debaty / WYDARZENIA I INICJATYWY

Wszystkiego po trochu

Waldemar Jocher

Głos Waldemara Jochera w debacie "Z Fortu do Portu".

strona debaty

Z Fortu do Portu

Dla mnie osobiście “coroczne” uczestnictwo w Festiwalu organizowanym przez Biuro Literackie we Wrocławiu rozpoczęło się od 2006 roku. Zatem nie będzie w moim wspomnieniu zbytnich porównań. Zwabiony przede wszystkim opinią “dawnej Legnicy” oraz nazwiskami gości specjalnych zacumowałem we Wrocławiu. Pamiętam “jedynkę” w jakimś akademiku, który huczał od bodajże imprez andrzejkowych. Natomiast w Imparcie Inny Andrzej, niejaki Andrzej S. z gronem współbraci i sióstr od poezji rozpoczynali PORT. Pamiętam z tego dziewiczego dla mnie Festiwalu własny rodzaj onieśmielenia, szoku i oparów alkoholu mieszanych z dymem. Zadziwienie moje dotyczyło przede wszystkim doświadczenia, jak można zapodawać poezję. Ale przede wszystkim w nawale różnych autorów i różnych rodzajów twórczości, zadziwienie własnej absorpcji tekstów (a właściwie poszczególnych fraz). To poczucie towarzyszyło mi przy następnych Festiwalach, każdego roku.

Port 2007, i nie wiem czy akurat w te dni wypadały imieniny Krzysztofa, ale upłynął dla mnie pod znakiem Siwczyka. Otóż znów ulokowany w jedynce akademikowej miałem oprócz butelek piwa książkę W państwie środka. Roztargnienie i wewnętrzne pęknięcie dozowane niekontrolowanymi rozmowami pośród punktów programu Festiwalu opanowywałem poprzez jeszcze większe rozdarcie wspomnianą lekturą. W zaciszu nocy festiwalowej. Pamiętam występ Krynickiego i moje poczucie “przejścia” niemającego nic wspólnego z pojęciem pokoleń. Momentami rozdzierała się zasłona, zza której obok autora Wierszy podróżnych przybywał i pojawiał się Herbert. Tak to było, bo tak bywa kiedy ruszy się ręką oddzieloną od reszty ciała. Wtedy tamto nie jest już tym, czym być powinno, ale tym czym jest (naprawdę). Następne Festiwale czyli lata 2008 – 2009 były dla mnie osobiście rodzajem ocieplenia. Będąc doświadczonym uczestnikiem, znając coraz więcej bywalców i sklepów całodobowych, zacząłem rozmywać się, a właściwie wtapiać w życie weekendowe Portu. I z jednej strony git! Natomiast z drugiej zaczęło mi brakować czegoś co zaskoczy, podrażni, rozciągnie umysł do rozmiarów ul. Piłsudskiego we Wrocławiu, a następnie strzeli kurcząc go do rozmiarów pierwszej litery alfabetu (hebrajskiego). To tak jakby wcieliło się w życie słowa Jarniewicza: “przegapiliśmy tę chwilę / kiedy wtorek przemienił się w środę”.

A Port rozrastał się. Dobudowano nowe elementy, odrestaurowano istniejące. Wiersze lały się litrami, a litery zbierano w kuluarach. To dobra okazja, by się spotkać, porozmawiać, napić, a nawet upodlić (dla niektórych dobra okazja do lansu, autoreklamy i w ogóle tzw. pokazania się). Oby na tym się nie zatrzymać i oby przypływ oraz odpływ trwały naturalnie, jak to w przyrodzie bywa. Statki, łódeczki, kajaki niech się kierują w stronę Wrocławia, natomiast te, które rdzewieją i dziurawe wciąż próbują płynąć, niechże się zatopią. To już nie jest żadne upodlenie – to jest zwycięstwo brzegu, zapisanego w trzech dniach.

Zatem przybędę i tym razem z nadzieją, że nie wszyscy tam się będą lubić i że widmo poradzieckich koszar rodem z Legnicy pojawi się po podaniu odpowiedniej ilości słonej i ognistej wody z morza. A to, co z osuszenia pozostanie, zamknę w innym lokalu lub akademiku i ochronię jedną jedyną frazę do czasów, gdy nie będzie już pociągu o “14:44”.

I niechże będzie rozpisane i choćby od początku:
“Ale gdzie ten koniec? Czy dobro i zło
zależy tylko od miejsca w którym postawisz kropkę?
Od tego czy to niedziela czy to poniedziałek?” (B. Zadura)

Do zobaczenia we Wrocławiu! Już wyruszyłem. To jest wszystko, które żyje po trochu.