debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Koleżanki i Koledzy, czy wyszliśmy ze szkoły?

Joanna Orska

Głos Joanny Orskiej w debacie „Nowe języki poezji”.

strona debaty

Nowe języki poezji

Język dzisiejszej krytyki literackiej jest przeraźliwie stary. Skostniały, stetryczały, sflaczały, zakisły, zgubiony i zepsuty. Pojęcia, którymi się posługujemy, zwłaszcza w celu aranżacji sporu, funkcjonują jak figury w rozgrywce szachowej: tory ich ruchu są przewidywalne, znaczenia i wartość utrwalone, i podobnie jak w rozgrywce szachowej nie mają one wiele wspólnego z rzeczywistością – czy to historyczną, czy bieżącą. Oto mamy szachownicę – z jednej strony jako król występuje John Ashbery (koniecznie w tłumaczeniu Sommera, inaczej rozgrywka nie wyjdzie), z drugiej Tomaž Šalamun (w czyim tłumaczeniu? Inaczej rozgrywka nie wyjdzie). Potem obsadzamy królówki – więc po stronie Šalamuna Ryba, a po drugiej stronie…, kto? Wszystko nam się pięknie składa; układ szachownicy pomoże obsadzić wszystkie role w przejrzystej hierarchii; możemy się wspólnie zgodzić, kto jest skoczkiem, kto gońcem, kto liczącym się pionkiem, a kto w ogóle poza stolikiem… Czują się Państwo ‒ Poetki i Poeci ‒ już wystarczająco uprzedmiotowieni? Tak właśnie działa krytyka, tak działa retoryka sporu. Teraz pytanie do szczęśliwie obsadzonych – co ta retoryka ma wspólnego z Waszym doświadczeniem i poetyckości, i świata, w którym, akurat tak się składa, piszemy?

Tematy, które zaproponował pod rozwagę Jakub Skurtys jako prowadzący dyskusję w trakcie 25 Stacji Literatura (w Stroniu Śląskim we wrześniu 2020), działają w krytycznym sporze na największym poziomie ogólności. Zagajenie Skurtysa w pewnym stopniu zbiera głosy, które podniosły się zwłaszcza w drugiej części dyskusji i pochodziły od jej młodszych uczestników; wydaje się, że stanowi także efekt jego własnego, szybkiego uporządkowania sytuacji „nowej poezji”. Pojawiło się w opublikowanym na stronie Biura zaproszeniu do debaty parę obowiązkowo wyznaczających ten porządek wektorów: to „liryczne mistrzostwo” czy „liryczne patronaty”, a także pisanie „po kimś” (chciałoby się powiedzieć „pod kimś”), które pozostaje odpowiednikiem niegdysiejszych „linii” w tradycji liryki – czy w końcu nieodzowne „doświadczenie pokoleniowe”. Głębszą, nieco tylko bardziej ukonkretyzowaną płaszczyznę ustanawiają takie, zaproponowane pod rozwagę przeciwstawienia, jak poezja miejska/mieszczańska vs. wiejska, czy wypełniane zazwyczaj intuicyjnie znaczeniem terminy jak „zaangażowanie” poezji (bez drugiego członu opozycji, stanowiącej najważniejszy może wyróżnik XX-wiecznego modernizmu, czyli „autonomiczności” – obecnie słowa rzadko używanego, choć chętnie zastępowanego określeniem „formalizm”). Jak nieprzejrzyste są te kategorie można łatwo się przekonać, dokonując szybkiego sprawdzenia ich wartości (idąc za radą króla polskiej krytyki, Stanisława Brzozowskiego, można by go nazwać „sprawdzianem rzeczywistości”). Wszelkie mistrzostwa, patronaty, linie, pokolenia i ich wymiana, razem z oddzielającymi plastry czasu cezurami historycznymi, o które uwielbiamy się spierać, to organizujące przestrzeń dyskusji narzędzia historycznoliterackie o proweniencji raczej XIX-wiecznej. Tak się uczymy w szkole na lekcjach języka polskiego i najwyraźniej nie potrafimy myśleć o literaturze czy poezji inaczej – choć te rozróżnienia wydają się naprawdę mało elektryzujące. Stosuje się je przy tym jak w grze strategicznej: dokonując przeglądu intelektualnych zasobów, rozplanowując i systematyzując historycznie rozpoznawalne cechy twórczości. Cóż jest bardziej wyraziste niż na przykład „wiejskość”? Łatwo przyporządkować do tego pojęcia cały zestaw cech, rozumianych głównie tematycznie, wpisujących się w sposób, w jaki było ono aktywizowane w XX-wiecznej historii literatury – czy umożliwi to opowiedzenie o wierszach z perspektywy ekopoetyckiej? Pewnie w końcu tak, być może nawet takie ujęcie nada sens całości krytycznej wypowiedzi – ale w takim razie po co sama „wiejskość”? Bo jest powracającą kategorią, która już zyskała swój sens literaturoznawczy? Bo da się za jej pomocą zaaranżować agon pomiędzy „wiejskością” a „miejskością”? Co z ekopoezją tworzoną przez miejskie poetki i poetów (Fiedorczuk, Zajączkowską, Bartczaka)? Czy poezja Adama Kaczanowskiego byłaby z mety „mieszczańska” – bo pisana jest właśnie w „miejskiej” (korporacyjnej) optyce, a bez elementu „mieszczańskości”, który ogrywa, w ogóle nie mogłaby się udać? Ale „mieszczańskość” to pojęcie brzydkie, negatywnie nacechowane, więc i hierarchizujące – ustawia czytelnika wobec pewnych zjawisk krytycznie. „Mieszczańska” okazuje się dziś w oczach krytyki poezja Justyny Bargielskiej – a to powinno powodować z kolei pytanie, dlaczego właściwie właśnie jej jako „mieszczańskiej poetki” nie lubimy? Czy nie do pomyślenia jest krytyczna słodycz biedermeieru – zwłaszcza że ten biedermeier, w naszym przypadku straszny, katolicki, stanowi jednak element zbiorowej podświadomości? „Mieszczańskość” to obecnie zasadnicza część doświadczenia nas wszystkich, powiedzieć można wręcz podstawa porozumienia, które nas łączy – nawet jeśli w sensie negatywnym. Na naszych oczach w czasie Strajku Kobiet dokonuje się podważenie liberalnej i wygodnickiej zarazem postawy „niesłyszenia i niewidzenia złego”. Na transparentach przemienienia doznaje język, w jakim komunikują się Polacy – poprzez system edukacji naznaczony katolicyzmem i narodowo zorientowaną, ale przecież właśnie mieszczańską kulturą. Na początku wieku została ona określona przez Stanisława Brzozowskiego „polskim Oberramergau”, co świetnie nadal do naszej powszechności pasuje – bo nasza powszechność wyniesiona została z powszechnej szkoły. Czy można język mieszczańskiej „religijnej szopki narodowej” po prostu wykluczyć ze sporu? Czy raczej należałoby w nim właśnie, w ironicznym przetworzeniu starych szkolnych kodów na dzisiejszych transparentach dopatrywać się nadchodzących ku nam, także ze strony nowej poezji, komplikacji? Nasza kultura i nasze skrypty, mimo wszystkich różnic, jakich doświadczamy w związku z komunikacyjną rewolucją cyfrową, to przeżycie, które w debacie społecznej wypada w kategoriach bardzo uśrednionych (można czytać: uniwersalnych). Dzięki temu porozumiewamy się niestety – ale zgadzać się możemy ze sobą już jedynie milcząco. Zawsze było tak, że poezja o awangardowych korzeniach postrzegała ten komunikacyjny dysonans – ten brak odpowiedniego języka – jako wyjątkowo dojmujący; jako głęboką niemożność życiową. Z takiego właśnie milczenia wydobywała kody swojej odmienności. I taki język – i związana z nim poetycka świadomość – powinien stać się stawką „nowości”, nie zaś krytycznoliterackie, przykurzone etykiety.

Śpieszę Poetów i Poetki zapewnić, że selekcjonując i hierarchizując poetyckie „zasoby” w sposób quasi-naukowy, my krytycy nie czynimy tego, żeby dokonać ich rozpoznania. Idzie o to raczej, aby skonfliktować ze sobą poetyckie zasady w pewnym uproszczeniu; postawić do walki teraz już w naszej, krytycznej optyce silne (na przykład dzisiaj „wiejskie”) i słabe (na przykład „mieszczańskie”) języki – z zamiarem odnowienia w oczach czytelnika (abstrakcyjnej) przestrzeni tak zwanego pola literackiego, narzucającego nam wtórnie profesjonalną systematykę wyłączonej ze wspólnego świata dyscypliny. Pole to potrzebne jest przede wszystkim, by można było toczyć boje o rację. By obnażyć słabości niedawno silnych, a dziś niesłusznie rozgrywających na nim autorów i by oczyścić miejsce na przyjście nowych silnych. Władza w polu to zadośćuczynienie słuszności, a sprawującym tę władzę będzie oczywiście sam oczyszczający. Powiedzieć można, że w krytycznej wygranej w takim ujęciu ujawnia się właściwe znaczenie heglowskiego aufhebung, w którym poprzez negację zrywamy z urzeczowioną przeszłością, żeby zrobić miejsce dla tego, co „rzeczywiste”. Dlaczego ta historia daje się tak łatwo powtórzyć? Tak świetnie do tego schematu pasują nowi „mistrzowie” – ci rzeczywiści (Góra, Rybicki), i ci będący już mitem (Pułka); podobnie jak „przewartościowania lekturowe na korzyść programów Kaczanowskiego, Janickiego czy Grzegorza Wróblewskiego”. Doskonale sprawdza się też w tym miejscu „wymiana patronów zagranicznych” (dlaczego poezja akurat ich potrzebuje?): starego Ashbery’ego i jeszcze starszego O’Hary na młodego Šalamuna i starej amerykańskiej neoawangardy na nowy surrealizm i dadaizm z początku wieku. A zwłaszcza doskonale po heglowsku wypadnie obsadzenie w roli języka starego – języka, który już odszedł i skostniał – „amerykańskich antologii” (wiadomo jakich), w których przecież mogliśmy znaleźć parę więcej nazwisk niż tylko poetów „szkoły nowojorskiej” (niektóre nawet może nadal są przez nas lubiane). Nie mogę nic poradzić, że wobec tej pięknie-dialektycznie układającej się przestrzeni, przygotowanej pod rozstrzygającą potyczkę – nie rozumiem, dlaczego najważniejszy miałby być dla mnie wybór pomiędzy Jabłonią Šalamuna i Twoją pojedynczością O’Hary i dlaczego musi być on wyborem albo-albo. Chciałabym być historyczką i krytyczką poezji poza schematycznymi uwarunkowaniami krytycznej debaty. Wiek XX się skończył – mamy tyle możliwości opowiadania o wierszach na tak wiele sposobów, a i wierszy nadal jest tyle ciekawych i dobrych, że niekoniecznie musimy kierować się paradygmatem „heglowskiej napierdalanki”. Może „władza w polu” nie jest koniecznie jako punkt wyjścia do lektury potrzebna? A może nawet dałoby się bez niej zbudować jakiś nowy program poetycki?

Spróbujmy jeszcze dalej z moim „sprawdzianem rzeczywistości”: komu przeszkadzają dziś właśnie „amerykańskie antologie”? Czy „nowość” w obecności amerykańskich wierszy jest w Polsce niemożliwa? Niczego się z nich nie nauczyliśmy, co byłoby ważne dla nas także teraz? Z drugiej strony, czy faktycznie one kiedykolwiek stanowiły najważniejszą dla polskich poetów lekturę, czy też to raczej echo dawnych walk w krytycznym polu? Jeśli „antologie amerykańskie” faktycznie były takie ważne, to jakie miejsce zajmują w naszej świadomości Koch? Reznikoff? Schuyler? Dlaczego nie pamiętamy o Cage’u (czy to w tłumaczeniu Sommera, czy Sosnowskiego)? Dlaczego nie pojawia się w polskiej recepcji amerykańskiej poezji Elizabeth Bishop jako (dość konserwatywna) mistrzyni amerykańskiego modernizmu – pożądana chociażby, żeby trochę uparytetowić przestrzeń naszej dyskusji? Dlatego, że jej nie ma w antologiach? Czy dlatego, że jeszcze jedna Amerykanka nie jest nam do walki potrzebna? A może, dla większej jasności w polu przyjmiemy, kierując się paradygmatem siłowym, że przeszkadza nowej poezji po prostu Piotr Sommer? Albo cała grupa poetów związanych z „Literaturą na Świecie”? A może Andrzej Sosnowski? Dlaczego w takim razie nie napisać o tym wprost? Dlaczego chować się za „amerykańskimi antologiami”? Skoro już musi powstawać nieustannie z martwych przerażający „silny poeta”, to może przynajmniej po prostu wskazać, kto nam mianowicie słońce zasłania? Tomasz Pułka, wielokrotnie przywoływany w dyskusji o „nowych językach” jako ich mityczny patron, jakoś potrafił wykazać się odwagą… Bo śmiesznie byłoby założyć, że polskiej poezji przeszkadzają po prostu Stany Zjednoczone – oznaczałoby to, że jest jakoś skrajnie sama sobą, własnym stanem i tożsamością niezainteresowana; że we własną świadomość jako taką nie wierzy, a może się ukonstytuować, jedynie broniąc się przed obcym najeźdźcą. Przed jakimś domyślnym skolonizowaniem przez Wielkiego Innego. Brzmi znajomo? A jakże, bo to też ze szkoły…

„Sprawdzianu rzeczywistości” ciąg dalszy. Sama dyskusja o „nowej” poezji wydaje się bardzo potrzebna – nowych głosów, naprawdę przynoszących interesujące lirycznie rozwiązania, pojawia się coraz więcej. Fakt, że powstają takie grupy poetyckie, jak Krakowska Szkoła Poezji, pokazuje, że jest potrzeba jakiegoś wspólnego określenia się – ale czy dla wszystkich „nowych” poetów? Są przecież inne ośrodki, w których pewnie myśli się o dzisiejszej sytuacji twórczej inaczej: Poznań, Łódź, Warszawa, Wrocław – z tych większych. Czy możemy i chcemy działać dzisiaj w Polsce w kategoriach pokoleniowych? Czy to raczej heglowski zestaw do „przepytywania w sprawie”, z wyposażeniem przywodzącym nas do kilku zaledwie, za to „całkowicie żywotnych” kwestii: patronatów, linii, pokoleniowych doświadczeń?  Ilu nowych poetów i ile nowych poetek pisze akurat „po Rybickim”? I co z tego, że ktoś pisze bardziej „po Rybie”, skoro Ryba też pisze „po kimś”? Co z tego, że odcinamy kupon „po Górze”, nie po Zadurze, skoro sam Góra chętnie przyzna się tak do inspiracji w niejednym „zużytym” języku? Co z tego, że raczej Kopyt wyznacza nam w języku nowe ścieżki, skoro w jego poezji kumuluje się zanegowane dziedzictwo „brulionu”? Języki poetyckie zazwyczaj nie trwają dlatego, że odcinają się od tego, co nieadekwatne; raczej przerabiają w poetyckiej pamięci doświadczenie innych poetycki realizacji, odgrywając własne, nowe tematy. Takich „i co z tego” można by więc mnożyć wiele – i w kwestii mistrzostwa i pisania „po kimś” jednak jeszcze coś innego przyciąga moją uwagę. Obecność „brulionowej” frakcji – jako mocnego ośrodka poetyckiego lat 90., występującego w tej roli, w roli „starych” już dla środowiska „Tekstyliów”, a więc u progu XXI wieku i dwadzieścia lat temu – traktujemy „naraz” jako przebrzmiały akord, nieprzystający do naszej świadomości i naszej rzeczywistości, jako akord „dziaderski” – a tymczasem… Wymieniamy w ramach patronatów pokoleniowych jednych dziadów „brulionowych” na drugich – zużytych Świetlickiego, Podsiadłę na może niezużytych, ale nie oszukujmy się, również nieco przechodzonych – Biedrzyckiego, Jaworskiego, Wróblewskiego… Podobnie jeśli chodzi o poetów „Nowej Fali” – jakoś nas sentyment przy niej trzyma. Nie zaglądamy bowiem historii literatury pod fartuszek, żeby zobaczyć, co tam się działo w polskiej neoawangardzie za czasów słynnego przełomu roku ’68 – wolimy sobie zamiast Zagajewskiego czy Kornhausera wyciągnąć z zakurzonej półki Markiewicza.

„Sprawdzianu rzeczywistości” ciąg dalszy. Już myślałam, że tego nie napiszę, ale co w tym rozdaniu z dziewczynami? Starymi babami, towarzyszkami „dziadersów”? Od czasów, w których można było kręcić nosem nad dykcjami nielicznych „brulionitek”, sporo wody upłynęło i obrodziło kobiecymi debiutami, mocnymi żeńskimi formułami późnej nowoczesności. Co ze starymi Mistrzyniami, takimi jak Krystyna Miłobędzka? Dlaczego nie pisze Skurtys o tym, po jakich piszemy dziewczętach? Dlaczego „po Kopycie”, a nie „po Pietrek” albo „po Janiak”? Dlaczego nie „po Witkowskiej”, a tylko „po Pułce”? Wymiana w lekturach na Wróblewskiego, Janickiego i Kaczanowskiego – miejskich jednak poetów, postawangardystów, ale nie na Agnieszkę Wolny-Hamkało, wyemancypowaną mieszczankę, którą Skurtys gdzie indziej chętnie obstawia? Co z Klarą Nowakowską, co z Martą Podgórnik? Z Julią Szychowiak? Nie piszemy „po nich” w ogóle? Czy dykcje, które nadają się do heglowskiej walki, to dykcje zawsze męskie? Wywołujące przy tym właśnie z całą heglowską koniecznością „żeńskość” do odpowiedzi – a więc dodatkowo (jak ja tutaj) binaryzujące poezję? Czy tak to już jest, czy tak nam każe krytycznoliteracki dyskurs? Czy my, czytelnicy poezji, musimy się w ogóle posługiwać takimi kategoriami?

Zanim wzniosę się na polemiczne wyżyny, muszę dostrzec niewłaściwość samej kategorii pisania „po kimś” – w znaczeniu najsilniejszego głosu poetyckiego w polu. Zapytać więc muszę o jeszcze jedną zasadniczą sprawę: co to znaczy? W samych „Połowach” Biura Literackiego w ciągu ostatnich lat pojawiło się tyle interesujących nazwisk. To Maria Halber i Marcin Pierzchliński, Marcin Podlaski i Nina Manel, Jakub Pszoniak i Katarzyna Szaulińska, Olek Trojanowski, Przemek Suchanecki i Antonina Tosiek, a ostatnio Agata Puwalska, Jakub Sęczyk, Marlena Niemiec, no i tak – Michał Mytnik (przepraszam, że nie o wszystkich piszę, to z głowy). A wcześniej jeszcze publikować w Biurze zaczęły świetne poetki Agata Jabłońska i Ania Adamowicz, a niebawem ukaże się książka Radka Jurczaka. Poza Biurem przecież jest także tyle różnych głosów poetów i poetek, które, mam wrażenie, trudnią się właśnie tym, o co w trakcie dyskusji w Stroniu upominała się Antonina Tosiek: nowym językiem starają się opowiedzieć, co jest właściwe dla ich nowej rzeczywistości. To językowo porywający Kasper Pfeiffer, Patryk Kosenda, ale i Maciej Bobula, Małgorzata Ślązak, Juliusz Pielichowski i Joanna Bociąg – a z autorów dawniej po debiucie Michał Pranke, Natalia Malek, Julka Szychowiak (znowu, na pewno o wielu ciekawych osobach tu nie wspomniałam). Czy mam uwierzyć, że osią, wokół której krąży ten okresowo porządkujący się chaos poetyckich wariacji jest Tomaž Šalamun, pierwszy raz opublikowany w Polsce w latach 70.? Ale teraz już ze świeżej wymianki po starym Ashberym? Błagam! Możemy tych poetów czytać, nawet pasjami, ale żeby tak od razu żyć w ich monumentalnym cieniu? A może zadaniem krytyki powinno być raczej, by w odniesieniu do każdego z tych nowych głosów odkryć, co mianowicie było czytane i co jest pisane i dlaczego? Albo poeci – jeżeli potrzebują ponadjednostkowych kategorii, może by napisali program albo przynajmniej manifest, a nie sięgali po pojęcia stetryczałej, akademickiej krytyki, która może na ich cześć jedynie wywinąć ładnego, heglowskiego koziołka? Jeśli coś poniesie dalej konkretne koncepcje języka poetyckiego – czy to miałyby ustanawiać nowe sposoby mówienia o świecie, czy stanowić wyraz twórczej autorefleksji – to właśnie teksty programowe, takie jak napisali sobie przynajmniej niektórzy poeci debiutujący w latach 90. i wcześniej, nie zaś uporządkowania rodem z tradycyjnie rozumianego instrumentarium historycznoliterackiego.

O AUTORZE

Joanna Orska

Urodzona w 1973 roku. Krytyk i historyk literatury. Recenzje i artykuły publikuje w "Odrze", "Nowych Książkach", "Studium". Autorka książek: Przełom awangardowy w dwudziestowiecznym modernizmie w Polsce, Liryczne narracje. Nowe tendencje w poezji polskiej 1989-2006, Republika poetów. Poetyckość i polityczność w krytycznej praktyce, Performatywy. Składnia/retoryka, gatunki i programy poetyckiego konstruktywizmu oraz wspólnie z Andrzejem Sosnowskim antologii Awangarda jest rewolucyjna albo nie ma jej wcale. Jest pracownikiem naukowym w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka we Wrocławiu.