debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Demoniczna, zasapana

Marta Koronkiewicz

Głos Marty Koronkiewicz w debacie „Nowe języki poezji”.

strona debaty

Nowe języki poezji

Dyskusje organizowane na stronach Biura Literackiego wzywają do udziału z wielu powodów. Są żywe, otwarte, stają się przedmiotem i pretekstem dalszych wypowiedzi, a nawet, po latach, metakrytycznych rozważań i analiz. Tak było z dyskusją „Krytyka krytyki”, tak było z debatami „Formy zaangażowania” i „Na scenie czy w polu” – czego dowodem kolejne bronione przez studentów i studentki polonistyki prace licencjackie i magisterskie. Bardzo bym chciała, żeby debata „Nowe języki poezji” również rozpoczęła jakiś ferment, albo przynajmniej ujawniła układ poglądów w polu, pozwoliła uchwycić istotne problemy poezji i krytyki poezji tego momentu. Obawiam się jednak, że póki co wzbudza bardziej poczucie zagubienia albo konfuzji. I chyba właśnie z takiej konfuzji chciałabym poniżej zdać sprawę – bo czasem i konfuzja coś mówi, i zagubienie jest wnioskiem.

Niewątpliwie nie sprzyja jasności rozmowy fakt, że pisemna część dyskusji ma stanowić rozwinięcie czy uzupełnienie do dyskusji, która miała miejsce się na żywo w Stroniu Śląskim, w trakcie festiwalu organizowanego w wyjątkowych pandemicznych warunkach. Z tego też powodu, jak sądzę, otwierający tekst Jakuba Skurtysa oscyluje między podsumowaniem, zagajeniem i autorską wizją. Te trzy funkcje zdają się wchodzić w konflikt, wzajemnie się ograniczając – w efekcie, mimo kilkukrotnej lektury, nadal nie jestem pewna, o co, Jakubie, pytasz, a w związku z tym – co właściwie ma być przedmiotem debaty. Opublikowane dotąd głosy każą mi myśleć, że to nie tylko moja wątpliwość, każdy z nich zdaje się bowiem dotyczyć czegoś trochę innego, na inne pytanie odpowiadać (albo właśnie nie odpowiadać na pytanie, tylko komentować warunki samej dyskusji).

Z mojej perspektywy w biurowej debacie nakłada się na siebie kilka problemów, ale też kilka różnych interesów. Myślę, że część niepowodzenia dyskusji „Nowe języki poezji” wynika z oparcia jej na logice wydawniczej, a nie krytycznej, a bardziej jeszcze – ich zmieszania. W interesie wydawcy jest bowiem wykazanie, że to, co prezentuje jako nowe, jest nowe, a jeszcze lepiej takie nowe, że nic innego takie nowe nie jest. Pożądane jest jednak, by wykazali to krytycy, niezwiązani logiką wymiany towarowej. I tu zaczyna się kłopot – bo czy wskazanie jakiegoś zjawiska może być dyskusyjne? Czy sama obecność jakieś grona poetów może być podstawą dyskusji? Czy da się serio spierać czy nowe jest nowe czy „eee, to już było”? Że nie bardzo – widać już w tym łączącym różne funkcje wprowadzającym tekście Skurtysa, któremu Paweł Kaczmarski słusznie zarzucał zawieszenie między diagnozą a manifestem. W efekcie dyskusja zeszła na tory metakrytyczne – ale bez konkretnej stawki, bez konkretnego pytania i problemu do rozważenia. W ich miejsce staramy się domyślać cudzych pozycji i na nie odpowiadać. Z kilkoma takimi domysłami, wywiedzionymi z tekstu Skurtysa i wypowiedzi ze Stronia, mam szczególny problem. Wskazywał na nie zresztą już Łukasz Żurek: „nakaz [rekonstruowany przez Żurka z wcześniejszych wypowiedzi – M.K.] brzmiałby według mnie następująco: aby opisać nowe zjawiska w poezji, musisz stworzyć nowe narzędzia teoretyczne / użyć nowych narzędzi teoretycznych”. Z nakazem tym Żurek polemizuje, jak sądzę, bardzo słusznie.

Czy jest bowiem sens myśleć o krytyce jak o nauce, która w starciu z nowym zjawiskiem musi dopiero wypracować nowe teorie, które pozwoliłyby je wytłumaczyć? Czy nie jest raczej tak, że cokolwiek byśmy sobie dla poprawy humoru i poczucia własnej wyjątkowości nie opowiadali, skonfrontowani z debiutem, nieznanym nam wcześniej tomem czy dykcją, robimy zawsze to samo: siadamy, czytamy, czytamy ponownie, rozpoznajemy, czego nie rozumiemy, uruchamiamy google, podchodzimy do półki z książkami, dopytujemy mądrych kolegów po fachu albo z zupełnie innych fachów? Zadajemy pytania z tych podstawowych: o czym to jest, o co tu chodzi, czym ten tekst/książka miały być, czym są. Żadna, jak to się mówi, nauka o rakietach. Czasem to wystarczy, czasem nie; czasem wnioski z lektury okażą się rewolucyjne i przewartościują nam cały światopogląd, czasem nie – ale zależy to od książki i naszej wnikliwości, a nie od tego, czy znaleźliśmy sobie wystarczająco świeżą literaturoznawczą teorię.

(Tu oczywiście otwiera się pole do poważniejszej dyskusji o fundamentalnych problemach z teorią literatury – problemach wpływających też od lat na praktykę krytycznoliteracką – to jednak kwestia na inną okazję. Na razie można by zauważyć, że krytycy promujący w debacie BL różne formy postawy anty-akademickiej to ci sami, którzy ostatecznie największą wiarę pokładają w teorii i metodologii. Ich postawy trudno nie traktować jako wewnętrznie sprzecznej.)

Nie rozumiem więc, skąd u Skurtysa (i u biorącego udział w oryginalnej debacie na żywo Dawida Mateusza) wizja krytyki jako zasapanej laborantki, która dopiero co opanowała jedną metodę opracowywania preparatu poezji, a tu masz ci los, trzeba wymyślać kolejną, bo się jej preparat przekształcił, wyewoluował i zwiał z laboratorium.

Tu otwiera się zresztą dalsza wątpliwość – skąd owa binarna wizja, twardo dzieląca języki poezji na aktualne i przeterminowane? Nasza laborantka okazuje się co najmniej demoniczna, owe języki przeterminowują się bowiem jako, jak pisze Skurtys, „akademicko i krytycznie uległe, rozpoznane, ujarzmione” – jakby sama krytycznoliteracka interpretacja uśmiercała właściwie interpretowany tekst.

Ten tok rozumowania sugeruje przede wszystkim, że poznawanie – krytyka – równa się pacyfikowaniu; fetyszyzowanie nowości, na które zwracali uwagę Kaczmarski i Żurek, byłoby w gruncie rzeczy fetyszyzowaniem tajemnicy. Poezja i krytyka przedstawione są zaś jako – odpowiednio – magik wykonujący trik karciany i popsuj-zabawa wskazujący kartę ukrytą w rękawie. Opisane – zaklepane – nieważne? Według takiej logiki, jeśli jakkolwiek nam na poezji zależy, powinniśmy czym prędzej porzucić swoje zajęcia, zmienić zawód, odwodzić od niego innych. A przecież – to chyba nie tylko moje doświadczenie – często cudza praca interpretacyjna dopiero czyni dla nas wiersz czy książkę aktualnymi, dopiero dzięki niej możemy faktycznie zacząć czytać. Krytyka i poezja operują w tym samym świecie, ta sama rzeczywistość zewnętrzna jest i powinna być ostatecznym przedmiotem ich zainteresowania.

Chcę myśleć – jak wielu piszących dzisiaj, ważnych poetów – o poezji jako medium, w którym wypowiada się na temat tej rzeczywistości, w którym się formułuje myśli, tezy, wnioski, przypuszczenia, spekulacje, postulaty. Chcę myśleć o krytyce poezji jako medium, w którym analizuje się specyficzną złożoność poetyckich wypowiedzi, ale w którym także – przez pryzmat literatury – formułuje się tezy na temat świata (jego obecnego, ale też pożądanego kształtu). Chcę myśleć o krytyce jako medium, w którym zamiast uprawiać przy pomocy skrzynki narzędziowej i modnych teorii sztuczki retoryczne,  mogące przyćmić podobne sztuczki samej poezji, stara się jak najlepiej wykonać pewne podstawowe lekturowe czynności (interpretując, robiąc research, poznając historię).

Nie chcę przywoływać żadnych nazwisk poetów czy poetek, bo mam wrażenie, że padały one dotąd w dyskusji dość przypadkowo. Nie wydaje mi się, że cokolwiek może wnieść dodanie nowych albo powtórzenie już wymienionych – skoro nie wiem, jaki jest punkt odniesienia, co należy wykazać albo o co się kłócimy. Piszących jest dużo, stale na scenę wchodzą nowe nazwiska, bo jakżeby miałoby być inaczej. Nie chcę się też włączać w ewentualne rozważania z zakresu historii literatury najnowszej – bo tezy wyjściowe zbudowano zbyt niewyraźnie, by powiedzieć, czy są rozpoznaniem (na które można powiedzieć: prawda lub nie), czy postulatem (na który można powiedzieć: niechże albo niechże nie). Nie wiem, jak do tego odnieść to, co mnie samej wydaje się ważne albo pożądane – czy się zgadzam, czy kłócę. Chciałabym, żeby wysiłek wkładany przez różnych krytyków w wymyślanie nowych teorii (literatury i spiskowych) włożony został raczej w jasne wyartykułowanie tematów, o których chcieliby podyskutować.