debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Diagnozy vs manifesty

Paweł Kaczmarski

Głos Pawła Kaczmarskiego w debacie „Nowe języki poezji”.

strona debaty

Nowe języki poezji

1.

W tekście Jakuba Skurtysa, mającym otwierać kolejną krytycznopoetycką debatę na portalu Biura Literackiego, znalazło się wiele ciekawych wątków; jest z nim też kilka zasadniczych problemów, do których czuję potrzebę się jakoś ustosunkować.

Po pierwsze (i to chyba kwestia samego ustawienia debaty, niekoniecznie konkretnie tekstu „Nowe.jezyki.poezji@com.pl”) nieszczególnie przekonuje mnie idea okresowego, zbiorowego poszukiwania nowego poetyckiego „paradygmatu” oraz implikowanej przez nią wizji poezji opartej na sezonowej rotacji głosów. Wydaje mi się to trochę postawieniem sprawy na głowie: pytamy o nowe języki, a potem zaczynamy szukać ich wokół siebie. Czy nie powinno być przypadkiem na odwrót? To znaczy: krytyk/krytyczka (bądź grupa krytyków/krytyczek) zauważa nowe, interesujące zjawisko i przedstawia je jako temat do dyskusji. W takim razie potrzebowalibyśmy jednak innego modelu debaty: konkretniejszego, mniej przeglądowego, mniej nastawionego na promocję czego- bądź kogokolwiek. „Szukanie nowego” jest domyślnym trybem funkcjonowania wydawców – co akurat w pełni zrozumiałe – natomiast w krytyce oczekiwanie nowości, choć również potrzebne, łatwo może przejść w myślenie życzeniowe. Nie chodzi o to, by nie stawiać postulatów i nie łowić nowych głosów, ale by wychodzić każdorazowo jednak od tego, co faktycznie widzimy wokół nas.

Drugi, związany z tym zresztą problem, streściłbym tak: Skurtysa interesuje w poezji współczesnej konkretna linia czy tradycja, chciałby ową linię promować, ale zamiast napisać tekst otwarcie programowy, ukrywa mocne tezy pod przykrywką „diagnozy pola”. Innymi słowy, zamiast powiedzieć: „tak powinno być”, mówi: „tak już w tej chwili jest”.

Ten wyjściowy wybieg rodzi zaś kilka dalszych problematycznych konsekwencji.

Po pierwsze (o czym w szczegółach w dalszej części tekstu, gdzie staram się zniuansować kilka wybranych obserwacji Skurtysa) wypacza on, wbrew najlepszym i najszczerszym intencjom krytyka, obraz pola ‒ zjawiska marginalne przedstawia jako dominujące, głosy autorów wstępujących traktuje jako dobrze ugruntowane etc. Dobór nazwisk poetyckich debiutantek/ debiutantów i autorów/autorek przed debiutem jest u Skurtysa, jak wskazała już Joanna Orska, właściwie arbitralny. Podobnie zresztą w wypadku przedstawionych jako nowe poetyckie centrum Góry, Pułki, Rybickiego, Kaczanowskiego, Wróblewskiego, Janickiego… Dlaczego ci, a nie inni? Bo, jak zdawkowo (by nie powiedzieć: autorytatywnie) kwituje Skurtys, nastąpiły „przewartościowania lekturowe na korzyść programów” np. ostatniej trójki (konstatacja podwójnie zaskakująca, bo u Wróblewskiego czy Ryby nie podejrzewałbym ani programu, ani ‒ co bodaj ważniejsze ‒ chęci posiadania programu). Nie mówię, że nie zgadzam się zupełnie z rozpoznaniami Skurtysa (przynajmniej w Górze i Pułce sam widziałbym autorów szalenie wpływowych dla najmłodszego pokolenia), ale trudno nie zauważyć, że podsuwany przez niego obraz nowego paradygmatu w poezji ułożony jest pod konkretny krytycznoliteracki projekt. Imperatyw spójności (wynikający z zapatrzenia w pewną tradycję) i potrzeba nowości (automatyczne dowartościowanie głosów wstępujących) przeważają tu nad obiektywnością (albo przynajmniej próbą obiektywności). Dostajemy więc obraz nieoczywisty, dziwny, a pozostawiony bez wyjaśnienia, w którym do rangi najważniejszych nowych autorów urastają Michał Mytnik i Antonina Tosiek, Jarosław Markiewicz jest Nieobecnym Mistrzem, zaś Grzegorz Wróblewski kształtuje młode pokolenie ręka w rękę z Konradem Górą.

(Jeszcze dla podkreślenia: wszystkie te uwagi absolutnie nie powinny być odczytane jako krytyka poszczególnych poetów. Tosiek wydaje mi się na razie mało interesująca, Mytnik dość obiecujący ‒ z poetów wymienionych przez Skurtysa czuję się „zainwestowany” mniej więcej w połowę ‒ ale kompletnie nie o to tu chodzi).

Może być tak, że tylko mi – ewentualnie grupie krytyków i krytyczek, z którymi ostatnio współpracuję i których opinie stanowią dla mnie ważny punkt odniesienia – rozpoznania Skurtysa wydają się wypaczać obraz pola. Jednak – i w tym miejscu przechodzimy do drugiej problematycznej konsekwencji – Skurtys nie przedstawia za bardzo argumentów na obronę swojej wizji. Owszem, czytelnicy zorientowali we współczesnej poezji zobaczą u niego próbę przewartościowania czy rekonfiguracji pola, ale jak na tak wyrazisty w celach tekst bardzo mało jest tu konkretnych tez, problemów, pytań czy zarzutów – czegoś, z czym można by się otwarcie pokłócić, materiału do faktycznej dyskusji. Na kolejne rozproszone obserwacje reaguje się prostym „zgoda” albo równie prostym „nieprawda” – z poczuciem, że bardzo niewiele z tego ostatecznie wynika.

Skurtys może zaś nie wysuwać (za wielu) konkretnych tez i argumentów właśnie dlatego, że przedstawia swoje wystąpienie jako „diagnozę pola” i zajawkę do dyskusji (z dyżurnym prewencyjno-mitygującym „A może błądzę?” w ostatnim akapicie) raczej niż np. jawny manifest. Jeśli powiedziałby: poezja i krytyka powinny mocniej czerpać z Wróblewskiego i Ryby, powstałoby pytanie: dlaczego powinny? I domagać moglibyśmy się odpowiedzi. Jeśli powie: poezja i krytyka „już na tym etapie” są pod przemożnym wpływem Wróblewskiego i Ryby, to owszem, zapytamy znów „dlaczego?”, ale będzie to inne dlaczego – takie, na które krytyk zareagować może wzruszeniem ramion i stwierdzeniem „nie wiem, po prostu widzę, że tak jest”.

Niemała część tekstu Skurtysa napisana jest niestety właśnie w takim trybie. Dowiemy się na przykład, że istnieje jakiś „mit” nowych języków poetyckich (na czym on polega? trudno powiedzieć). Albo że pole literackie organizowane jest z natury swojej najwyraźniej przez „silnych” autorów (na kontrowersyjność takiego założenia zwróciła uwagę Joanna Orska). Albo że języki poetyckie z natury z wiekiem stają się „skostniałe i nieprzydatne” (Skurtys nie pyta, czy taki proces ma miejsce, ale wyłącznie o to, kiedy ma miejsce). Zwłaszcza to ostatnie założenie – naturalnej daty „przydatności do spożycia” wpisanej w wiersze – prowadzić może łatwo do fetyszyzacji nowości. Za dane przyjęte jest też to, że można „działać za pomocą języka” (co, domyślamy się, jest czynnością jakościowo inną od mówienia/pisania). Pojawia się wreszcie, zasadniczo znikąd, stwierdzenie, że dla filozofii i poezji ustanowienie między sobą „relacji podległości” jest czasem „konieczne”.

Akceptując nawet, że część z powyższych tez znajduje jakieś uzasadnienie w dyskusji z ostatniego festiwalu Stacja Literatura – której przedłużeniem ma być szkic Skurtysa – nie sposób nie zauważyć, że zupełnie już autorskie tezy dotyczące konkretnych nazwisk i wpływów zostały w podobny sposób pozbawione uzasadnienia. Czym John Ashbery „w wersji Piotra Sommera” różni się od innych Johnów Ashberych – i dlaczego jego czas się kończy? O jakich konkretnie „amerykańskich antologiach”, surrealizmach i dadaizmach mówi Skurtys? (O tę kwestię też upomina się Orska). Dlaczego przekroczenie kategorii zaangażowania automatycznie kieruje nas ku kategoriom „pokoleniowym” (a nie choćby klasowym)? Czy na pewno możemy podczepić czworo bardzo różnych młodych autorów/autorek (Adamowicz, Sęczyk, Jurczak, Kusiak) pod posiadające przecież określony historyczny bagaż słowo „ekokrytyka”? Gdzie w poezji Skurtys widzi rosnące znaczenie pracy kolektywnej i wspólnych „kolaboracji”? Jak godzi tezę o „osłabieniu kreacji autora” z wyostrzeniem pozycji Góry, Rybickiego, Kaczanowskiego (posiadających bardzo wyraziste kreacje/persony)? Dlaczego naprzeciwko „ludu” staje u niego nie tylko „mieszczaństwo” (czym jest dziś mieszczaństwo?), ale i „miejskość” w ogóle (z założenia przecież klasowo rozdarta)? I skąd skojarzenie np. Niny Manel (chętnie odwołującej się w wierszu do wiedzy naukowej) z „anty-eksperckością”?

I tak dalej, i tak dalej.

Nie twierdzę, że w żadnym z tych punktów Skurtys nie ma ostatecznie racji (celowo wymieszałem takie założenia, z którymi się zgadzam, i takie, które wzbudzają we mnie mocną niezgodę). Rzecz w tym, że daje nam za mało materiału, żebyśmy mogli o tych sprawach na serio porozmawiać. Jasne – część luk uzupełnimy po wysłuchaniu nagrania festiwalowej debaty, część domyślimy sobie z innych tekstów Skurtysa – ale, po pierwsze, będzie to część ostatecznie wcale nie tak duża; po drugie, tak dyskutować się nie da. Zderzamy się z kolejnymi tezami, mentalnie odhaczamy sobie każdorazowo pole zgadzam się / nie zgadzam się – i zostajemy z niczym. Kiedy więc w ostatnim akapicie Skurtys pyta „a może błądzę?”, to udzielić możemy tylko najprostszej z odpowiedzi (jedni powiedzą „tak”, inni powiedzą „nie”, jeszcze inni „nie wiem, o co tu chodzi”) i to właściwie tyle, sprawa zamknięta. A szkoda – i dlatego zwracam na cały ten problem uwagę – bo przecież Skurtys od dawna śledzi uważnie poezję najnowszą, bierze udział we wszystkich istotniejszych debatach o niej, a i teraz porusza ostatecznie kwestie całkiem zasadnicze. Jego wysiłek jednak marnuje się w pewnym sensie przez niedopowiedzenia, a może raczej niechęć do wysuwania konkretnych argumentów.

Chciałbym, żeby było jasne, że nie oskarżam Skurtysa o cynizm, raczej o błąd komunikacyjny – sądzę, że wybór formy „diagnozy pola” zamiast manifestu podyktowany był nie tyle chęcią wykręcenia się od konieczności argumentacji, ile raczej skromnością i niechęcią do stawiania zbyt mocnych tez. Tym niemniej – w praktyce rezultaty są podobne.

Została nam tymczasem konsekwencja trzecia. Takie podejście do sprawy – przedstawianie przez Skurtysa ulubionej tradycji jako tradycji dominującej – działa bowiem ostatecznie na niekorzyść samej tej tradycji. Linia najmocniej promowana przez krytyka – nazwijmy ją: Rybicki‒Wróblewski‒Kaczanowski, zmieści się tu oczywiście Šalamun, zmieści Janicki, zmieści (przynajmniej według Skurtysa) część debiutantów – jest od lat konsekwentnie analizowana przede wszystkim przez Annę Kałużę, a jej interpretacje i interwencje pozostają niezmiennie interesujące, opierają się na rzetelnej historycznej analizie i regularnie wzbudzają ważne dyskusje wśród krytyczek i krytyków (nawet jeśli owe dyskusje mają miejsce ostatecznie raczej na konferencjach i w panelowych debatach niż na piśmie; takie uroki współczesnej krytyki). Sam śledzę ten projekt uważnie i z zaciekawieniem, ale bez poczucia obowiązku, by się do niego w jakiejś bezpośredniej i aktywnej formie włączać. Mówiąc wprost, jest to poezja, którą lubię czytać (bądź, zwłaszcza w wypadku Kaczanowskiego: której lubię słuchać), którą często nie do końca rozumiem i o której raczej nie piszę; w analizach Kałuży znajduję jednak ciekawe uwagi o postawangardzie, statusie eksperymentu poetyckiego i performatywności wiersza. Cieszę się, że ten projekt się rozwija i liczę na więcej ‒ zarówno od poetów (przynajmniej niektórych), jak i krytyków (zwłaszcza Kałuży, ale również samego Skurtysa).

Tymczasem w tekście dla BL Skurtys – chcąc nie chcąc, ze względu na wybraną formę wystąpienia – przydaje tak naszkicowanemu projektowi intensywnie konfliktowy wymiar. Jeśli bowiem ma mieć on status już nie linii czy tradycji tylko nowego paradygmatu właśnie, nowego centrum, nowych ram dla całego poetyckiego pola (jeśli więc do czynienia mamy nie z osobną krytycznoliteracką propozycją, tylko ze zmianą warty i całościowym „lekturowym przewartościowaniem”), to dużo osób poczuć może się (jak niżej podpisany) wywołanych do odpowiedzi, choćby po to, żeby stanąć w kontrze i zaznaczyć: nie, Tomaž Šalamun nie jest nowym Ashberym, a poezja najnowsza nie jest pisana pod dyktando Grzegorza Wróblewskiego. W ten sposób, znów chcąc nie chcąc, uderzać trzeba w poetów, w których wcale z takich czy innych przyczyn uderzać się nie chciało.

Nie znaczy to, oczywiście, że powinniśmy uprawiać równolegle własne mikropoletka i nie spierać się o względną ważność poszczególnych głosów. W samej dokonanej przez Skurtysa antagonizacji nie ma absolutnie nic złego – przeciwnie, sam ten aspekt jego wystąpienia chciałbym mocno docenić. Ostatnią rzeczą, jakiej domagałbym się od krytyka zbliżonego do mnie wiekiem (oraz szeroko rozumianą polityczną orientacją), byłoby przyjęcie rozplenionej w krytyce lat 90. ideologii wielogłosu: poezja pomieści każdego; nie kłóćmy się, tylko dokładajmy nowe głosy; różnorodność nade wszystko; zamiast krytykować cudze, napisz własne; „wolność” czytelnicza na wzór „wolności” konsumenckiej… Owa ideologia wyrosła z poczucia zagubienia w wolnorynkowej rzeczywistości i z odrzucenia marksizmu wraz z jego krytyką formy towarowej, kłóci się zaś moim zdaniem z wiarą w to, że poezja faktycznie ma nam coś do powiedzenia. Jeśli bowiem ma, to owo coś jest raz lepiej, raz gorzej wyartykułowane ‒ raz bardziej, raz mniej prawdziwe; czasem pożyteczne, a czasem wręcz szkodliwe ‒ i obrona jednych poetów musi być nierzadko atakiem (bezpośrednim lub, jak w wypadku Skurtysa, implikowanym) na innych. I bardzo dobrze. Krytyka żyje dyskusją, nie wymianą doświadczeń.

Problem w tym, że, jak już zauważyliśmy, Skurtys podsuwa nam tylko sugestię konfliktu: niewspartą właściwie konkretną argumentacją, która umożliwiałyby wejście w faktyczny spór. Nie daje nam wystarczająco dużo materiału, z którym moglibyśmy się zgadzać lub nie zgadzać. Czytelnik z zewnątrz dostaje więc ostatecznie do rąk jakąś karykaturę sporu, dyskusję bez dyskusji – krytyk A: „poeta X jest naszym nowym wieszczem, mistrzem, guru”, krytyk B: „wcale nie, nieprawda, chyba ty”. Bez argumentów, bez punktów zaczepienia, bez czegoś, co pozwoliłoby się ‒ również owej osobie z zewnątrz – zahaczyć czy odbić, włączyć w insajderską w punkcie wyjścia rozmowę.

(Joannie Orskiej udało się wyłamać z tego karykaturalnego schematu, a to dzięki pogłębionej historycznoliterackiej perspektywie podważającej współczesne „wpływologiczne” wzorce krytycznego myślenia – mało kto potrafi w tak mocny sposób wejść w niemrawą skądinąd debatę i podnieść automatycznie jej rangę – nie jestem w stanie zaproponować równie ścisłej i przekonującej narracji, więc mój komentarz pozostaje z konieczności skromniejszy).

W każdym razie owego czytelnika z zewnątrz wypada w tym miejscu, w imieniu swoim i tak w ogóle, przeprosić.

2.

…i dla tego czytelnika właśnie jest poniższa, krótsza, niestety, część szkicu. Chciałbym bowiem teraz zaznaczyć konkretne, najważniejsze punkty zgody i niezgody między Skurtysem a stanowiskiem, które sam proponowałbym jako chwilową choćby alternatywę – a przy okazji postawić kilka własnych tez. (Niech więc poniższa część szkicu będzie wyrazem mojej pozycji co do samych „nowych języków poezji”).

Po pierwsze, uważam, że potrzeba nam większego sceptycyzmu wobec idei nowości jako wartości samej w sobie. Nawet jeśli innowację i eksperyment uznamy za coś z założenia pożądanego, to same z siebie nie czynią one jeszcze ciekawego ani dobrego wiersza – co jest zresztą zasadą obejmującą jakąkolwiek sztukę/twórczość – warto sięgnąć do tekstów Waltera Benna Michaelsa, pokazujących, jak awangardowy w duchu eksperyment może torować drogę dla neoliberalizmu [1]. Thatcheryzm w końcu sam miał eksperymentalną naturę. Co więcej, obsesja nowości prowadzi do szeregu innych szkodliwych zjawisk czy założeń; np. do wspomnianego już założenia, że języki w poezji starzeją się czy jałowieją niejako naturalnie, z czasem, w miarę ich rosnącego znaczenia (dlaczego właściwie miałoby tak być? skąd przekonanie o konieczności sezonowego wyprzątania literackiej szafy? jak to się stało, że w samym centrum naszego wyobrażenia o awangardzie i awangardowości umieściliśmy tak oczywisty automatyzm?).

Po drugie, linia, którą stara się dowartościować Skurtys – Rybicki, Kaczanowski, Janicki, Wróblewski, Šalamun… – od dawna ma swoich fanów wśród krytyków i poetów; nie staje się ani mniej, ani bardziej centralna, najwyżej chwilowo głośniejsza mocą chwilowo głośniejszych krytycznoliterackich wystąpień. Jest ciekawym, osobnym nurtem, który z różnych przyczyn – również ze względu na częstą nieprzejrzystość i intensywność eksperymentu – nie stanie się dominantą ani naczelnym punktem odniesienia. Pułki z tym nurtem w ogóle nie wiążę, bo „dysocjacyjność” przedwcześnie zmarłego poety jest mocno przeceniona – to metoda, nie zaszumienie, decydują o sile jego głosu [2]. Jeśli zaś chodzi o „mistrzowanie” samego Rybickiego – ta teza wzbudzić może duży sprzeciw – to, przyznaję, nie widzę jego powszechnego rzekomo wpływu na młodych (do głowy przychodzi mi przede wszystkim Suchanecki, a i on z wieloma zastrzeżeniami), ani też nie do końca wierzę, że taki wpływ – przynajmniej na poziomie poetyki i formy, a nie np. kreacji czy persony – mógłby w ogóle mieć. To nie jest absolutnie zarzut pod adresem Ryby: przeciwnie, powód, dla którego ów wpływ jest niemożliwy, wydaje mi się bezpośrednio związany z najszerzej dyskutowanymi i najbardziej docenionymi wątkami czy cechami jego twórczości. Wydaje mi się zresztą, że wspiera mnie tu dotychczasowa recepcja Rybickiego, włącznie z tą pisaną przez jego najbardziej oddanych czytelników (jak sam Skurtys). W pogłębionych tekstach o Rybie [3] dostrzegam przede wszystkim dowartościowanie gestu, konceptu, prowokacji i – nieco konkretniej – sposobów, na jakie opiera się interpretacji. To ostatnie jednak z definicji nie jest czymś, co można traktować jako zabieg czy operację do powtórzenia – powtórzenie wymagałoby przecież interpretacji… To, co czyni Rybickiego wybitnym poetą w oczach jego entuzjastów, blokowałoby jednocześnie możliwość faktycznego (a nie czysto scenicznego czy zwyczajnie pozorowanego) wpływu na młodszych autorów. Prowokacja musi być zawsze jednorazowa, nawet, jeśli pociąga i kusi. Paradoks – ale paradoks sam z siebie bardzo ciekawy.

Zgadzam się tymczasem ze Skurtysem – tutaj może najbardziej entuzjastycznie – co do konieczności przekroczenia kategorii zaangażowania, przynajmniej traktowanej jako coś więcej niż poręczne, intuicyjne krytycznoliterackie hasło (jako takie nie zniknie pewnie nigdy, ale i czemu by miało?). Chciałbym jednak, żeby w poezji owa chwilowa „wygrana”, jaką było tymczasowe przynajmniej spopularyzowanie czy znaturalizowanie idei i kategorii zaangażowania, służyła przede wszystkim nie do zwrotu w stronę doświadczeń pokoleniowych, tylko do włączenia w wiersz zaniedbanych, autonomicznych języków mówienia o rzeczywistości: języka ekonomii, nauk przyrodniczych, informatyki… To może banał, ale chciałbym, żeby domyślność zaangażowania przełożyła się na większe zainteresowanie światem materialnym, a nie własnym doświadczeniem (tożsamościowym, pokoleniowym, afektywnym), na które przecież i tak miejsce w wierszu zawsze się znajdzie. Co więcej, takie zainteresowanie ewidentnie towarzyszy ciekawym „nowym głosom” ‒ głosom, które docenia też Skurtys ‒ od Bąka przez Jurczaka po Adamowicz i Bartczaka [4].

Jeśli miałbym koniecznie wskazywać jakiś zalążek „nowych głosów w poezji”, szukałbym właśnie tutaj – w owym zainteresowaniu rzeczywistością jako czymś, nazwijmy to, samodzielnym.

Dalej: „kwestie ekonomiczno-społeczne” nie są „drobnym wycinkiem” „kryzysu planetarnego”. Katastrofa klimatyczna jest kryzysem ekonomicznym i społecznym.

Nie widzę, przyznaję, nagłego wzrostu tendencji kolektywnych w tzw. pracy twórczej – kolaboracje i grupy były, są i będą; może przez kilka lat było ich nieco mniej, teraz jest nieco więcej, ale to wahnięcia nieznaczne i sezonowe. Owszem, w Krakowie (choć nie tylko w Krakowie) rozwija się bardzo aktywne lokalne środowisko poetyckie, ale jeśli jego rozwój doprowadzi do jakiegoś przełomu, to ze względu na treść produkowanych tekstów, nie sam fakt zaistnienia grupy. Podobnie jak Skurtys, chciałbym widzieć w poezji i krytyce więcej pracy kolektywnej – staram się, na ile to możliwe, działać samemu w tym kierunku – ale nie mam wrażenia, żeby ostatnio coś wyraźnie drgnęło.

No i wreszcie drobnostka, ale drobnostka osobiście dla mnie ważna. Jak starałem się wskazać już wcześniej [5], przytoczone przez Skurtysa pod koniec tekstu „nowe materializmy” (relatywnie nowy i bardzo modny kierunek badań w humanistyce) nie są nowe, nie są materializmami i pozostają kompletnie bezużyteczne dla literatury oraz badań literackich (a co do zasady są po prostu idealizmem à rebours). Oczywiście, można się kłócić, że zdarzają się wyjątki [6], ale są one rzadkie i nie zmieniają ogólnego obrazu sytuacji. Domyślam się, że właśnie zadeklarowana sympatia do nowych materializmów wyjaśnia użycie przez Skurtysa groteskowej moim zdaniem frazy „energia w sposób materialistyczny wypełnia puby i jest pasmem, na którym wspólnie, plemiennie wręcz nadają młodzi piszący”; jednak używanie słowa „materialistyczny” w sensie: namacalny, cielesny, fizyczny (zwłaszcza w kontekście wrażeń i afektów) jest bez sensu, czyni tekst krytyczny mniej zrozumiałym i podnosi pretensjonalność o 300 procent.

Słowo „materializm” odsyła nas zaś z powrotem, już naprawdę na koniec, do kwestii przekraczania kategorii zaangażowania. Jeśli kwestia zaangażowania została jakoś chwilowo „wygrana”, tzn. nie trzeba się już z nikim kłócić, że poezja domyślnie uwikłana jest w politykę oraz historię i nie posiada odrębnego, przynależnego tylko jej egzystencjalnego poletka, to chciałbym, żeby dla lewicowej krytyki moment potencjalnego wytchnienia był okazją do przemyślenia i poukładania własnych języków. Chciałbym, żebyśmy porządnie, na nowo odrobili marksistowski kanon (nie dając się już nikomu straszyć wielkim groźnym Lukácsem, jak to było w latach 90.), wyrzucili wreszcie do kosza teorię literatury, uhistorycznili na powrót nasze kluczowe pojęcia i radykalnie zwiększyli własną komunikatywność – a do tego, last but not least, jeszcze raz spróbowali się zastanowić, co to znaczy uprawiać analizę klasową w kontekście literatury współczesnej, powstającej na naszych oczach. Te zadania – odnowienie samego języka krytyki raczej niż „performatywne” rekonfigurowanie sceny poetyckiej – uważam w tej chwili za najbardziej istotne.

Innymi słowy: nowe języki poezji – niewątpliwie tak, ale w tej chwili, na tym etapie, przede wszystkim język samej krytyki.

Przypisy:
[1] Bardziej niż w wydanym po polsku Kształcie znaczącego (tłum. J. Burzyński, Korporacja Ha!Art, Kraków 2011) wątek ten rozwinięty jest np. w późniejszym, poświęconej głównie fotografii The Beauty of the Social Problem (University of Chicago Press, Chicago‒London 2015) i innych artykułach Michaelsa o sztuce.
[2] Tę myśl starałem się rozwinąć np. w Sinusoida. O metodzie poetyckiej Tomasza Pułki, w: Tomasz Pułka, Wybieganie z raju 2006‒2012, Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2017.
[3] Jako tekst w tym kontekście symptomatyczny zob. np. M. Glosowitz, D. Kujawa, J. Skurtys, Posłowie, w: Robert Rybicki, Podręcznik naukowy dla onironautów (1998‒2018), Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2018.
[4] Owszem, ze względów rocznikowych Kacpra Bartczaka nie zawsze traktuje się jako „nowy głos”, jednak przebiegające w jego twórczości poetyckiej cięcie ‒ gdzieś na etapie Przenicacy z 2013 r. ‒ pozwala moim zdaniem na taką prowizoryczną klasyfikację.
[5] Zob. Paweł Kaczmarski, Materialism As Intentionalism: on the Possibility of a „New Materialist” Literary Criticism, „Praktyka Teoretyczna” 2019, nr 4 (34).
[6] Bartosz Wójcik, heglista i towarzysz z redakcji „Praktyki Teoretycznej”, twierdzi na przykład uparcie, że Catherine Malabou w ciekawy sposób suplementuje Hegla ‒ i chociaż sam tego nie widzę, to jestem skłonny mu wierzyć, bo w tych sprawach raczej się nie myli: zob. Bartosz Wójcik, Koniec religii, śmierć Boga i przygodna wspólnota. Hegel, Malabou, Žižek, „Praktyka Teoretyczna” 2018, nr 2 (28).