debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Transparentny raport z pola, z którego się mówi, czyli to nie świat się kończy, to kolejny wtórny wiersz puka od spodu, którego nikt nie zauważa

Rafał Gawin

Głos Rafała Gawina w debacie „Nowe języki poezji”.

strona debaty

Nowe języki poezji

Czytam i resztki włosów mi się jeżą na głowie, a broda mierzwi bez wiatru. I nie chodzi mi wyłącznie o wstęp do debaty Jakuba Skurtysa, przecież w założeniu przyczynkowy i ogólnikowy, ale jakże tendencyjnie sprofilowany pod jedno wydawnictwo, jedną pulę nazwisk.

Punkt wyjścia – rozmowa podczas Stacji Literatura – niczego tu nie usprawiedliwia. Debata wyszła z biura i nie powinna ciągle do niego wracać, by nie tracić wiarygodności.

Z całym szacunkiem dla talentu, warsztatu, wrażliwości i szeroko rozumianego potencjału Michała Mytnika, Karoliny Kapusty, Zuzanny Strehl, Pawła Harlendera, Tomasza Gromadki, Sary Akram, Antoniny Tosiek czy Julka Rosińskiego, nikt z tego grona nie tworzy „nowego języka poezji”.

W tym ciągu nazwisk pierwsze i ostatnie wydają się najbardziej perspektywiczne i obiecujące, ale – jak dziewięćdziesiąt dziewięć procent najmłodszej poezji – jako twórczy przetwórcy znanych i modnych gotowców, nieziemsko sprawni i pomysłowi w zaproponowanych w latach dziewięćdziesiątych i zerowych ramach.

Połowiczna wyjebka? To jakieś nowe hasło reklamowe Połowu? Ogólnopolskiego Strajku na rzecz Ochrony Klimatu dla Debiutantów? Przepraszam, nie kupuję. Wsobność i konfesyjność rozumiem w sposób odwieczny, nowa etykieta niczego tu nie zmieni.

To jest powszechny problem: stare poetyki pod nowymi etykietami mają odżywać. I dla młodych zdolnych, szukających inspiracji i nowych sztandarów – może i stanowią jakąś nową wartość, ale wystarczy trochę poczytać wstecz – jak słusznie proponuje Kacper Bartczak – by zobaczyć, że to kolejne wariacje na temat znanych i lubianych nurtów francuskich oraz amerykańskich.

To jest trochę tak, jak wtedy, gdy próbuję przez Google wejść na profil w serwisie randkowym Zbiornik, a pierwsze wyszukanie brzmi: „zbiornik na deszczówkę”. Nie bądźcie jak Google, krytycy. Prawdziwe życie jest gdzie indziej.

Przepraszam, muszę mocno.

Ani Biuro Literackie, ani Dom Literatury w Łodzi, ani tym bardziej instytuty: Mikołowski i Literatury nie są w stanie zapewnić warunków do powstawania „nowych języków poezji”.

Choćby najwnikliwiej napisał o tym Jakub Skurtys, najbardziej akademicko Joanna Orska, najpiękniej Grzegorz Jędrek, najbardziej polemicznie Paweł Kaczmarski, najbardziej prywatnie Dawid Kujawa, najbardziej nieakademicko Antonina Tosiek, a najbardziej odrażająco niżej podpisany: nie ma „nowych języków poezji”.

Celowo nie odnoszę się do wszystkich głosów debaty, nie wszystkie są w jakimkolwiek stopniu istotne. To znaczy nikt nic nie wnosi, co zauważali słusznie poprzednicy, włączając się w ten smutny trend. Ale, jak to w przyrodzie środowiskowej bywa, nic niczemu nie jest równe.

Mimo pandemii porozmawiałem chwilę z Kacprem Bartczakiem (miał maskę), jednym z prowodyrów tego bicia piany. Doszliśmy do zaskakująco pokrywających się i spójnych wniosków jak wyżej: Jakie nowe języki poezji? Jakie nowe gry, chyba że planszowe? Jakie nowe rozgrywki, chyba że w nieistotnych ligach? To już ja.

A że Kacper napisał wcześniej wykład o nieprzemijalności dykcji nowojorskich w poezji polskiej, nie moja wina. Ma sporo racji, choć pewnie niewiele czytająca młodzież chciałaby samoistnie w te dykcje nie wdepnąć (i robi wszystko, by tak się działo, choćby nie wykonując kroków w polu czytania).

To zresztą bardzo dobry tekst, sensownie poprowadzony, językowo dość świeży, choć wiodący do dość oczywistych wniosków: nie ma nowych języków poezji.

OK, Salamun może jednak wypierać patronat Ashbery’ego; dla młodych piszących nie liczą się następstwa czasów, powinowactwa i siatki powiązań między twórcami, i tak większości z nich nie poznają (co celowo powtarzam); chodzi najbanalniej w świecie o tych, których przeczytają jako pierwszych, toteż „z nich” będą. Z większym prawdopodobieństwem wdepną w modniejszego i pozornie prostszego Salamuna niż przewałkowanego przez środowiska „Literatury na Świecie”, czyli popularnych dziadersów, Ashbery’ego. Ot, i cała tajemnica patronacka.

Tak, Jakubie, krytyka niewiele z tego wszystkiego rozumie i przychodzi nie tylko spóźniona, ale nieoczytana w praktyce, przepełniona wydmuszkowymi konceptami. Podmiot-srodmiot. Nowy materializm, żeby jakaś nowość pojawiła się w nazwie, bo jakoś trzeba usprawiedliwiać to babranie się w starociach. Konferencje naukowe, wykłady i państwowe etaty.

Nowych głosów, naprawdę przynoszących interesujące lirycznie rozwiązania, pojawia się coraz mniej. Dostrzegłem takich naprawdę kilka. Owszem, czytam mniej. Zwyczajnie – potwierdzam rozpoznania Bartczaka – nie warto więcej. Próbowałem: otrzymuję debiut z nowej serii wydawniczej (nazwa do wiadomości redakcji), czytam go w piętnaście minut i w kolejnych pięć zapominam. Dwadzieścia minut bezpowrotnie stracone.

Przepraszam, musze bezczelnie.

Zresztą generalnie na brak nowych języków, zwłaszcza poezji, cierpi świat, skoro drugi rok z rzędu przyznaje się Nagrodę Nobla autorce tekstów, które czerpią garściami z konserwatywnego kiczu. Które, nazwijmy to wprost: uwsteczniają historię literatury.

Skoro nie ma nowych języków, to co jest? Co się, mianowicie, dokonuje na naszych oczach? Próby zawłaszczania i wrogich przejęć. Będę zrzynał z Góry i powiem, że to moja prywatna perspektywa, że przecież kategoria zaangażowania się wyczerpała, albo – jak chce Kaczmarski – nie trzeba już sygnalizować jej obecności, ponieważ przez tych kilka lat wzmożonej pracy u podstaw stała się oczywista nawet poza Akademią. Będę zrzynał z Kopyta, ponieważ takie jest moje alibi dla nadmiernej deklaratywności i przejrzystości pisanych przeze mnie wierszy. Powiem, że ważny jest dla mnie Adam Kaczanowski, bo to modne i lubię, gdy się rozbiera (choć przecież nie rozumiem, o co chodzi z tym śmiechem Jokera; nie wiedział, kiedy się śmiać). Wspomnę o Julii Szychowiak, bo przecież jest o niej głośno w świecie memów. I koniecznie coś o eko (jak dziadersi zwykli w jidysz). Wreszcie będę się ślinił do Jarosława Markiewicza, bo odkryli go fajni ludzie i tak pięknie hermetycznie mówią, że jest ważny.

A jednocześnie powiem, że jestem osobny i wsobny. Czy wiarygodni są ludzie kilka lat młodsi ode mnie, wciąż literackiego gówniarza, którzy mówią, że zerwali z wszelkimi literackimi tradycjami w Polsce? Że ich nie kształtują i nie definiują żadne poetyki po 1989 roku, nie wspominając tych wcześniejszych? Przecież to najzwyklejszy, w swojej niedojrzałości i megalomańskim uporze, bunt nastolatków, którzy mają dosyć uprzywilejowanych pozycji dziadersów, z których najstarsi nawet nie dobrnęli czterdziestki. Którzy wiedzą, że nie liczy się ani jakość, ani ilość, czasem nawet i „słuszność” oraz znajomości. Trzeba zbudować swój mit.

Taki mit, jako ostatni, zbudował Tomasz Pułka. Chcąc, nie chcąc – umierając. Choć jak sam mawiał, dla kariery literackiej można zrobić wiele. Ale przecież nie jestem Jackiem Podsiadłą, by bezcześcić zmarłego. Fakt, nawet ten mistrz niewyszukanej riposty zauważył, że Pułka jakoś sensownie kolaborował z rzeczywistością literacką, ba, z formą, skoro tak mu w słynnym paszkwilu zazdrości.

Nie ma na tyle oryginalnych poetyk, by mówić o nowych językach. Są nowe sposoby mówienia o starych poetykach. Zgodnie z akademickimi modami (sprawdźcie sobie, na kogo powołują się najbardziej uczelniani uczestnicy debaty). Zgodnie z jakimś intelektualnym imperatywem w stylu: aby uniknąć wykluczenia, będę używał takiego samego aparatu pojęciowego, nawet jeśli nie odpowiada moim rozpoznaniom (a raczej brakom  rozpoznań), nawet jeśli niewiele z tego rozumiem.

Ogólniki, ogólniki i jeszcze raz ogólniki. Nie liczy się cel, tylko samo dążenie. Ale, drodzy krytycy, to najzwyklejsza w świecie metafora.

Co jeszcze się dzieje?

Wtórność względem rówieśników nazywa się kolektywizmem i redystrybucją talentu. Poeci sami wysyłają się do szkół poezji, żeby szlifować warsztat. Sam prowadzę warsztaty i najzdolniejszym mogę powiedzieć jedno: odrzućcie warsztaty, odbijcie się od uwag koleżanek i kolegów, idźcie po swoje swoją drogą. Gdy już poznacie zasady, łamcie je. Ostateczna decyzja zawsze należy do was, a nie do jakiegoś wszechwiedzącego i pozbawionego oryginalnej podmiotowości kolektywu.

(Otwieram Zakłady holenderskie: pięćdziesięciu redaktorów. Otwieram Różaglon: stu redaktorów. Nebuli jeszcze nie widziałem – stawiam na siedemdziesięciu pięciu. Zaraz nie będzie komu etycznie pisać recenzji, bo wszyscy będą zaangażowani w proces powstawania danej książki).

Dalej: szuka się płaszczyzn nieporozumień, sporów, które mają nakręcać dyskusję na temat nowych sposobów mówienia o starych poetykach. Starych, wtórnych, wykoncypowanych warsztatowo wydmuszek, jakichś nowych formalizmów, ćwiczeń stylistycznych z odwiecznych form. Plus jeszcze te mody na pisanie jednego wiersza dziennie, żeby nie wypaść z wprawy (i dotyczy to nawet najzdolniejszego chyba we wcześniej wymienionym gronie Mytnika). Wprawy w czym? W kopiowaniu wzorców kolegów, poprawianych przez tych samych kolegów?

Dalej: jakość wiersza myli się z jego słusznością ideologiczną i światopoglądową, a w przypadku poetyk tak oderwanych od rzeczywistości, że nie da im się imputować zaangażowania – ze słusznością ideologiczną i światopoglądową autora. Kaczmarski formułował taki program w „Arteriach”, krytyka zaangażowana jakby z niego korzystała, choć oficjalnie się do tego, oprócz wspomnianego Pawła, nie przyznawała.

Owszem, tak było od lat. Tylko teraz wraca z czerwoną tarczą nieskompromitowany w oczach i głowach najmłodszych – komunizm. Jako alternatywa dla kapitalizmu. Gra w klasy jako odpowiedź i remedium na wszystko. Absurdalna utopia równości, którą obala się hipokrytycznie już na starcie pomijając tych, którzy nie wsiedli do bydlęcych wagonów tego marksistowskiego pociągu. Nie załapali się na rewolucję, więc niech sobie pobiegają poza pojęciem krytyki? Jaka więc znowu równość?

(Komunizm nie nadejdzie; potknie się i wypierdoli o wasz nadmierny entuzjazm, beneficjenci grantów od bogatych rodziców).

Poza tym, niezmiennie i odwiecznie, lansuje się koleżanki i kolegów. Oddajmy głos krytykowi z dużego i prężnego ośrodka literackiego w Polsce: Wiem, że A jest przeciętna, przeestetyzowana i ma niewiele do powiedzenia. Ale my, jako miasto, mamy do powiedzenia wiele, zdecydowanie więcej niż Łódź, dlatego ją wylansujemy. I już ją prawie wylansowali.

I nie chodzi mi akurat o Urszulę Zajączkowską. Chociaż tego fenomenu nie rozumieją nawet jurorzy nagród, jakie otrzymała (autentyk, ale przecież nie zamierzam zdradzać nazwisk). To jest w tym wszystkim najciekawsze: w kuluarach mówi się o braku stylu, grafomanii, a potem, oficjalnie, chwali się czołową przedstawicielkę coraz silniejszego ruchu eko. Tak, musi być coś o eko. Nie mamy kogo zaprosić, Julia Fiedorczuk już u nas była; to koniecznie Zajączkowską, jak ona fajnie mówi o drzewach. Nie potrafi pisać, ale nie szkodzi – to jest tylko pretekst.

Tylko, drodzy krytycy, my tu podobno rozmawiamy o literaturze, a nie o zdolnościach oratorskich.

Czepiałem się słabszych wierszy Fiedorczuk. Zwracam im honor. To jest zdecydowanie głębiej rozwinięty ekosystem.

Dalej: nie ryzykuje się, nawet jeśli wiek nieryzykującego teoretycznie i wręcz tradycyjnie na to pozwala. Na przykład taka Żaneta Gorzka. Po publikacji mojej recenzji w „Stonerze Polskim” odezwało się kilku redaktorów czasopism młodoliterackich, że oni też chcieli mieć takie recenzje, ale nikt się nie podjął, „zabrakło odwagi” (cytat). Jeżeli ludziom z roczników 1996–1998 brakuje odwagi na to, by zrecenzować środowiskowe jaja faceta w sukience pseudonimu, to co ja, przyszły dziaders, mogę zaoferować kolektywowi młodocianych w warunkach późnego kapitalizmu? Streszczenia dwóch nagich książek Jacka Podsiadły w formie spiraconych komiksów?

Też lubię brudne majtki, ale nie wklejam ich zdjęć na portale społecznościowe. Ponieważ mam szacunek do fetyszu jako konstruktu.

Ale cieszę się chociaż, że wszyscy jadą ostro. W końcu tego się ponad sześć lat temu sam domagałem. Zanim nie straciłem wiary w moc krytyki literackiej, przynajmniej w takim polu.

(Dlatego tyle milczę, piszę notatki zamiast recenzji i felietony zamiast esejów krytycznoliterackich).

„Połów” to po konkursie imienia Jacka Bierezina drugi najistotniejszy projekt wyłaniający utalentowanych debiutantów, ale nie możemy się opierać wyłącznie na jego bardzo subiektywnych wyborach. Sam też nie zamierzam, autopromocyjnie, wymieniać jedynie najciekawszych bierezinowców, to tak samo bardzo krótkowzroczne.

Czy nowe pracownie Biura Literackiego są istotną zmianą, jak chce Tosiek? Owszem, są, przede wszystkim dla Biura Literackiego. Nie reprodukujmy swojej wsobności, nawet jeśli jest elitarna, na globalne trendy w polskiej poezji najnowszej, jakkolwiek to śmiesznie brzmi, biorąc pod uwagę efekt skali.

Biuro Literackie od lat wykonuje kawał dobrej roboty, ale nie jest jedyne. Szanuję, doceniam, kibicuję, jednak wolałbym uwzględniać szerszą perspektywę; nie tylko dlatego, że z pozycji łódzkich ją w jakiś sposób reprezentuję.

To, kogo mogę wymienić, kto w jakikolwiek sposób może spełniać kryteria „nowego języka poezji”, by jak większość uczestników tej debaty nie pozostać gołosłownym? Tylko jakie kryteria? Jak zdefiniować oryginalność? Spróbowałbym najbardziej intuicyjnie: jako nieprzystawalność do tego, co jest, a zwłaszcza jest modne (Góra, Kopyt, Witkowska, Bąk, Rybicki, Malek, Bargielska, Klicka, Kaczanowski). A więc:

1. Niezmiennie Piotr Przybyła w tyradach z pogranicza fristajlu i skromnej improwizacji. Bakłażan, abażur, ślimaki i biszkopt. Nawet jeśli Wspólny jest swego rodzaju unikiem po prawdopodobnie wybitnej After party. Aż szkoda, że coraz mniej krytyków się o niego upomina, tym bardziej że to autor z klasą, który nie upomni się o samego siebie.

2. Łukasz Kaźmierczak / Łucja Kuttig. Jedno z pierwszych niebinarnych podmioci lirycznych w Polsce. Fizyka, matematyka, chemia, biologia i orzechy. Choć złośliwi powiedzą, że Ł.K. dużo ciekawiej mówi o tym, co pisze, niż pisze. Na przykład, że chciałoby, ale rzeczywistość w jego tekstach była różniczkowalna. Piotr Śliwiński w Kutnie, podczas tej tyrady, prawie zgubił okulary (2019).

3. Małgorzata Ślązak. Ponieważ korzysta ze stylów (liczba mnoga z premedytacją) charakterystycznych raczej dla prozy fantasy, żaden szanujący się modny krytyk akademicki nie uwzględni jej w poważniejszych podsumowaniach. A i nie wiadomo do końca (a nie dopytuję, by nie psuć sobie miłej niespodzianki), czy to nie był pojedynczy wystrzał z piwnicy.

4. Marcin Mokry. Jedyny konkretny awangardzista, nawet jeśli dwudziestolecie międzywojenne dało mu w kość. Bardzo dobre Pisma to były jednak wprawki do totalnego Świergotu. Poszerzył granice getta i nie wiemy, kiedy się zatrzyma.

I, hipokrytycznie, wymieniłem trójkę niedawnych laureatów konkursu im. Jacka Bierezina. I jednego laureata Nagrody Specjalnej. Nic na to nie poradzę, chciałem dobrze. Nie ja ich nagradzałem.

Ponadto, spory napęd niezmiennie mają Patryk Kosenda (o ile nie przesadzi z nadreprezentacją drewna), Janek Rojewski i Szymon Domagała-Jakuć (o ile zdecydują się dalej pisać; ten drugi to prawdopodobnie największy talent poetycki po 2000 roku), nigdzie niedoceniany Marcin Badura (o ile ktoś go w ogóle wciągnie w wir krytycznoliteracki). Niezmiennie cenię, u progu drugiej książki, Agatę Ludwikowską, może wreszcie rozpocznie wspinaczkę i w poezji. I czekam na trzecią książkę Justyny Kulikowskiej. Bo tak.

Tylko czy to są nowe języki poezji?

A może nowe języki pojawiły się zdecydowanie wcześniej, tylko nie potrafiliście ich wydobyć i wynaleźć?

Zawsze w takich sytuacjach upominam się o Piotra Gajdę. Piotrze, jak widzisz – słowo stało się ciałem, jest grubo. Twoje zaangażowanie, które wyprzedziło nurt tak zwanej nowej poezji zaangażowanej, nie poszło na marne. Nie taki z ciebie dziaders (1966, ale z grudnia), więc myślę, że i kolejne pokolenie krytyków wprzęgnie cię w roczniki co najwyżej osiemdziesiąte, o ile do twojej poetyki dojrzeje.

Macie pojęcie, co robi w wierszach Anna Matysiak? Nie macie. Oprócz Skurtysa (autorka potwierdza). Rozumiecie osobność Grzegorza Wróblewskiego, rosnącą jeszcze w świetle systematycznego pomijania jego kolejnych bardzo dobrych książek przez kolejne bardzo tendencyjne kapituły? Nie rozumiecie. Minimalizm i obiektywizm. Kosmos, do którego potrzebne są też jakieś podstawy fizyki, chemii i biologii. Jakaś podstawowa wiedza ekonomiczna. Jakaś maszynka do tego bezmięsa.

A pamiętacie Emila Laine’a? Marcina Siwka? Krzysztofa Bielenia? Pawła Krzaczkowskiego? Bohdana Sławińskiego (jako poetę)? Łucję Abalar? Martwi was milczenie Joanny Wajs? Rzadkość i niespektakularność publikacji Renaty Senktas? Fakt, że Samantha Kitsch musi niezmiennie przepadać, nawet jeśli nie istnieje? Fakt, że Waldemar Jocher jest katolikiem i nie da się go poetycko zsekularyzować, bo to nie te świetliste idee?

Adam Kaczanowski został doceniony, gdy wydał ósmą książkę poetycką. Cyprian Kamil Norwid został doceniony po śmierci. Piotr Jemioło nie został w ogóle doceniony, chociaż w wierszach uśmiercił już chyba połowę żyjących poetek i poetów.

Tego się trzymajmy: przeoczenia, niedopatrzenia, przemilczenia, przecenienia i owcze pędy, również te w ucieczce przed wilkami, najwięcej mówią o kondycji literatury, a zwłaszcza poezji, w danym kraju.