książki / PROZA

Portret artysty w wieku młodzieńczym

James JOYCE

Fragmenty książki Portret artysty w wieku młodzieńczym Jamesa Joyce’a, wydanej w przekładzie Jerzego Jarniewicza w Biurze Literackim 30 maja 2016 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Drzwi otwo­rzy­ły się cicho i zamknę­ły. Szyb­ki szept prze­biegł przez salę: pre­fekt. Zapa­dła chwi­la mar­twej ciszy i nagle dał się sły­szeć gło­śny trzask kija do bicia ude­rza­ją­ce­go w blat ostat­niej ław­ki. Ste­phe­no­wi ze stra­chu ser­ce pod­sko­czy­ło do gar­dła.
– Są tu, ojcze Arnal­lu, jacyś chłop­cy, któ­rym nale­żą się baty? – krzyk­nął pre­fekt. – Mamy tu leni­wych i gnu­śnych wał­ko­ni, któ­rym nale­żą się baty?
Poszedł na śro­dek kla­sy i zoba­czył klę­czą­ce­go Fle­min­ga.
– Ho, ho! – wykrzyk­nął. – Co to za chło­pak? Cze­mu klę­czy? Jak się nazy­wasz, chłop­cze?
– Fle­ming, psze księ­dza.
– Ho, ho! Fle­ming! Na pew­no obi­bok z nie­go. Ma to wypi­sa­ne na twa­rzy. Cze­mu on klę­czy, ojcze?
– Napi­sał wypra­co­wa­nie na dwój­kę – odparł ojciec Arnall – i nie umiał odpo­wie­dzieć na żad­ne pyta­nie z gra­ma­ty­ki.
– Jak­że­by ina­czej! – wykrzyk­nął pre­fekt. – Jak­że­by ina­czej! Uro­dzo­ny obi­bok! Ma to wypi­sa­ne na twa­rzy.
Ude­rzył kij­kiem w ław­kę i krzyk­nął:
– Wsta­waj, Fle­ming! No już, mój chłop­cze!
Fle­ming pod­niósł się powo­li.
– Wycią­gaj rękę! – roz­ka­zał pre­fekt.
Fle­ming zro­bił, jak kaza­no. Kijek spadł na rękę z gło­śnym kla­śnię­ciem: raz, dwa, trzy, czte­ry, pięć, sześć.
– Dru­gą!
Kijek zno­wu spadł na dłoń z akom­pa­nia­men­tem sze­ściu gło­śnych, szyb­kich kla­śnięć.
– Na kola­na! – wrza­snął pre­fekt.
Fle­ming klęk­nął, wtu­la­jąc dło­nie pod pachy, a twarz wykrzy­wi­ła się mu z bólu, ale Ste­phen wie­dział, że Fle­ming ma twar­de dło­nie, bo cią­gle nacie­rał je kala­fo­nią. A może jed­nak prze­ży­wał katu­sze, bo odgłos ude­rzeń był prze­ra­ża­ją­cy. Ste­phe­no­wi ser­ce wali­ło jak mło­tem.
– Do robo­ty, cała resz­ta! – krzyk­nął pre­fekt. – Tu nie ma miej­sca dla gnu­śnych, leni­wych wał­ko­ni ani dla gnu­śnych, leni­wych spry­cia­rzy. Do robo­ty, powia­dam wam. Ojciec Dolan będzie przy­cho­dził tu codzien­nie i was spraw­dzał. Ojciec Dolan przyj­dzie tu jutro.
Dźgnął kij­kiem jed­ne­go z chłop­ców w bok i zapy­tał:
– No, chłop­cze! Kie­dy przyj­dzie ojciec Dolan?
– Jutro, psze księ­dza – odpo­wie­dział mu głos Toma Fur­lon­ga.
– Jutro, – i jutro, – i jutro – dorzu­cił pre­fekt. – Przy­go­tuj­cie się dobrze na te wizy­ty. Codzien­nie ojciec Dolan. Zako­no­tuj­cie to sobie. A ty, chłop­cze, kto?
Ser­ce mało nie wysko­czy­ło Ste­phe­no­wi z gar­dła.
– Deda­lus, psze księ­dza.
– Cze­mu nie piszesz jak resz­ta?
– Ja… mnie się…
Ze stra­chu nie mógł wykrztu­sić z sie­bie sło­wa.
– Cze­mu on nie pisze, ojcze?
– Stłukł szkła – odpo­wie­dział ojciec Arnall. – I pozwo­li­łem mu nie pisać.
– Stłukł? Czy dobrze sły­szę? Jak się nazy­wasz? – zapy­tał pre­fekt.
– Deda­lus, psze księ­dza.
–Wychodź mi tu, Deda­lus. Ty gnu­śny spry­cia­rzu. To, żeś spry­ciarz, masz wypi­sa­ne na twa­rzy. Kie­dy stłu­kłeś te szkła?
Ste­phen, poty­ka­jąc się, wyszedł na śro­dek kla­sy, a strach i pośpiech zaćmi­ły mu wzrok.
– Gdzie stłu­kłeś te oku­la­ry? – powtó­rzył pre­fekt.
– Na żuż­lo­wej ścież­ce, psze księ­dza.
– Ho, ho! Na ścież­ce! – krzyk­nął pre­fekt. – Znam te wasze sztucz­ki.
Ste­phen uniósł ze zdzi­wie­nia wzrok i przez chwi­lę widział bia­ło-sza­rą, nie­mło­dą już twarz ojca Dola­na, jego łysą, bia­ło­sza­rą gło­wę poro­śnię­tą po bokach kłacz­ka­mi, sta­lo­we ram­ki jego oku­la­rów i spo­glą­da­ją­ce zza szkieł bez­barw­ne oczy. Cze­mu powie­dział, że zna te sztucz­ki?
– Gnu­śny, leni­wy wał­koń, ot co! – krzyk­nął pre­fekt. – Szkła mu się stłu­kły! Sta­ra uczniow­ska sztucz­ka. W tej chwi­li wycią­gaj ręce!
Ste­phen zamknął oczy i wysta­wił drżą­cą w powie­trzu rękę wnę­trzem dło­ni do góry. Poczuł, jak pre­fekt doty­ka jej przez chwi­lę, pró­bu­jąc roz­pro­sto­wać mu pal­ce, i usły­szał sze­lest sutan­ny, kie­dy pod­no­sił kij do ude­rze­nia. Od tego cio­su, gorą­ce­go, parzą­ce­go, pie­ką­ce­go, szczy­pią­ce­go, któ­ry zabrzmiał jak gło­śny trzask łama­ne­go kija, jego drżą­ca dłoń zwi­nę­ła się niczym liść w pło­mie­niu; a na dźwięk ten i ból wez­bra­ły mu w oczach parzą­ce łzy. Dygo­tał na całym cie­le ze stra­chu, dygo­ta­ło jego ramię i dygo­ta­ła jego dłoń zwi­nię­ta, palą­ca, zsi­nia­ła, niczym zerwa­ny liść na wie­trze. Jego war­gi nabrzmia­ły krzy­kiem, modli­twą, żeby mu daro­wać, ale choć łzy parzy­ły mu oczy, a człon­ki dygo­ta­ły z bólu i stra­chu, powstrzy­my­wał gorą­ce łzy i tłu­mił ten krzyk, któ­ry parzył mu krtań.
– Dru­gą! – zawo­łał pre­fekt.
Ste­phen scho­wał obo­la­łą i roz­dy­go­ta­ną pra­wą rękę i wycią­gnął lewą. Man­kiet sutan­ny zno­wu zasze­le­ścił, kie­dy kij zama­szy­ście poszedł w górę, a gło­śny trzask i strasz­li­wy, sza­leń­czy, szczy­pią­cy i parzą­cy ból zmiaż­dży­ły jego dłoń i pal­ce, zamie­nia­jąc je w siną, roz­trzę­sio­ną masę. Parzą­cy stru­mień try­snął mu z oczu, a Ste­phen, pło­nąc ze wsty­du, cier­pie­nia i stra­chu, cof­nął w pani­ce drżą­cą rękę i wybuch­nął wyciem peł­nym bole­ści. Jego cia­łem zawład­nę­ły spa­zmy prze­ra­że­nia, wsty­du i wście­kło­ści, aż poczuł, że z gar­dła doby­wa się krzyk parzą­cy, a parzą­ce łzy leją się mu z oczu na pło­ną­ce policz­ki.
– Klę­kaj! – krzyk­nął pre­fekt.
Ste­phen ukląkł szyb­ko, wtu­la­jąc pod pachy obo­la­łe dło­nie. Kie­dy myślał, jak bar­dzo je zbi­to i jakim wiel­kim bólem napu­chły, zro­bi­ło mu się ich żal, jak­by nie były to jego wła­sne dło­nie, ale cudze, nale­żą­ce do jakie­goś obce­go czło­wie­ka, któ­re­go żało­wał. A kie­dy ukląkł, tłu­miąc w prze­ły­ku ostat­nie spa­zmy pła­czu i czu­jąc, jak pie­cze go ten wci­śnię­ty pod pachy, mro­wią­cy ból, pomy­ślał o rękach, któ­re wycią­gnął przed sie­bie, wnę­trzem dło­ni do góry, i o sil­nym chwy­cie pre­fek­ta, kie­dy roz­pro­sto­wy­wał dygo­czą­ce pal­ce, i o bry­le mię­sa, w jaką zamie­ni­ły się zbi­te, opuch­nię­te, zaczer­wie­nio­ne dło­nie, i o pal­cach, któ­re bez­rad­nie dygo­ta­ły w powie­trzu.
– A teraz do robo­ty, wra­cać mi do robo­ty! – krzyk­nął pre­fekt od drzwi. – Ojciec Dolan będzie zaglą­dał tu codzien­nie, bo chce wie­dzieć, czy jakie­muś nic­po­nio­wi, jakie­muś leni­we­mu, gnu­śne­mu wał­ko­nio­wi nie trze­ba prze­trze­pać skó­ry. Codzien­nie! Codzien­nie!
Drzwi zatrza­snę­ły się za jego ple­ca­mi.


Palił się, by uko­ić dzi­kie tęsk­no­ty ser­ca, wobec któ­rych wszyst­ko inne wyda­wa­ło się czcze i obce. Nie mar­twi­ło go, że żyje w grze­chu śmier­tel­nym, że jego życie zamie­ni­ło się w splot krę­tac­twa i fał­szu. Oprócz pała­ją­cej w nim dzi­kiej żądzy popeł­nie­nia owych okrop­no­ści, o któ­rych roz­my­ślał, nic nie było świę­te. Cynicz­nie zno­sił wsty­dli­we szcze­gó­ły tajem­nych sza­leństw, któ­rym się z lubo­ścią odda­wał, by cier­pli­wie plu­ga­wić każ­dy przy­cią­ga­ją­cy jego oczy obraz. Dniem i nocą poru­szał się wśród wypa­czo­nych obra­zów zewnętrz­ne­go świa­ta. Postać, któ­ra za dnia wyda­wa­ła mu się skrom­na i nie­win­na, nawie­dza­ła go w nocy w zwod­ni­czej ciem­no­ści snu, jej twarz odmie­nia­ły lubież­ne intry­gi, a oczy jaśnia­ły zwie­rzę­cą rado­ścią. Jedy­nie pora­nek spra­wiał mu ból, przy­no­sząc wspo­mnie­nie mrocz­nych, orgia­stycz­nych sza­leństw, wyraź­ną i upo­ka­rza­ją­cą świa­do­mość występ­ku.
Zno­wu zaczął wędro­wać. Jesien­ne wie­czo­ry osnu­te mgłą wio­dły go z uli­cy na uli­cę, podob­nie jak przed laty pro­wa­dzi­ły go po cichych ale­jach Blac­krock. Ale teraz nawet obraz zadba­nych ogród­ków przed doma­mi czy przy­ja­znych świa­teł w oknach nie przy­no­sił mu uko­je­nia. Cza­sa­mi tyl­ko, kie­dy żądze robi­ły sobie prze­rwę, a tra­wią­cy go nad­miar uczuć ustę­po­wał łagod­niej­szej tęsk­no­cie, na zaple­czu jego pamię­ci prze­su­wał się obraz Mer­ce­des. Zno­wu widział bia­ły dom i ogród z róża­ny­mi krze­wa­mi na dro­dze pro­wa­dzą­cej w góry i przy­po­mniał sobie ten smut­ny i dum­ny gest odmo­wy, któ­ry wyko­na, kie­dy sta­nie zno­wu u jej boku w ogro­dzie ską­pa­nym w świe­tle księ­ży­ca po dłu­gich latach roz­łą­ki i przy­go­dy. W takich chwi­lach łagod­ne wier­sze Claude’a Melnotte’a spły­wa­ły mu na usta i koiły nie­po­kój. Tknę­ło go prze­czu­cie, że wkrót­ce nastą­pi schadz­ka, na któ­rą cze­kał, że mimo strasz­li­wej rze­czy­wi­sto­ści roz­cią­ga­ją­cej się mię­dzy ówcze­sną a obec­ną nadzie­ją nastą­pi to wyma­rzo­ne, świę­te spo­tka­nie, a wte­dy opusz­czą go i sła­bość, i lęk, i nie­do­świad­cze­nie.
Takie momen­ty mija­ły jed­nak szyb­ko, a tra­wią­ce go ognie żądzy oży­wa­ły ponow­nie. Wier­sze zni­ka­ły z jego warg, a nie­po­ję­te krzy­ki i nie­wy­po­wie­dzia­ne bru­tal­ne sło­wa wyry­wa­ły się z jego mózgu, by prze­drzeć się siłą na zewnątrz. Burzy­ła się w nim krew. Wędro­wał tam i z powro­tem po ciem­nej, błot­ni­stej ulicz­ce, pró­bu­jąc prze­nik­nąć wzro­kiem ponu­ry mrok ale­jek i bram, nasłu­chu­jąc chci­wie jakie­goś dźwię­ku. Z głę­bi pier­si wyry­wał mu się jęk niczym osa­czo­ne­mu pod­czas łowów zwie­rzę­ciu. Chciał grze­szyć z kimś sobie podob­nym, chciał zmu­sić inną ludz­ką isto­tę, żeby z nim grze­szy­ła i pła­wi­ła się we wspól­nym grze­chu. Czuł, że z ciem­no­ści wyła­nia się jakaś mrocz­na postać i sunie nie­od­par­cie ku nie­mu, postać sub­tel­na, szem­rzą­cą jak powódź, co cał­ko­wi­cie go sobą wypeł­ni. Jej szmer wdzie­rał mu się do uszu niczym szmer śpią­cych zastę­pów; jej sub­tel­ne stru­mie­nie wni­ka­ły w jego jeste­stwo. Zaci­skał w spa­zmach ręce i zęby, doświad­cza­jąc męki tego wni­ka­nia. Na uli­cy wycią­gnął ramio­na, by pochwy­cić kru­chy, chy­bo­tli­wy kształt, któ­ry mu się wymy­kał i pod­nie­cał go; a krzyk, któ­ry tak dłu­go tłu­mił w krta­ni, wydo­był się z jego ust. I wyrwał się z nich jak ryk roz­pa­czy z pie­kła nie­szczę­śni­ków, i roz­to­pił się we wście­kłym, bła­gal­nym wyciu, ten krzyk krzyw­dzą­ce­go opusz­cze­nia, krzyk będą­cy zale­d­wie echem obsce­nicz­ne­go napi­su, któ­ry prze­czy­tał na pokry­tej zacie­ka­mi ścia­nie w ubi­ka­cji.
Wszedł do labi­ryn­tu wąskich i brud­nych uli­czek. Z plu­ga­wych zauł­ków dobie­ga­ły go wybu­chy wul­gar­nej weso­ło­ści i kłót­nie, i ryki pija­nych śpie­wa­ków. Szedł dalej bez lęku, nie wie­dząc, czy nie zabłą­kał się aby do żydow­skie­go rewi­ru. Kobie­ty i dziew­czę­ta ubra­ne w dłu­gie, jaskra­we suk­nie prze­bie­ga­ły przez uli­cę z domu do domu. Zacho­wy­wa­ły się swo­bod­nie i pach­nia­ły per­fu­ma­mi. Dopa­dły go dresz­cze, zmęt­niał mu wzrok. Żół­te lam­py gazo­we wyro­sły przed jego zmę­czo­ny­mi oczy­ma na tle zamglo­ne­go nie­ba, pło­nąc jak przed ołta­rzem. Przed drzwia­mi w oświe­tlo­nych sie­niach zbie­ra­ły się grup­ki ubra­ne jak do obrzę­du. Zna­lazł się w innym świe­cie: zbu­dził się z trwa­ją­ce­go całe stu­le­cia snu.
Sta­nął na środ­ku dro­gi, a ser­ce panicz­nie dud­ni­ło mu w pier­siach. Mło­da kobie­ta ubra­na w dłu­gą różo­wą suk­nię poło­ży­ła mu dłoń na ramie­niu, pró­bu­jąc go zatrzy­mać, i spoj­rza­ła mu w oczy. Powie­dzia­ła rado­śnie:
– Dobry wie­czór, Wilu­siu!
W jej poko­ju było cie­pło i jasno. W głę­bo­kim fote­lu obok łóż­ka sie­dzia­ła z roz­war­ty­mi noga­mi olbrzy­mia lal­ka. Chciał zmu­sić się do mówie­nia i spra­wić wra­że­nie, że czu­je się swo­bod­nie, kie­dy patrzył na nią, jak ścią­ga suk­nię, i zwra­cał uwa­gę na dum­ne, świa­do­me ruchy jej wyper­fu­mo­wa­nej gło­wy.
Stał w ciszy pośrod­ku poko­ju, pode­szła do nie­go, po czym obję­ła go rado­śnie i uro­czy­ście. Jej krą­głe ramio­na przy­tu­li­ły go moc­no do pier­si, a on, widząc, że uno­si ku nie­mu poważ­ną, spo­koj­ną twarz, i czu­jąc, jak falu­ją jej cie­płe, spo­koj­ne pier­si, wybuch­nął nie­omal histe­rycz­nym szlo­chem. Łzy rado­ści i ulgi zalśni­ły w jego ura­do­wa­nych oczach, a war­gi roz­war­ły się, choć nie prze­mó­wi­ły.
Pogła­ska­ła go po wło­sach pobrzę­ku­ją­cą ręką, nazy­wa­jąc małym nic­po­niem.
– Poca­łuj mnie – powie­dzia­ła.
Ale jego usta nie chcia­ły się pochy­lić do tego poca­łun­ku. Pra­gnął, żeby trzy­ma­ła go moc­no w ramio­nach i pie­ści­ła wol­no, bar­dzo, bar­dzo wol­no. W jej ramio­nach poczuł się nagle sil­ny i nie­ustra­szo­ny, i pew­ny sie­bie. Ale usta nie chcia­ły nachy­lić się do tego poca­łun­ku.
Nagłym ruchem dło­ni skło­ni­ła mu gło­wę i przy­war­ła usta­mi do jego ust, a on czy­tał sens jej ruchów w szcze­rych, unie­sio­nych oczach. Nie mógł znieść tego nad­mia­ru. Zamknął powie­ki, pod­da­jąc się jej, cia­łem i duszą, nie był świa­do­my nicze­go, tyl­ko mrocz­ne­go par­cia jej roz­wie­ra­ją­cych się mięk­kich warg. Par­ły mu na mózg tak samo jak na war­gi, jak­by były narzę­dziem jakiejś nie­ja­snej mowy; a mię­dzy nimi poczuł nie­zna­ny i nie­śmia­ły nacisk, mrocz­niej­szy niż grzesz­ne omdle­nie, łagod­niej­szy ani­że­li dźwięk, ani­że­li zapach.


Ale ostrze­ga­no go przed zagro­że­nia­mi pły­ną­cy­mi z ducho­wych unie­sień; nie pozwa­lał więc sobie na zanie­cha­nie modli­twy choć­by naj­prost­szej i naj­skrom­niej­szej, sta­rał się raczej poprzez nie­ustan­ne umar­twia­nie odpo­ku­to­wać swą grzesz­ną prze­szłość, niż osią­gnąć naje­żo­ną nie­bez­pie­czeń­stwa­mi świę­tość. Każ­dy zmysł pod­da­wał rygo­ry­stycz­nej dys­cy­pli­nie. Aby umar­twić zmysł wzro­ku, naka­zał sobie cho­dzić po uli­cach ze spusz­czo­ny­mi oczy­ma, bez oglą­da­nia się w pra­wo, w lewo czy za sie­bie. Oczy jego ucie­ka­ły przed spo­tka­niem nie­wie­ście­go wzro­ku. Od cza­su do cza­su nagłym wysił­kiem woli uda­rem­niał im pra­cę, na przy­kład uno­sząc je nagle w trak­cie nie­do­koń­czo­ne­go zda­nia i pospiesz­nie zamy­ka­jąc książ­kę. Aby umar­twić zmysł słu­chu, zupeł­nie nie pró­bo­wał zapa­no­wać nad mutu­ją­cym wów­czas gło­sem, nie śpie­wał ani nie gwiz­dał i nie ucie­kał przed dźwię­ka­mi, któ­re bole­śnie draż­ni­ły mu ner­wy, taki­mi jak ostrze­nie noży na oseł­ce, zbie­ra­nie szu­fel­ką popio­łu w komin­ku i szczot­ko­wa­nie dywa­nów. Umar­twie­nie węchu było zada­niem trud­niej­szym, nie odkrył bowiem w sobie instynk­tow­ne­go wstrę­tu do smro­du, bez wzglę­du na to, czy były­by to zapa­chy świa­ta zewnętrz­ne­go, na przy­kład woń łaj­na i smo­ły, czy zapa­chy wła­sne­go cia­ła, oba rodza­je pod­da­wał dziw­nym bada­niom i porów­ny­wał ze sobą. Odkrył na przy­kład, że jedy­ną wonią, na któ­rą jego zmysł powo­nie­nia reagu­je obrzy­dze­niem, jest zatę­chły rybi smród przy­po­mi­na­ją­cy zapach sta­re­go moczu; kie­dy tyl­ko mógł, wysta­wiał się na dzia­ła­nie tego nie­przy­jem­ne­go zapa­chu. Aby umar­twić zmysł sma­ku, zacho­wy­wał sztyw­ne regu­ły przy sto­le, prze­strze­gał co do joty wszyst­kich postów naka­za­nych przez Kościół i pró­bo­wał nie myśleć o sma­ku spo­ży­wa­nych potraw. Ale naj­więk­szą pie­czo­ło­wi­tość i pomy­sło­wość prze­ja­wiał w umar­twia­niu zmy­słu doty­ku. W łóż­ku nigdy nie zmie­niał uło­że­nia cia­ła, sie­dział w naj­bar­dziej nie­wy­god­nych pozy­cjach, cier­pli­wie zno­sił każ­de swę­dze­nie i ból, trzy­mał się z dala od ognia, przez całą mszę nie wsta­wał z kolan, z wyjąt­kiem czy­ta­nia Ewan­ge­lii, nie wycie­rał mokrej szyi i twa­rzy, by mogło je uszczyp­nąć powie­trze, a kie­dy nie odma­wiał różań­ca, trzy­mał ramio­na sztyw­no po bokach jak bie­gacz i nigdy nie wkła­dał rąk do kie­sze­ni ani nie spla­tał ich z tyłu.

Nie odczu­wał poku­sy grze­chu śmier­tel­ne­go. Ze zdzi­wie­niem odkrył jed­nak, że nawet pod koniec zawi­łych ćwi­czeń poboż­no­ści i samo­ogra­ni­cze­nia nadal łatwo popeł­nia dzie­cin­ne i nie­god­ne błę­dy. Jego modli­twy i posty nie zda­wa­ły się na wie­le w uśmie­rza­niu gnie­wu, któ­ry rodził się na dźwięk kicha­nia mat­ki albo kie­dy ktoś prze­szka­dzał mu w naboż­nych prak­ty­kach. Jedy­nie nie­wy­obra­żal­nym wysił­kiem woli mógł opa­no­wać impuls, któ­ry zmu­szał go do wyrzu­ce­nia z sie­bie takie­go roz­draż­nie­nia. Obra­zy wybu­chów pro­stac­kiej wście­kło­ści, któ­rych czę­sto był świad­kiem u nauczy­cie­li, ich wykrzy­wio­ne usta, zaci­śnię­te war­gi i roz­pa­lo­ne policz­ki, budzi­ły się w jego w pamię­ci i przez porów­na­nie znie­chę­ca­ły go, mimo że ćwi­czył się w poko­rze. Zada­nie sto­pie­nia wła­sne­go żywo­ta z powszech­ną falą życia było dla nie­go trud­niej­sze niż prak­ty­ko­wa­nie postu czy modli­twy, a upo­rczy­wa nie­umie­jęt­ność zado­wa­la­ją­ce­go spro­sta­nia temu zada­niu wzbu­dza­ła w nim poczu­cie ducho­we­go wyja­ło­wie­nia, pomna­ża­jąc wąt­pli­wo­ści i skru­pu­ły. Dusza prze­mie­rza­ła spu­sto­szo­ny kraj, w któ­rym nawet sakra­men­ty wyda­wa­ły się wyschnię­tym źró­dłem. W spo­wie­dzi znaj­do­wa­ły ujście jego sumien­nie zapa­mię­ty­wa­ne wady, któ­rym nie towa­rzy­szy­ła skru­cha. Przy­stę­po­wa­nie do Eucha­ry­stii nie było już źró­dłem oswo­ba­dza­ją­cych chwil dzie­wi­cze­go odda­nia się, jakim było to ducho­we poczu­cie wspól­no­ty, któ­re­go doświad­czał cza­sa­mi po przy­ję­ciu Naj­święt­sze­go Sakra­men­tu. Modlił się wte­dy ze sta­re­go zapo­mnia­ne­go modli­tew­ni­ka świę­te­go Alfon­sa Ligu­orie­go, z zani­ka­ją­cym dru­kiem i znisz­czo­ny­mi, wybla­kły­mi kart­ka­mi. Wyda­wa­ło się, że duszy jego obja­wia się wybla­kły świat żar­li­wej miło­ści i dzie­wi­czych odpo­wie­dzi pod­czas lek­tu­ry tych stron, na któ­rych obra­zy kan­ty­czek spla­ta­ły się z modli­twa­mi komu­ni­ko­wa­ne­go. Jakiś nie­sły­szal­ny głos zda­wał się pie­ścić mu duszę, pod­po­wia­da­jąc mu imio­na i racząc sło­wa­mi chwa­ły, pro­sząc, by powsta­ła jak na zaślu­bi­ny i poszła, by patrzy­ła wprzód, jak oblu­bie­ni­ca, z wierz­choł­ka Ama­ny i z gór lam­par­cich; a dusza zda­wa­ła się odpo­wia­dać tym samym nie­sły­szal­nym gło­sem, odda­jąc się bez resz­ty: Inter ube­ra mea com­mo­ra­bi­tur.

Myśl o odda­wa­niu się nie­bez­piecz­nie go teraz pocią­ga­ła, czuł bowiem, że duszę jego nęka­ją natręt­ne gło­sy cia­ła, któ­re zno­wu szep­tem zaczę­ły wkra­dać mu się do ucha pod­czas modlitw i medy­ta­cji. Dozna­wał głę­bo­kie­go poczu­cia wła­snej mocy, kie­dy uświa­da­miał sobie, że jed­nym przy­zwa­la­ją­cym sło­wem, jed­ną chwi­lo­wą myślą mógł­by zni­we­czyć całą swo­ją pra­cę. Wyda­wa­ło mu się, że czu­je, jak do jego bosych stóp pod­cho­dzi z wol­na powódź, i cze­kał, aż pierw­sza bla­da, bojaź­li­wa i bez­gło­śna fala liź­nie jego roz­go­rącz­ko­wa­ną skó­rę. A kie­dy czuł już nie­omal to liź­nię­cie i nie­omal gotów był udzie­lić mu grzesz­ne­go przy­zwo­le­nia, uzmy­sła­wiał sobie, że stoi na suchym brze­gu, dale­ko od tej powo­dzi, oca­lo­ny dzię­ki nagłej inter­wen­cji woli albo nagłej modli­twie; a kie­dy dostrze­gał w odda­li sre­brzy­stą linię powo­dzi i fale suną­ce nie­spiesz­nie ku jego sto­pom, nowy dreszcz mocy i zado­wo­le­nia wstrzą­sał jego duszą na myśl, że się nie pod­dał ani nie zni­we­czył nicze­go.


– Wol­ność! – powtó­rzył Cran­ly. – A ty jesz­cze nie jesteś dość wol­ny, by popeł­nić świę­to­kradz­two. Powiedz mi, obra­bo­wał­byś kogoś?
– Prę­dzej bym żebrał – odparł Ste­phen.
– A gdy­byś nie miał nicze­go, obra­bo­wał­byś?
– Ocze­ku­jesz ode mnie wyzna­nia – odparł Ste­phen – że pra­wa wła­sno­ści mają cha­rak­ter doraź­ny i że w pew­nych oko­licz­no­ściach kra­dzież nie była­by prze­stęp­stwem. Każ­dy chciał­by dzia­łać w takim prze­świad­cze­niu. Tak więc nie uzy­skasz ode mnie tej odpo­wie­dzi. Zgłoś się do jezu­ic­kie­go teo­lo­ga Juana Maria­ny de Tala­ve­ry, a on ci wyja­śni, w jakich oko­licz­no­ściach moż­na, nie gwał­cąc pra­wa, zgła­dzić kró­la i czy lepiej podać mu tru­ci­znę w kie­li­chu, czy posma­ro­wać nią sza­ty lub łęk sio­dła. Zapy­taj mnie raczej, czy ze spo­ko­jem zniósł­bym, gdy­by mnie ktoś napadł lub, gdy­by tak się sta­ło, czy pod­niósł­bym na nie­go to, co, jak mnie­mam, nazy­wa się suro­wym ramie­niem świec­kiej spra­wie­dli­wo­ści.
– Zro­bił­byś to?
– Sądzę – odparł Ste­phen – że gdy­bym to zro­bił, bola­ło­by mnie to tak samo, jak gdy­bym padł ofia­rą napa­ści.
– Rozu­miem – rzekł Cran­ly.
Wyjął zapał­kę i zaczął dłu­bać nią w szpa­rach mię­dzy zęba­mi. Po chwi­li zapy­tał jak­by od nie­chce­nia:
– A powiedz mi, czy mógł­byś na przy­kład roz­pra­wi­czyć dzie­wi­cę?
– Wybacz – odrzekł grzecz­nie Ste­phen – ale czy nie jest to ambi­cją więk­szo­ści dobrze uro­dzo­nych mło­dzień­ców?
– Jaki jest więc twój pogląd na te spra­wy? – zapy­tał Cran­ly.
Jego ostat­nie pyta­nie, cierp­kie jak zapach dymu palą­ce­go się węgla i znie­chę­ca­ją­ce, pobu­dzi­ło umysł Ste­phe­na, nad któ­rym zawi­sły gęste opa­ry.
– Posłu­chaj, Cran­ly – powie­dział. – Zapy­ta­łeś mnie, co bym zro­bił. I cze­go bym nie zro­bił. Dobrze, powiem ci, co zro­bię i cze­go nie zro­bię. Nie będę słu­żył temu, w co już nie wie­rzę, obo­jęt­ne, czy zwie się to moim domem, moją ojczy­zną czy moim Kościo­łem; i będę pró­bo­wał wyra­zić sie­bie w jakiejś for­mie życia lub sztu­ki w spo­sób moż­li­wie wol­ny i peł­ny, a dla obro­ny się­gnę po jedy­ny oręż, jakie­go gotów będę użyć – mil­cze­nie, wygna­nie i spryt.
Cran­ly pochwy­cił go za łokieć, obró­cił go tak, by popro­wa­dzić z powro­tem do Leeson Park. Zaśmiał się nie­mal chy­trze i ści­snął ramię Ste­phe­na z uczu­ciem, jakim doro­sły darzy dziec­ko.
– Spryt, w rze­czy samej! – powie­dział. – I ty to mówisz? Bied­ny poeto!
– Zmu­si­łeś mnie, żebym ci się zwie­rzył – odparł Ste­phen, pod­nie­co­ny tym uści­skiem. – Podob­nie jak wcze­śniej zwie­rza­łem ci się w wie­lu róż­nych spra­wach, praw­da?
– Tak, mój synu – odparł Cran­ly, nadal try­ska­jąc weso­ło­ścią.
– Zmu­si­łeś mnie do wyzna­nia ci lęków, któ­re mnie prze­śla­du­ją. Ale powiem ci tak­że o tym, cze­go się nie lękam. Otóż nie lękam się, że zosta­nę sam, że będą mną gar­dzić za cudze prze­wi­ny, że porzu­cę to wszyst­ko, co muszę porzu­cić. Nie lękam się wła­snych pomy­łek, nawet wiel­kich pomy­łek, pomy­łek o skut­kach trwa­ją­cych przez całe życie, a może i dłu­żej, przez wiecz­ność.
Cran­ly, któ­ry zno­wu spo­waż­niał, zwol­nił kro­ku i powie­dział:
– Sam, cał­kiem sam. Nie lękasz się samot­no­ści. A wiesz choć, co to sło­wo zna­czy? Nie tyl­ko że żyjesz z dala od innych, ale że nie masz choć­by jed­nej przy­ja­znej duszy.
– Podej­mę to wyzwa­nie – powie­dział Ste­phen.
– To tak­że zna­czy, że nie masz tej jed­nej jedy­nej oso­by, któ­ra była­by kimś wię­cej niż przy­ja­cie­lem, nawet kimś wię­cej niż naj­szla­chet­niej­szym i naj­praw­dziw­szym przy­ja­cie­lem, jakie­go może mieć czło­wiek.
Sło­wa te zda­wa­ły się ude­rzać w naj­głęb­szą stru­nę jego natu­ry. Czy mówił o sobie? O sobie, jakim jest, a może jakim chciał­by być? Ste­phen mil­czał i przez chwi­lę przy­glą­dał się jego twa­rzy. Malo­wał się na niej zim­ny smu­tek. Mówił o sobie, o swo­jej samot­no­ści, któ­rej się lękał.
– O kim ty mówisz? – zapy­tał po dłuż­szej chwi­li Ste­phen.
Cran­ly nie odpo­wie­dział.

O autorze

James JOYCE

Urodzony w 1882 roku w Dublinie, irlandzki prozaik i poeta. Powszechnie uważany za jednego z najwybitniejszych pisarzy europejskiego i światowego modernizmu. Swoje rodzinne miasto uwiecznił nie tylko w Dublińczykach, ale również w Ulissesie, bodaj najwybitniejszym ze swoich utworów. Ogłosił m.in. tomy poetyckie Chamber Music (1907) oraz Pomes Penyeach (1927), wspomniany zbiór opowiadań pt. Dublińczycy (1914), powieść Portret artysty w wieku młodzieńczym (1916) oraz Finneganów tren (1939), najbardziej kontrowersyjne ze swoich dzieł. Po wyjeździe z Dublina mieszkał także w Trieście i Zurychu, w którym zmarł 13 stycznia 1941 roku.

Powiązania

Debiuty dawniej

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie autor­skie z udzia­łem Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej, Jerze­go Jar­nie­wi­cza, Anny Wasi­lew­skiej, Szy­mo­na Żuchow­skie­go i Ada­ma Lip­szy­ca w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 21.

Więcej

Powieść w odcinkach: Portret artysty w wieku młodzieńczym

dzwieki / AUDYCJE James JOYCE

Frag­men­ty Por­tre­tu arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym, zare­je­stro­wa­ne pod­czas audy­cji w Radiu Wro­cław Kul­tu­ra. Czy­ta Bar­tosz Woź­ny.

Więcej

Epifanie (2)

utwory / zapowiedzi książek James JOYCE

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Epi­fa­nie Jame­sa Joyce’a, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Ada­ma Popra­wy w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Epifanie (1)

utwory / zapowiedzi książek James JOYCE

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Epi­fa­nie Jame­sa Joyce’a, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Ada­ma Popra­wy w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Powieść w odcinkach: Portret artysty w wieku młodzieńczym

dzwieki / AUDYCJE James JOYCE

Frag­men­ty Por­tre­tu arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym, zare­je­stro­wa­ne pod­czas audy­cji w Radiu Wro­cław Kul­tu­ra. Czy­ta Bar­tosz Woź­ny.

Więcej

Portret artysty w wieku młodzieńczym

utwory / zapowiedzi książek James JOYCE

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Por­tret arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym Jame­sa Joyce’a, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Portret artysty w wieku młodzieńczym

utwory / zapowiedzi książek James JOYCE

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Por­tret arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym Jame­sa Joyce’a, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Portret artysty w wieku młodzieńczym

utwory / zapowiedzi książek James JOYCE

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Por­tret arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym Jame­sa Joyce’a, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Powieść w odcinkach: Portret artysty w wieku młodzieńczym

dzwieki / AUDYCJE James JOYCE

Frag­men­ty Por­tre­tu arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym, zare­je­stro­wa­ne pod­czas audy­cji w Radiu Wro­cław Kul­tu­ra. Czy­ta Bar­tosz Woź­ny.

Więcej

Powieść w odcinkach: Portret artysty w wieku młodzieńczym

dzwieki / AUDYCJE James JOYCE

Frag­men­ty Por­tre­tu arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym, zare­je­stro­wa­ne pod­czas audy­cji w Radiu Wro­cław Kul­tu­ra. Czy­ta Bar­tosz Woź­ny.

Więcej

Trzy fundamentalne pytania o Joyce’a

wywiady / o książce Jerzy Jarniewicz Przemysław Rojek

Roz­mo­wa Prze­my­sła­wa Roj­ka z Jerzym Jar­nie­wi­czem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Por­tret arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 30 maja 2016 roku.

Więcej

Niedomknięte arcydzieło

recenzje / ESEJE Adam Poprawa

Frag­ment posło­wia do książ­ki Por­tret arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym Jame­sa Joyce’a, wyda­nej w prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza w Biu­rze Lite­rac­kim 30 maja 2016 roku.

Więcej

Język sportretowany

recenzje / KOMENTARZE Jerzy Jarniewicz

Komen­tarz Jerze­go Jar­nie­wi­cza w ramach cyklu „Histo­ria jed­ne­go tłu­ma­cze­nia”, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Por­tret arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 30 maja 2016 roku.

Więcej

Portret artysty w wieku młodzieńczym

utwory / zapowiedzi książek James JOYCE

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Por­tret arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym Jame­sa Joyce’a, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Portret artysty w wieku młodzieńczym

utwory / zapowiedzi książek James JOYCE

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Por­tret arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym Jame­sa Joyce’a, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Portret artysty w wieku młodzieńczym

utwory / zapowiedzi książek James JOYCE

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Por­tret arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym Jame­sa Joyce’a, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Przyziemna metafizyka

wywiady / o książce Adam Poprawa Jerzy Jarniewicz

Roz­mo­wa Jerze­go Jar­nie­wi­cza z Ada­mem Popra­wą, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Epi­fa­nie Jame­sa Joyce’a, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 23 sierp­nia 2016 roku.

Więcej

Trzy fundamentalne pytania o Joyce’a

wywiady / o książce Jerzy Jarniewicz Przemysław Rojek

Roz­mo­wa Prze­my­sła­wa Roj­ka z Jerzym Jar­nie­wi­czem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Por­tret arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 30 maja 2016 roku.

Więcej