jak wspomnianą płytę The Doors, postrzegam prawie już miniony rok wydawniczy w Biurze Literackim. Z jednej strony wszystko jest przecież wspaniale, w najlepszym porządku – wielkie nazwiska, ważne tytuły, zdobyte nagrody, nowoczesne środki promocyjne z e-bookami na czele, udana przeprowadzka z Wrocławia.

Biuro Literackie otworzyło się w tym roku na pisarzy zagranicznych, dzięki czemu pojawiły się dwie książki Jamesa Joyce’a – Portret artysty w wieku młodzieńczym w znakomitym przekładzie Jerzego Jarniewicza oraz Epifanie, które z kolei przetłumaczył Adam Poprawa. Po raz pierwszy polski czytelnik dostał w swoje ręce zbiór opowiadań jednego z najwybitniejszych włoskich pisarzy Tommasa Landolfiego Morze karaluchów oraz eksperymentalną powieść Niedziela życia, napisaną przez Raymonda Queneau. Nie sposób zapomnieć o wychwalanych przez “Le Monde” Tropizmach Nathalii Sarraute. Do tego dochodzi proza rodem z Bałkanów (Faruk Sehic Książka o Unie, Miljenko Jergovic Drugi pocałunek Gity Danon), Austrii (Christoph Ransmayr Atlas lękliwego mężczyzny) i Węgier (Lajos Grendel Dzwony Einsteina) i amerykańskiej poetki i feministki 21 wierszy miłosnych Adrienne Rich.

Dzięki reedycji debiutanckiego zbioru Ryszarda Krynickiego Pęd pogoni, pęd ucieczki kolejne wielkie nazwisko dołączyło do grona autorów BL. Stacja wieży ciśnień Dawida Mateusza to z kolei debiut, który można na pewno udać za udany. O Zebrało się śliny nie chcę się wypowiadać, bo znam tą antologię jedynie we fragmentach, a tzw. literatura zaangażowana to nie moja bajka. BL może poszczycić się też zbiorem prozy poetyckiej Nakarmić kamień, za który debiutantka Bronka Nowicka została uhonorowana prestiżową nagrodą Nike. Nie jestem wciąż zdecydowany, czy ten zbiór do mnie przemawia i podejrzewam, że dopiero druga książka Nowickiej przekona mnie lub zniechęci do jej twórczości.

Nie przekonują mnie jednak almanachy w stylu Połów. Poetyckie debiuty 2014-2015, bo widzę w nich jedynie zabieg marketingowy, mający na celu promowanie tylko własnych autorów. Zupełnie inaczej spojrzałbym na taką publikację, jeśli byłoby to kompendium debiutów z różnych wydawnictw, dające pełne spectrum i dokumentujące nowe twarze na poetyckim rynku wydawniczym. Jestem również sceptycznie nastawiony do zbyt częstego sięgania po zabiegi wydawnicze w stylu wznowień, kolejnych autorskich wyborów, reedycji (w tym tych ebookowych, które dla mnie osobiście są zupełnym zaprzeczeniem antykomercyjnego i niszowego charakteru poezji). To trochę jak odgrzewany kotlet, albo działanie w myśl zasady, że trzeba puszczać słuchaczom piosenki, które już znają.

Zarówno konceptualna książka poetycka Konrada Góry Nie, jak i kolejny tom Bohdana Zadury  Już otwarte czy Latakia Szymona Słomczyńskiego to książki, które po prostu mną nie wstrząsnęły, niczego we mnie nie poruszyły, mimo, iż wszystkie trzy są dobrym kawałkiem literatury i wszystko mają na swoim miejscu. Podobnie jest z Mów Elsnera, który w swoim nowym tomie zachowuje się trochę jak linoskoczek, balansujący na linie zawieszonej na dużej wysokości. Z jednej strony idzie w swoim tomie pewnie, z namysłem, stawiając rozsądnie każdą kropkę jak krok. Lubi stawiać małe kroki, zamykać się w krótkiej formie i w tych tekstach podoba mi się najbardziej, to właśnie te wiersze są największym atutem tej książki. Z drugiej strony brakuje mi tu jakiejś szczypty szaleństwa, odrobiny improwizacji i spuszczenia języka ze smyczy. Czytelność Mów może być dla jednych atutem, dla drugich wadą. Wolałbym patrzyć jak Elsner idzie po swojej linie, móc odczuwać większy strach, czuć intensywniej, że jestem na tej linie z nim, tymczasem wciąż czuję się obserwatorem, bezpiecznym, stojącym twardo na ziemi, bez szans na większy zawrót głowy.

Jaki był błąd The Doors przy pracy nad The Soft Parade? Być może właśnie to, że ta płyta była za bardzo „soft”, zbyt ułożona, przewidywalna, rzec by można – cywilizowana. To samo sądzę  o minionym roku w BL, który też był dla mnie zbyt „miękki”. Gdzieś zagubił się duch buntu, niektórzy bardzo ważni autorzy ulotnili się wydając książkę w innych oficynach, proza zaczęła wypierać poezję, a „starzy klasycy”, przed którymi dawniej BL skutecznie się broniło, powoli na stałe włączają się w pejzaż wydawniczy Biura. Wydawnictwo to biznes, a on rządzi się swoimi prawami, wolałbym jednak, by BL robiło to co wcześniej, tzn. łamało te prawa, działało na przekór, płynęło pod wiatr i było enklawą szaleńców.

Nawet jeśli The Soft Parade było najsłabszym albumem w historii The Doors, to nie zmienia to faktu, że wciąż jest to płyta legendarnego zespołu, podobnie jak miniony rok w BL, który wciąż jest kolejnym okresem w historii bardzo ważnego dla mnie wydawnictwa. The Doors po swojej „miękkiej paradzie” wróciło w dobrym stylu w wydanym w 1970 roku Morrison Hotel, a potem w jeszcze lepszym stylu na wydanej rok później L.A. Woman, którą zespół wyprodukował już bez Rothchilda, wybierając własny styl, a nie modę podpowiadaną przez producenta. Morrison i spółka zdążyli znowu wstrząsnąć swoją publicznością kawałkami takimi jak Riders On The Storm, zanim w paryskiej wannie zakończyła się historia grupy. Doorsom udało się powrócić, dlaczego z BL ma być inaczej.

O AUTORZE

Marcin Jurzysta

Urodzony 23 grudnia 1983 roku w Elblągu. Literaturoznawca, poeta, krytyk literacki, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Autor tomów poetyckich: ciuciubabka (2011), Abrakadabra (2014), Chatamorgana (2018) oraz Spin-off (2021) wydanych przez Dom Literatury i łódzki oddział Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Laureat Konkursu im. Haliny Poświatowskiej w Częstochowie, Rafała Wojaczka w Mikołowie oraz Międzynarodowego Konkursu „OFF Magazine” w Londynie.