debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Mówicie (mówimy)

Mikołaj Borkowski

Głos Mikołaja Borkowskiego w debacie „Biurowe książki 2016 roku”.

strona debaty

Biurowe książki 2016 roku

Całkiem szczerze, jestem zmęczony. Jest już konkretna noc, ale pisanie w rozbudzeniu o książkach, o których chcę napisać, mogłoby się okazać nieskuteczne. Problemem mogą być kanciaste zdania, ale kanciasta jest (bywa)/bywa (jest) też poezja. W tym roku wydarzyło się kilka dobrych rzeczy: po pierwsze, pojawiły się książki, które wreszcie, całkowicie szczerze, mogę uznać za uderzające: Nie Konrada Góry, Stacja wieży ciśnień Dawida Mateusza i antologia Zebrało się śliny. Po drugie, wszystkie trzy wymienione zagrały razem w Stroniu Śląskim, z różną co prawda siłą, ale były tam, żywe. Po trzecie, zabrzmiała w tym wszystkim harmonia. Ten tekst powstaje na bieżąco, ale nie jestem specjalnie zaskoczony, że wertując komentarze w Zebrało się śliny, czytam u Dawida Kujawy: „Dawid Mateusz jest chyba aktualnie jedynym młodym poetą, który jest zdolny (…) do wejścia w sensowny dialog z Konradem Górą” (nieprzypadkowo zapewne przeprowadził z Górą ostatni wywiad). Te dwa  głosy i inne zebrane-w-ślinie rozbrzmiewają jak tuba Wojtka Bajdy: dotykają cię tam, gdzie tego nie chcesz, ale i tak siedzisz wbity w drewnianą skrzynkę.

Parę słów o Stacji wieży ciśnień. Jest to książka krucha. Jest to książka o bezsilności. Jest to książka o sztywnieniu, skuwaniu się i rozkuwaniu. Uderza upiorne „Oslo czarnych kurew” z Brugaty, uderza bezdomny na moście Dębnickim i uderza relacjonowana w TV wojna na Ukrainie. Czytanie wierszy z Zebrało się śliny, z których 9 powtarza się w Stacji… może nie zrobiło na mnie wrażenia wtedy, w Stroniu Śląskim: trochę było w tym przesady, histerycznego transu, a ja to nieszczególnie lubię, marny ze mnie koneser slamu i ekspresywnej recytacji. Ale przed chwilą, może z godzinę temu, zdjąłem Stację… z półki i przejrzałem raz jeszcze: i upewniłem się ostatecznie w przekonaniu, że to naprawdę nie jest kwestia poetyki, dramy czy niechęci do pewnego rodzaju krzyku. Stacja… jest krzykiem, który oscyluje między wściekłą bezsilnością a wyobcowaniem, nieobecnością. Dawid Mateusz jest po prostu znakomitym poetą: działa na słowie, wychodzi od pewnego doświadczenia i przekuwa je w poezję wysokiego kalibru: a to, że robi to krzycząc, działa rewelacyjnie.

I rozjeżdża mi się to wszystko, bo teraz Góra: który ani nie jest krzykiem, ani nie operuje figurami nieobecności; ja naprawdę nie potrafię zidentyfikować wspólnoty, którą w oczywisty, intuicyjny sposób widzę. O Nie wszystko co trzeba napisał już Przemysław Rojek, mi się ta sztuka nie udała, choć zaliczyłem kilka podejść. Rozdarcie? Krzyk? Rozszarpanie wiersza, gruzowisko sensów, ofiara? Tak mogę sobie rzucać, niewiele z tego wynika. Powiedzieć, że Nie to książka przerażająca to nic nie powiedzieć: Nie jest wydarciem resztek pamięci z zapomnianej tragedii i zszyciem z pojedynczych żyć, przedmiotów, kończyn, tkanin poematu zawieszonego w zupełnej próżni, bez wskazówek, pośrodku gruzowiska-grobowca; wszystko porządkuje tylko surowy, prymitywny dystych i ustawiczne przerzutnie łączące dwuwersy w ciągły, nieprzerwany poemat o (nie)istocie bycia.

Wreszcie Zebrało się śliny: o Górze i Dawidzie Mateuszu już parę słów napisałem, więc krótko o kilku szczególnie ważnych autorach z antologii. Znakomitą decyzją wydawcy było dołączenie szkiców krytycznych, tym bardziej, że nie roszczą sobie one praw do akademickich wypocin i innych posłów, ale stanowią integralną całość książki stawiającej sobie za cel oddanie głosu sobie. Sobie, to znaczy nam, sobie to znaczy pewnej pokoleniowej (niemalże) wspólnocie. Dużo już się mówiło o tych pokoleniach i wiele z tego nie wyszło, więc używam tego sformułowania tylko jako wybiegu, bo nie mam pojęcia, jak inaczej nazwać tę grupę, której wcale nie łączy tak wiele. Nie mogę nie wspomnieć o przedziwnej obecności w antologii Macieja Taranka, poety, którego repetytorium z 2013 uważam za najdojrzalszy manifest metapoetycki ostatnich lat; wiersze wybrane do Zebrało się śliny są oczywiście tylko fragmentem z wydanej przez Rozdzielczość Chleba całości, ale nie tracą nic ze swojego przekazu. Ślina Taranka jest sprzężona z polszczyzną, dokładniej: gramatyką polszczyzny: to w refrenicznej samozwrotności rozgrywa się osobiste przeżywanie świata poprzez poezję, wyjątkowe, nietypowe, ale dla mnie osobiście najbardziej fascynujące. Jest też Jakobe Mansztajn, który byłby zabawny, gdyby nie to, że nie jest zabawny, są silnie polityczne Kira Pietrek i Ilona Witkowska, są zajadłe wiersze socjoekonomiczne Tomasza Bąka i Kamili Janiak. Coraz trudniej jest mi zebrać te głosy w jedną spójną całość, ale przecież nie taki był chyba cel tej antologii. Zebrało się śliny czytam fragmentami: pozwala mi to na zachowanie jako takiej równowagi, ale też na ciągłe powroty bez ryzyka dojścia do niemożliwej konkluzji.

Nie było chyba w ostatnich latach takiego nagromadzenia poezji tak dosadnie i wyraźnie skierowanej w określone rejony doświadczenia społecznego. Tegoroczne premiery, które zajmują część mojej półki z poezją, są dla mnie wyjątkowe: nie potrafię o nich mówić bez intuicyjnej i, być może, niebezpiecznej zgody na nadawany z tych książek komunikat. Ta bliskość, to utożsamienie wynika być może faktycznie z jakiegoś pokoleniowego zarysu, który daje się prześledzić czy to w języku czy w nazywaniu wprost niefortunnych okoliczności społecznych, ekonomicznych, politycznych. Nie mogę więc napisać o tych książkach krytycznie, bo brakuje mi narzędzi do wyjścia poza nie: są dla mnie zbyt żywe, zbyt bliskie. „Teraz wszyscy jesteśmy niewidzialni”. Grunt, że jesteśmy.