utwory / premiery w sieci

Nynashamn. O tym gdzie mi tam autobus w ostrężyny umknął, uciekł, pognał

Radosław Wiśniewski

Premierowy fragment powieści Radosława Wiśniewskiego.

Przystań Nynashamn jest pusta, gdy nie ma przy niej promu, a zapełnia się, gdy prom przy niej stoi. To trochę jak z peronem, który pewnie podobnie tutaj – pusty jest, gdy nikt na pociąg nie czeka, a pełen, gdy pociąg zgodnie z planem podstawi się uprzejmie, względnie wjedzie. Tutaj Pakistańczyk, ajent baru kawowego i prasowego − między kolejnymi promami zamyka swój przybytek, bo na co mu otwarty bar, gdy prom właśnie odpłynął, a następny przypływa za dwie godziny, i przystań cicha jest i pusta? Któż to miałby zamówić kawę do tekturowego kubka, któż, ach, któż miałby pokosztować oryginalnego szwedzko-pakistańskiego hot-doga z cebulką prażoną, jak z budki w Central Parku. On teraz zamknie. A potem otworzy ten bar, jak zaczną przyjeżdżać pociągi, autobusy, taksówki, co są tak zgrane, żeby tu być na pół godziny przed dopływem lub odpływem promu. Przecież tu tylko para Polaków zaległa w przystani na drewnianych obudowach grzejników wewnątrz i kilku innych poleguje w używanych samochodach na zewnątrz, odzianych w luźne dresy, żeby jajec nie cisnęło, i rozkłapciane adidasy, iżby stopy nie drętwiały w długiej podróży bez możliwości użycia prysznica, łóżka, mydła, szczoteczki do zębów, pod warunkiem, że w innych okolicznościach istotnie takiego użytku by dokonano, a wiadomo, że nie jest to takie pewne, że polactwo nie gęsi i swój zapach ma. Tam, gdzie parkują rodacy, co nie są jak gęsi do przejścia przez drogę, za którą jest miasto, pizzeria, dwie księgarnie, niemrawy ryneczek i kościół na skale – już wydeptana ścieżynka wspak trawnika, widoma blizna po zadawaniu się ze wschodnią Europą tego skrawka spokojnej i leniwej Skandynawii. Bolesne drobiazgi jak drzazgi, bo może spoceni jesteśmy, nawet gdyśmy są nie spoceni, bo mieszka tu, o, popatrz, ten duch niespokojny, który każe ludziom, ku rozpaczy policjanta i Tadeusza Borowskiego, chadzać przez ulicę na ukos, nie prosto i nie po pasach, ale obok. I wiedzą ci ludzie swoje, że gdy pociąg ma godzinę odjazdu, to może na nią nie zdążyć, a na godzinę przyjazdu może nie doczekać. Ileż to życia roztrwonionego w korkach, bramkach, śluzach wodnych, komorach celnych, przejściach podziemnych, przy kasach, na schodach rezerwowych peronów, zaszczanych przez stałych bywalców, gdy pociąg, który całe Twoje życie wjeżdżał na peron drugi, wjeżdża jednak w ostatniej chwili na peron czwarty, tor dziesiąty, który zgodnie z logiką wcale nie jest koło peronu trzeciego toru szóstego, ale po drugiej stronie budynku, koło peronu pierwszego „a” oraz toru dwanaście „c”. On tam jest, więc tam biegną Ci, którzy wiedzą, że on tam jest. Ale iluż nie wie, że tam jest ów peron, tor, semafor. I ci, co nie wiedzą, muszą być wcześniej w miejscu, gdzie będą inni, co będą wiedzieć lepiej, aby móc za nimi podążyć i się nie dać, kurwa, nie dać się, kurwa, wychujać, jak mawiają kolesie w luźnych dresach, wyjebać, wypierdolić na sucho. Trzeba czujnym być i nieufnym pozostawać zawżdy, acan. I tylko piekąca wątpliwość, kto nam przez lata, dziesięciolecia, wieki całe wymyśla, że peron piąty jest zaraz po trzecim, a szósty całe życie był za budynkiem dworca koło towarowej rampy? Dlaczego nikt sensu w tym nie mógł dostrzec ani porządku, dlaczego postronnemu obserwatorowi za grosz sensu to nie miało szans przypominać? Czy to jest jak w życiu, że sens widać z odległości, dystansu, może nawet z granicy ostatecznej, jaką jest śmierć? Tak, tak − te perony, tory, no niech ktoś powie, że tak nie jest, że te wszystkie numery gdzieś się logicznie tłumaczą, gdzieś na pulpicie kogoś, kto zarządza tym metropolitalnym węzłem kolejowym, tym krajem w środku Europy, gdzieś tam na tablicy u eschatologicznego zarządcy wszelkich kolei, boskiego dyspozytora nastawni wszelkich torów. Na pewno tak jest i tam widać sens peronu trzeciego koło piątego, a pierwszego koło czwartego, tak jakby ten dworzec, ten i inne metropolitalne węzły kolejowe w Polsce we łzach ociekającej, w smutku tonącej, jak bezręki górnik w hełmie z bakelitu, jakby one wszystkie zbudowane były w imię wyższej idei, strzelistej harmonii sfer, ale nie po to, by umożliwić jakimś zwykłym podróżnym − podróżowanie. Nie. Szpitale nie po to, by leczyć pacjentów, dworce nie dla podróżnych, drogi nie dla samochodów, przejścia dla pieszych wcale nie dla pieszych i w ogóle nie do przejścia. Nic do niczego. Tylko Polska, Polska, Polska dla Polaków, ale nie dla Ciebie i nie dla Ciebie, i dla Ciebie też nie, brudasie, chuju, kurwo, zdrajco, zaprzańcu, pedale, lewaku. Ach, co za pełen aktów strzelistych kraj dla krajowców. I to pewnie stąd ta agresja nie tylko do obcych, ale do swoich. To się wyczuwa, to się czuje, że nie my jesteśmy tu podmiotami, gdy tak biegniemy, kuśtykamy, popierdalamy nagle z peronu pierwszego na piąty, gdy jeden za drugim ustawiamy się w sektorach rzeczonego peronu, czatując, by tak się ustawić, iżby pociąg stanął przy nas, żeby można było zająć miejsca siedzące przodem do kierunku jazdy, bo te są najlepsze, lepsze niż wszystko inne. Trzeba być wiecznie czujnym nawet gdy udajesz się w podróż, a może – szczególnie, gdy w podróż się udajesz, bowiem wiele niespodzianek Cię czekać może, i ty to wiesz, jesteś bowiem potomkiem nomadów, wysiedleńców po zesłaniu, tych, którzy wiedzą, we krwi mają informację, że wszystko, czego nie da się w dziesięć minut zapakować w tobołek i zabrać ze sobą do bydlęcego wagonu – jest z gruntu podejrzane, niewiarygodne, może nawet śmiercionośne, i nie warto się do tego przywiązywać. Wiecznie spięci, gotowi do skoku, czatujący na dworcach, stacjach, przystankach na długo przed przyjazdem, żeby zdążyć, żeby jednak być, bo co będzie, jak dzisiaj przyjedzie za wcześnie. A zarazem tak żałośnie niepunktualni, spóźniający się, tak żenująco próbujący przerzucić winę, odpowiedzialność z siebie na części świata nieożywionego albo ożywionego tylko trochę. Twój język Cię zdradza, mówi dobra księga, i ma rację. Bo spróbuj powiedzieć w jakimkolwiek innym języku te brednie, jakie wszyscy wygadujemy co dnia do siebie, no spróbuj powiedzieć po angielsku, że „autobus mi uciekł”. „The bus has escaped from me”. Tak nie brzmi, to może inaczej? O, na przykład: „The bus had run away from a bus stop”. No jakże to? Ty go goniłeś, a on uciekał, co tchu, ledwo Cię ujrzał autobus na przystanku, a już zarumienił się jak spłonka, włączył klakson i awaryjne, i chociaż natychmiast ruszyłeś za nim w pościg, zgubił Ciebie w dzikich ostępach, zmylił tropy i szczęśliwie sam dotarł bez Ciebie na miejsce przeznaczenia, mimo że gnałeś przecież za nim co tchu poprzez kępy ostrężyny? „Pociąg mi zwiał sprzed nosa”, bo oto żeś już był w ogródku, witał się z lokomotywą, a on trach i zwiał, porzucając tory, zwrotnice, gnał przez pola w stronę Nysy. Przez te same pola, przez które uciekaliście z Mordalem, a gonił was pies i jego człowiek. Człowiek był zły, boście mu w zboże weszli i zdeptali kłosów kilka, a pies tylko obwąchał, gdyście padli z Mordalem w żyto i głośno oddychali, a zboże, zboże poruszało się razem z Wami i czuć było ten rytm, ziemia ten rytm oddawała, i już było wiadomo, że pies leżącego nie zagryzie. A potem dopadł was człowiek tego psa i kurwa ja wam nogi z dupy powyrywam skurwysyny jedne, gdzie to kurwa gówniarze jebane mi w miedzę, szkodę wpierdalać się będziecie kurwa wasza jebana mać. O tak, tamtędy zwiał sprzed nosa niejednemu rodakowi pociąg, przez pola, przez łąki, grądy i starorzecza. Jakiś czas po powrocie z tej podróży, w której właśnie masz przerwę na przystani w Nynashamn i będziesz słuchał w porannym samochodzie porannej audycji stojąc w porannym korku, aby zdążyć do pracy, a wokół rodacy, a w radio dziennikarze, ale tylko dwaj, nie trzej, bo ten trzeci gdzieś jest i może dotrze jeszcze przed końcem audycji. Tak powiedzą ci dwaj, co jednak na czas dotarli. Nikt nie wysadzi prowadzącego audycję w powietrze za to, że tam, gdzie miało być trzech, jest dwóch, w końcu kogo to obchodzi, że jest dwóch, a miało być trzech, skoro publicystyczne dyskusje tak podobne do wszystkich innych dyskusji, a publicyści z tego są znani, że wygłaszają opinie złożone tak bardzo, jak te, które wygłasza polski analityk giełdowy. O, ci ostatni to mają talent zaiste niezwykły, Ty też byś tak umiał, trzeba powiedzieć tylko, że można przewidzieć to i owo, i pamiętać, że może rosnąć, jak również może spadać. I jeszcze wiedzieć, że są trendy krótkoterminowe, długoterminowe i średniookresowe. I tam zawsze coś spadnie, żeby potem wzrosło. A zatem przewidzieć można, że będzie rosło, a potem spadnie, albo że spadnie, ale jednak może rosnąć. Tak jak z deszczem, śniegiem, wiatrem, gradem, burzami i upałami. Więc będziesz słuchał dwa lata po powrocie ze Szwecji, jak tylko dwóch dziennikarzy publicystów toczy przez pół godziny rozmowę o tym, co być może będzie, a być może nie, a nikt nie traci rezonu, że miało być ich trzech, a jest dwóch, i ten trzeci wejdzie nagle. Będzie to słychać na antenie, jak otwiera drzwi, dyszy jeszcze, szmer ściąganego odzienia wierzchniego, paltociku, jak by powiedziała pani z twojego przedszkola. A oto i nieproszony nawet przez prowadzącego, nie czekając, aż oddech się uspokoi rzuca pierwsze słowa w mikrofon, w eter, a dyszy przy tym przecież nie tylko sobie, ale i tobie oraz innym słuchaczom w ucho, prawie czuć ten pot perlisty, co z czoła, spod pachy, spomiędzy innych fałdów i obwisów, przewieszeń cielesnych sobie właśnie wyciera, zaś to, co mówi, brzmi dokładnie tak: „Przepraszam, taksówka jechała pół godziny dłużej niż zwykle”. Wtedy to też oniemiejesz, bo pomyślisz (dzisiaj już patrząc na Twoje jasne oblicze wpatrzone w szkier za oknem można to przewidzieć bez pudła, o tak, posłuchaj, przeczytaj, co pomyślisz za te dwa lata, to do Ciebie), jakże to jechała pół godziny dłużej niż zwykle?! I za co w takim razie przeprasza, skoro wina jest to taksówki, nie pana publicysty? Taki rycerski był, iż taksówka zawiniła, a on przeprasza, jakby bez mała córuchną, latoroślą jego ta taksówka była. I jak to się wszystko stało? Czy tak, jiż pan dziennikarzyna publicysta wsiadł był do taksówki, a ona pojechała inną drogą, obrzeżami miasta? A może taksówkarz miał chory pęcherz moczowy i zatrzymywał się co chwila, by oddać mocz pod drzewem, z braku stosownej i ustronnej bramy czy schodów na peron drugi na dworcu w mieście powiatowym, gdzie od czasów tak zwanego Niemca używa się i tak tylko jednego, więc nikt nie poczuje, że wali szczyną, gdy ktoś odleje się na schodach prowadzących na ten drugi? Czy może po prostu był to bunt maszyn i taksówka powiedziała z polska „a taki chuj” i zablokowała się, zadrutowała sobie gaźnik, wbiła półsprzęgło, by zaprawdę więcej jak dwadzieścia na godzinę nie pojechać, i dlatego jechała pół godziny dłużej niż zwykle? Co się stało, dziennikarzyku, żołnierzyku mój prawdy i wiedzy, niepokorny chłopczyno, zdroju zasad, ostojo etyki zawodowej − kto ciebie tak urządził, że nikt z nas nawet się nie dziwi, ani prowadzący, ani wydawca, ani szefowie pierwszego radia informacyjnego w tym kraju, że wpadasz na zakończenia niemal audycji o niczym? Och, co za wstrząsająca wizja, zamiast zwykłego zaspania, zamarudzenia, zmiędlenia, zamotania, ślamazarności, bałaganu i chaotycznego miotania się jak zwierzę we wnykach, doprowadzającego po prostu do tego, żeś nie zdążył na autobus, żeś spóźnił się na pociąg, zaspał, za późno wsiadł do tej samej taksówki co zwykle, dał dupy, spieprzył sprawę – widać, jak pociąg umyka przez pola, taksówka spowalnia, oblana cała jakimś niewidzialnym glutem, a autobus porykując ochryple robi lewadę przednimi oponami i rwąc bruzdy w polu goni na przełaj w stronę siniejących Gór Stołowych lub innych równie oszukańczo i sztucznie nazwanych siedemdziesiąt lat temu. Po angielsku to brzmi logicznie – „I missed the bus” czy zwykłe żołnierskie „I’m sorry for being late” − bez tego całego tłumaczenia się, ustosunkowywania, opowiadania dziejów grzechu, tego cofania się do faktów i zdarzeń, które osoba wystawiona na skutki twojego spóźnienia ma w obojętności i lekceważeniu, bowiem to ty zmarnowałeś tej osobie poprzez spóźnienie czas, kawałek życia. A jak poucza Clausewitz − z różnych czynników na wojnie, takich jak przestrzeń, siła, czas, manewr, czas jest jedynym, którego nie można odzyskać. Bo przecież wojnę toczymy ze złym światem i sobą, a sami niebaczni, wystawieni na podszepty tego złego świata jesteśmy. Bo przecież podmiotem historii jesteś Ty, chłopcze leżący w zbożu, falujący na wietrze, dyszący przed mikrofonem pierwszego radia informacyjnego w kraju. Nie autobus, nie pociąg, nie taksówka, nie budzik, co nie zadzwonił rano, ani ukształtowanie koryt rzek, granic naturalnych, nienaturalnych, ale zawsze Ty, ty, ty. Wszystko to ty. Nie umiesz tego objąć szlifowanym w żelazie rozumem. A to już znacząco zmienia optykę. Ach, języku, języku nasz polski, co gubisz nas i wystawiasz na śmieszność, jakże mają nas wedle ciebie sądzić na sądzie ostatecznym, toż to wyjdzie ni tak, ni siak, akond ze skwak. Przecież w tak błahej sprawie jak spóźnienie do studia, na egzamin, randkę, spotkanie ze znajomym, zwyczaj językowy, koślawa logicznie, poprawna gramatycznie konstrukcja sugeruje, że to nie ty jesteś winny ani nikt inny z twoich bliskich, ale pociąg, samochód, samolot − czyż nie bardziej będziesz niewinnym, gdy w grę wejdą poważniejsze dramaty dziejowe, gdy przyjdą podpalić dom, ten, w którym mieszkasz, za rękę podniesiona na matkę tę tu oto, Polkę − kula w łeb. Gdy biskup, co donosił, jak się okaże, nie kłamał, ale mijał się z prawdą. Gdy wódz naczelny nie był w stanie ogarnąć dowodzenia nawet swoim sztabem, a co dopiero kilkoma armiami. Gdy na płomienne nasze stanięcie wśród gruzów Warszawy cały świat nie ruszy nam na ratunek, na przełaj, przez te ostrężyny, kępy samosiejek, poprzez które przed chwilą autobus ci uciekł, rodaku. Gdy papież powie: przyjmijcie katolicy po jednej uchodźczej rodzinie, a episkopat krajowy dopowie: no pewnie, ale niech rząd da pieniądze, a rząd będzie się bał, bo będą szły wybory, a w internetach rozgorzeje rozmowa o ludziach uciekających przez granice, żeby znaleźć jakieś znośne miejsce do życia, i w tej rozmowie mowa nasza nagle stanie się prosta i kategoryczna, że do gazu, że do wagonów, że gazem, że kijem, kałachem, pałką, bagnetem. A gdy na autostradzie w Górnej Austrii znajdzie się ciężarówka z uduszonymi siedemdziesiąt i jednym uchodźcą, napiszą im w internetach „o, znowu świeże mięso w Austrii”. I nagle wyrwani z okowów wieloznaczności dojdą rodacy do słów prostych i porażających jak piorunki SS na wyłogach munduru, zatem episkopat pokaże palcem na władzę niby świecką, a niby świecka władza powie, że niby przyjmiemy tyle niby, ile jesteśmy w stanie, biorąc pod uwagę nasze niby możliwości. Bo u nas nic nie jest naprawdę, ale wszystko jest jakby, wszystko jest niby, wszystko by się, gdyby cokolwiek się dało. A w internetach ludność będzie krzyczeć „inwazja!”, wrzeszczeć będzie „atak”, pomrukując „wojna hybrydowa” po kątach. A kiedy innym razem, nieco wcześniej o ziemię gruchnie samolot z całą wielopartyjną, krajową wierchuszką, zaraz się okaże, że nie niczyja inna, lecz ich wina, sojusz Hitlera i Stalina. Nie, że piloci do dupy, nie, że szkolenie zawiodło, nie, że pilot sam powinien decydować, czy ląduje, czy nie, że nie może mu nikt za plecami stać, przez ramię patrzyć, nad uchem kwękać, nie. Bomba helowa, klątwa pękniętej parówki, zgniecionej puszki, zamach majowy, kwietniowy oraz ni chuja Sybir. Dwa wybuchy, trzy wybuchy, obezwładnienie, kolanem dobicie, pięścią wgniecenie, pancerna brzoza, metalowa osika, niech nas nikt nie tyka. Zawsze ten język, ta wewnętrzna logika wskazuje na kogoś poza, na kogoś z zewnątrz. Nie wiesz jeszcze tego wszystkiego, czy chociażby w części nie rozpoznajesz, podziwiając, jak wielki prom z Visby obraca się wokół własnej osi na środku szkieru Nynashamn. Nie wiesz, że jeszcze rok, dwa lata, i wszyscy będą kluczyć, jak powiedzieć coś, byle niczego nie powiedzieć, a inni z kolei będą mówić odkrywając uroki słów, których znaczenia nie potrafią przeniknąć poznawczo ani emocjonalnie, takich jak „Auschwitz”, „Treblinka”, „komora gazowa”. Ale będą je z upodobaniem powtarzać pochyleni nad grillem, dumnie prężąc wytatuowane muskuły z napisami honorowymi i ojczyźnianymi, w rytm disco polo, eneja i innych cudownie prostych wytworów życia duchowego narodu, tego, w którym mieszkasz, za rękę prowadzony od przedszkola do Opola, nad Świebodzinem Jezusa aureola, hola, hola, do kolusia, do koła. O, to jest język zaprawdę zawiły i piękny jak średniowieczny rękopis, jak minuskuła, jak anioła muskuła. Ty mowo nasza, co zdejmujesz z barków, co odkładasz na potem, co udajesz, że mówisz, a przecież nie mówisz tego, co mówisz. Ty, co wpychasz się w usta dawno niewidzianych znajomych mdłym „trzeba się umówić” albo „zdzwonimy się”. Dzięki temu i ty i rozmówca jesteście w przestrzeni zgody, że trzeba coś zrobić, i możecie sobie pokiwać głowami jak konferencja episkopatu, bo powyższe wyrażenia nie zawierają wskazania, kto ma zrobić coś pierwszy, a zatem nie ma żadnego powodu, byś cokolwiek robił, i zarazem nie ma żadnego powodu, byś czuł się winny z powodu bezczynności, która bywa tym samym, co czynność. Pewnie zdzwonimy się, trzeba coś zrobić, gnój trza zaorać, bo śmierdzi. I czas mija, gnój śmierdzi, telefon milczy, a w ścianę gwoźdź nie wbity i ogród nie plewiony. A zatem „zdzwonimy się” znaczy przecież, że w dupie lata całe się mieliśmy i mieć będziemy dalej, ale żeby głupio nie wyszło, przez 30 sekund w podziemiu centrum handlowego niesłusznie w mowie naszej nazywanym galerią – będziemy udawali, że dupy mamy czyste, wcale nie są pełne tych dawno zapomnianych, olanych znajomych, kumpli, kontaktów i namiarów. Więc obiecujemy sobie, że się zdzwonimy, wiedząc, że tego nie zrobimy, obiecujemy sobie przysługi, których nigdy nie wyświadczymy, i odwiedziny, które nigdy nie dojdą do skutku. Mając interes do znajomego sprzed lat nigdy nikt w mowie naszej nie powie od razu, w czym rzecz, z szacunku dla sprawy i czasu bliźniego, ale zada głupie pytanie: „a tak w ogóle, co u ciebie słychać”. I prawie nigdy to pytanie nie będzie krótkie, proste, zawsze z jakimś ornamentem z przodu, jakimś „a w ogóle”. Piękna jesteś i kwiecista, mowo nasza, a tak pełna zaokrągleń, kuluarowych zwieńczeń, delikatnych wykrzywień oraz zwichnięć, dzięki którym nie widać nigdy definitywnego końca, niemal jak w korytarzach tak dobrze znanego ci biurewnika, wspomnianego dopiero co, te kilka bluzgów wyżej. Dzięki Tobie, mowo nasza, tak można się poczuć gruntownie winnym i niewinnym zarazem, gdy się jest w kręgu sprawy, w kręgu podejrzeń, gdy ktoś ma pewną wiedzę o pewnych osobach, co samo w sobie sugeruje, że ani wiedza, ani osoby te nie mogą być pewne dnia ani godziny, kiedy przyjdą podpalić dom, twój dom, ten, w którym mieszkasz, a imię ich będzie czterdzieści i cztery służby mundurowe, a każda z nich jakby właściwa, niby sprawna, ale wszystkie razem nic do końca nie mogą, nafiukać mogą. Bo sroży się polacka siła, kiedy cisza wokół, i ogon podwija, gdy zabrzmi dźwięk jak syk węża, nawet nie grom, nie dawny ORP, ale pierdnięcie spod chmury spalin za transatlantykiem „Batory”, co wlazł do komory, najadł się grochu i pierdział po trochu. Grozi, wygraża, pięścią potrząsa, póki się nie nadąsa. I wszystko już nie jest takie zdecydowane, jak „jebaj araba”, ale takie jakby. Już nikt nie mówi, szczególnie gdy mówi publicznie, że jego zdaniem jest tak a tak, albo i nie tak. Teraz jest wszystko „jakby”. I zanim zacznie wypowiedź ten i ów, to zaznaczy, że „ja bym powiedział tak”. To znaczy powiedział czy nie powiedział? Tak powiedziałby, gdyby miał powiedzieć, czy istotnie jednak coś wyraził? I co wyraził wyrażając, co powiedziałby, gdyby powiedział? I czy to było naprawdę coś znaczącego, czy tylko wtedy, gdyby powiedział to, co by powiedział, ale nie powiedział, mimo długiego mówienia przecież. I zaraz, natychmiast, już idę, wszystkie te zwroty, które się mówi po to tylko i ćwiczy od dziecka, by w tej chwili nic właśnie nie zrobić, by odwlec, odczekać, odłożyć, zmiętosić, zamącić, mataczyć. Nic, co jest nagłe, nie działa nagle, nic co natychmiastowe, pospieszne, ekspresowe, ostre i dyżurne – nie jest tym, czym się zdaje, ale się międli, ciągnie jak smród za kompanią wojsk okupacyjnych w drodze do miejskiej łaźni, jak warkocz dymu za P-11c ze 111 eskadry myśliwskiej nad Warszawą, co były tak świetne jak drzwi od stodoły, na których nasi chłopcy malowani przecież latać potrafili i rzucając kartoflami, butelkami z benzyną za cenę strat w drzwiach od stodoły liczonych potrafili czasem nawet coś strącić. Mowa ojczysta zdradzi nieraz niewinnych o świcie, a w tej liczbie i Ciebie i innych na tej przystani, gdy stając w kolejce do kasy biletowej usłyszysz za trzy tygodnie spędzone w cichej Skandynawii ten świdrujący, podbity głos, skierowany do telefonu oczywiście, tak żeby wszyscy mogli uczestniczyć w wiekopomnej wymianie zdań z kimś tam po drugiej stronie. Zresztą mogłoby to być równie dobrze inne miejsce i czas, dajmy na to wczesne lato, stacja kolejowa PKP, z czasów, kiedy PKP znaczyła − Polskie Koleje Państwowe, a nie Pięknie Kurwa Pięknie. Wczesne lato, stacja, ciepło idące od nagrzanego całodniowym upałem torowiska. Może tak. Albo chłód od Bałtyku, lekka poświata popołudnia, jesień już, Panie, a ja nie mam domu. I telefon w ręku i zaczynamy salonowy gawot:
− Kurwa, stary, no mówię, kurwa, tej kurwie, żeby mi tu nie nakurwiała, bo ja pierdolę, no jakby odjebało jej, że kurwa, no w chuj. No ja jebię, stary, co, nie w kolejce jakiejś pierdolonej, kurwa, no to strzała!
Po tym poznać, że nasi tu byli, gdy smagły sprzedawca daktyli w Senegalu słyszy nazwę ojczyzny twojej i w odpowiedzi szczerząc bardzo białe zęby, mówi nagle jednym tchem:
− Oui, Polska, kurwa, dupa, chuj, Polska.
Nasi tu byli, myślisz sobie z ulgą i oddychasz przestronnym powiewem znad Atlantyku, napełniasz płuca wilgotnym, gorącym powietrzem. Gramatycznie wszystko się przecież doskonale składa, aby tylko nie zacząć drążyć istoty składowych składni, nie dociekać tego, jak działają poszczególne rezystory i tranzystory tej mowy rozdygotanej od dosadności do nicości, nic nieznaczenia w ogóle lub też znaczenia nie wiadomo co, co nie jest tym samym, co znaczyć nic. W samych jej konstrukcjach, tych łączeniach słów w struktury skuteczne i mocne jak cepy, których to budowa wcale nie jest prosta, w tych ósemkach, gązwach, gackach, kapicach zbiera się energia, właściwie wibracja i racja, racja stanu. Skoro autobus ucieka, pociąg się spóźnia, taksówka jedzie dłużej, samolot nie spada na skutek ludzkich błędów, klęska nie jest konsekwencją braku umiejętności, organizacji, przygotowania, dowodzenia, wyzyskania błędów przeciwnika, upadek nie wynika z potknięcia się, auto się zepsuło, a towaru zabrakło, a nie, że ktoś zapomniał go zamówić, to powoli, wbrew mataczeniu mowy samej w sobie, wszystko staje się jasne, jaśniejsze, ostre i klarowne. Z samej mowy o mowie, obmowy, obgadania wyjawia się, że światu nic nie jesteśmy winni, a Europa to nam naskoczyć może i dziękować powinna, bośmy zawsze wiatr mieli w oczy, chłód za plecami, a groty wrażej przewagi ku sobie ściągaliśmy, iżby inni mogli w pokoju żyć. Myśmy to przecie, własnymi rękami i na własne oczy pod Grunwaldem, Chocimiem, Zbarażem, Wiedniem przedmurza chrześcijaństwa bronili. My tu, a tam oni. I z lewej i z prawejśmy byli jak stal i żeliwo. Zdradzeni o świcie, w kolejce do Gieesu, do monopolowego, do kiosku. I z lewa i z prawa porzucani przez świat prawie nieożywiony, gdyż mówi dobra księga, że na prawo most, na lewo most, a środkiem ruskie przejdą. Chociaż nie, nieprawda, bo pośrodku pancernym wózkiem inwalidzkim ze skrzydłami husarskimi jechali pradziadowie, a w nim i zaprawdę myśmy to w dziejowej potrzebie, z zapamiętaną jedną zwrotką i niedokładnym refrenem hymnu naszego, nie wiedzący, czemu tam z Ziemi Włoskiej do Polski czy z Wolski do Polski, myśmy to pancerne orły, kute tłumoki, butelki z benzyną, opaski powstańcze, że rękami zdobędziemy karabiny, a karabinami armaty, zamiast morda w kubeł i poczekać jednak na dostawy armat. Lata, dziesięciolecia, wieki po drodze publicznej jak tirowa dziwka zdążamy ku Europie, a ona nam dała, a myśmy jej nie dali, i to się nie nazywało brakiem solidarności, ale narodowym interesem, sprytem, cwaniactwem może, takim cienć many, takim na miarę serwisu cinkciarz.pl, na którym niejeden się dorobił, który jest sponsorem niejednego wydarzenia w ramach tak zwanej kultury naszej narodowej, w której obok Szopena − Maryla Rodowicz, Bayer Full, Donatan i Cleo, Krzysztof Krawczyk, Sienkiewicz i Norwid z Szymanowskim, którego nikt nie słucha przecież, ale jakoby słyszał, podobnie jak o Lutosławskim czy Pendereckim. Chociaż tego ostatniego istotnie nie da się słuchać ani oglądać, tym bardziej więc żadna strata. Bronisz nas, mowo nasza, gadulstwo nasze, przed strasznymi widokami nagich faktów, łańcuchów przyczyn, skutków i konsekwencji, jako cepy bezlitosnych, gdzie za obrotem dzierżaka idzie ruch bijaka, który też wymusza zwrotny ruch dzierżaka. Czy naprawdę Najwyższy użyje ciebie, mowo nasza, na Sądzie Ostatecznym, jak wieszczył Leśmian Bolesław, któremu prawdziwy Polak nad grillem, wytatuowany w Boga i Honor, wierzyć nie powinien, gdyż to Żyd trochę jednak był? I gdyby miał użyć polszczyzny na Sądzie Ostatecznym Bóg nasz, który jest Polakiem, nie Leśmian, który jest Żydem, a nie jest Bogiem − to nie dlatego, by okazać miłosierdzie wszystkim istotom zbyt kategorycznie obarczonym odpowiedzialnością? Zbyt serio biorącym winę na siebie lub na innych? Zbyt dosadnie i poważnie mocujących się ze sprawami ostatecznymi, w których Szatan nie przypomina diabełka Boruty, który ucieka na widok Pani Twardowskiej? Zbyt serio cierpiącym z powodu pouczeń kościelnych magistrów etyki, które tak władczo brzmią po niemiecku, angielsku, niemal obraźliwie po hiszpańsku, zaś w mowie naszej od razu mają coś z udawania. Udawania, że się mówi i napomina, i tego, że się słucha, a wysłuchawszy i tak będzie robić po swojemu, po naszemu, gdyż sąd sądem (chociażby i ostatecznym), a sprawiedliwość po naszej stronie być musi. Czyż nie litościwa ta mowa, która nie dopuszcza powagi żadnej dyktatury, która drwinę, niepowagę i sarkazm ma niemal w kroju słów, uniemożliwiając żadne na serio ciemiężenie, jak i żadnego na serio buntu nie dopuszczając? W każdym razie już nie teraz, nie dzisiaj, bo kiedyś, to może i owszem, coś w niej było na serio, jakieś wieszanie, na pal wbijanie. Zostawiając zaś sprawy wielkie, o których wiesz, że są wielkie, dochodząc do spraw, których przewidzieć nie jesteś w stanie, patrząc, jak dobił już do nabrzeża prom wielki z Visby, wykręciwszy obrót na środku szkieru, ustawiwszy się rufą do brzegu, a dziobem do wyjścia w kierunku otwartego morza – jest to też mowa spraw małych, jak majsterkowiczowskie narzecza klientów placówki handlu uspołecznionego, co trochę była hurtownią, a trochę nadal straganem, szczękami na szaber placu, i taką też klientelę przyciągała. Jakiś czas po tym, gdyście rozważali, czy płynąć promem droższym, ale o ludzkiej porze, czy czekać na ten ostatni, najbardziej zatłoczony o drugiej w nocy, za to tańszy o sporą ilość koron – długo po tym wszystkim, powiadam − spędzałeś w tej norze wiele czasu i już nie z dystansu, nie z bezpiecznej odległości, w której od Ciebie coś zależało, ale w zwarciu z klientem hurtowym i detalicznym, od którego właśnie zależała pensja Twoja i firmy przetrwanie – chłonąłeś kolejne zrosty polackiej mowy, których mocy i żywotności nawet byś nie podejrzewał. Ile to razy, gdyś poznawszy zasady gramatyki urządzeń niskoprądowych znajdujących się w ofercie i sprzedaży, a nie znając istoty ich działania, tłumaczyłeś jak szwedzki fachowiec od silników jachtowych polskiej załodze, że pewne rzeczy łączą się tylko w jeden sposób i innych nie ma. Tak jak nakrętka typu „F” z gniazdem typu „F” może się złączyć tylko poprzez nakręcenie właściwej nakrętki na właściwy gwint, a inaczej już nie. Tak jak nie znając teorii sygnałów wiedziałeś, że telewizję naziemną DVB-T można rozdzielić dowolnie i tylko siła sygnału musi być odpowiednia, tak telewizji satelitarnej się już w ten sposób rozdzielić nie da. Podobnie jak wiedziałeś, że zasilacz to nie wzmacniacz, a także i to, że wzmacniacz bez zasilacza nie będzie działał, zaś sam zasilacz bez wzmacniacza uczyni antenie zwarcie. I nie wiedziałeś, co to dokładnie znaczy owo „zwarcie”, ale brzmiało źle i groźnie, a też wiedziałeś, że tak jest i inaczej być nie może. A jednak rodacy przed Tobą, najszczersza sól ziemi, diamentowa kolekcja inteligencji pracującej miast i wsi stawała nieraz zadziwiona przed ladą z hartowanego szkła rzucając w przestrzeń ciemnej nory:
− Aha, w ten sposób…
Tak jakby istniało sto sposobów na zrobienie czegoś, a o tym jednym akurat zapomnieli, czy nie przyszedł im akurat do głowy, chociaż w rzeczywistości był tylko ten sposób, który do głowy im nie przyszedł. Tak jak podcierać się w zasadzie powinno po defekacji w jedną tylko stronę, bo na boki nieco ciężko i nie jest to właściwie podcieranie, ale rozcieranie, rozmazywanie. A zatem tak, w ten sposób, korbą kręcąc w lewo, w lewo koło się obraca, w ten sposób zapałkę do zaworu butli przytykając, powoduje się eksplozję, a wyjmując nóż w knajpie pełnej rumuńskich Cyganów wywołuje się bójkę. Bo przecież nic to plany, my srogie pany, powstanie, powstanie, szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń siędzie, ja z synowcem na czele, i − jakoś to będzie! I dopiero jak was zgniotą czołgi pod Mokrą, Piotrkowem, Iłżą, Ciechanowem, Koronowem, Tucholą, Pszczyną, Wizną, jak was zadepczą buciory ze wschodu i zachodu, rozniosą czworoboki pikinierów, wgniotą w błota tabory kozaków i miasto padnie i pozostanie jeden i on będzie miasto − podniesie się jakaś zakrwawiona ręka ku górze nad tym wielowiekowym zwałowiskiem trupów, zbiorowych mogił, składowisk złomu, śmieci, wyszabrowanych staroci, przekopanych dołów pod Treblinką. I ta ręka będzie tak sterczała jakąś sekundę dwie, jakby zdziwiona, że wszystko szlag trafiał, że ofensywa nietrafiona, że zwrot zaczepny odparty, że konie rozproszone, piechota zdemoralizowana, a sztab w limuzynach spieprza na Zaleszczyki. I po chwili wycharczy ktoś od spodu, krztusząc się błotem, ostatkiem tchu:
− Aha, to w ten sposób…

O AUTORZE

Radosław Wiśniewski

Urodzony w 1974 roku. Poeta, krytyk literacki. Współzałożyciel i redaktor naczelny kwartalnika „Red.". Mieszka w Brzegu.

powiązania

Jak ciężko być sobą jeżeli nie chcesz być idiotą

recenzje / ESEJE Radosław Wiśniewski

Recenzja Radosława Wiśniewskiego towarzysząca premierze książki Lajosa Grendela Dzwony Einsteina, wydanej w tłumaczeniu Miłosza Waligórskiego w Biurze Literackim 18 kwietnia 2016 roku.

WIĘCEJ

Swoboda jako postulat.

recenzje / IMPRESJE Radosław Wiśniewski

Esej Radosława Wiśniewskiego towarzyszący premierze antologii Radio Swoboda, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 26 października 2015 roku.

WIĘCEJ

Ludzie w oknach dają znaki

recenzje / ESEJE Radosław Wiśniewski

Recenzja Radosława Wiśniewskiego z książki moja jest ta ziemia Martyny Buliżańskiej, która ukazała się 19 maja 2014 roku na blogu jurodiwy-pietruch.

WIĘCEJ

Tylko bez poezji kobiecej proszę!

debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA Radosław Wiśniewski

Głos Radosława Wiśniewskiego w debacie “Jaką Pol(s)kę zobaczyli z drugiej strony lustra”.

WIĘCEJ

Wydaje mi się, że gdzieś wzbiera

recenzje / NOTKI I OPINIE Radosław Wiśniewski

Recenzja Radosława Wiśniewskiego z arkusza Lekkie czasy ciężkich chorób Przemysława Witkowskiego.

WIĘCEJ

O Wszystkich radiostacjach związku radzieckiego

recenzje / NOTKI I OPINIE Kamil Zając Konrad Góra Kornelia Piela Radosław Wiśniewski

Komentarze Konrada Góry, Kornelii Pieli, Radosława Wiśniewskiego oraz Kamila Zająca.

WIĘCEJ