debaty / WYDARZENIA I INICJATYWY

Zbawiam świat

Katarzyna Zasada

Głos Katarzyny Zasady w debacie "Z Fortu do Portu".

strona debaty

Z Fortu do Portu

Ambicja. Dziwna ambicja. Płytka ambicja. Taka była pierwsza przyczyna mojego pojawienia się na spotkaniu poetyckim z cyklu Port Legnica. Byłam wtedy chyba w drugiej albo trzeciej klasie LO i rodził się we mnie (oczywiście w bólach) pomysł zdawania na polonistykę. Zdawania – bo wtedy jeszcze egzaminy wstępne nie były anachronizmem i na studia dostawał się nie ten, kto chce się czegoś dowiedzieć z danej dziedziny, ale ten, kto coś już wiedział a swą wiedzę chciał poszerzyć. Tak przynajmniej wtedy myślałam i – bardzo proszę – nie wyprowadzajcie mnie z błędu, że było inaczej, bo wygodnie mi się żyje w moim świecie. Mimo całej mojej uroczej naiwności – wiedziałam również, że niewiele wiem (wiedziałam również, że to żadna wiedza – ktoś już zresztą o tym wspomniał: Sokrates, moja wychowawczyni itp.). Świadoma zatem byłam, iż powinnam otworzyć swój móżdżek i poszperać w literaturze – również współczesnej – aby o polonistyce choć zamarzyć. Więc otworzyłam. Otworzyłam drzwi klubu Pozytywka i regularnie (co miesiąc) chłonęłam wiedzę Artura Burszty i talent ……………………….. (tu wpisać imię i nazwisko poety, np. Wojciecha Bonowicza). Niewiele rozumiałam. Właściwie nic. Zadawałam więc mnóstwo pytań (znów ten Sokrates), na które mi chętnie odpowiadano (tym chętniej, że to głównie ja pytałam). Dzięki odpowiedziom miałam jeszcze więcej pytań. Przychodziłam zatem ponownie za miesiąc.

Moja nauczycielka warsztatów dziennikarskich – polonistka Danuta Myśliwiec – była zdziwiona i chyba dumna, że pojawiam się na spotkaniach cyklu, bo to ona całą klasę męczyła podobnymi działaniami kulturalnymi. Zresztą z naszej klasy chadzała też “na poetę” również moja serdeczna koleżanka – Marta Ulińska. Nam obu (Marcie i mnie) doskwierała potrzeba pisania i rozmawiania (z tym, że Marcie bardziej pisania, mnie – rozmawiania), więc założyłyśmy zeszycik, w którym pisząc, rozmawiałyśmy. Zeszycik ów – słynny Bzdurnik – służył nam również jako sezam autografów. Nie miałam pojęcia, kim są ludzie, którzy wpisują swoje pozdrowienia “Marci i Duczkowi”, ale w moim małomiasteczkowym umyśle schemat decyzyjny wyglądał mniej więcej tak: pisze – jest wydawany – jest ważny – biorę autograf.

I to była pierwsza przyczyna. Drugą stanowiła Bielawa. Bielawa to piękne i urokliwe miasteczko położone u stóp jeszcze piękniejszych i urokliwych Gór Sowich. Latem mamy soczystą zieleń pogórza, zimą – śnieżną biel zamarzniętego jeziora (jak słusznie przypuszczacie – także urokliwego). Czas w Bielawie płynie jak w Chłopach Reymonta – cyklicznie: od świąt do świąt, od pogrzebu sąsiada do wesela sąsiadki. I czasem aż się dziwiłam, że nasz bielawski Uroburos się nie udławi. Spotkania z cyklu Port Legnica były dla mnie oddechem większego świata, obrzędem egzotycznym – tym bardziej, że dla mnie niezrozumiałym. Nie znałam poetów, nie miałam pojęcia, kim jest Artur Burszta, ale nigdy w mojej główce nie zrodził się pomysł, że to dlatego, że oni są nieznani – to raczej ja, w zapyziałym końcu Polski – za mało wiem, za mało czytam, za mało żyję. A bardzo chciałam wiedzieć, czytać i żyć.

Jakiś czas później Marta dostała się na polonistykę w Jeleniej Górze, później przeniosła się do Wrocławia – mieszkałyśmy nawet razem. Dziś należy do Tercjarek Wędrownych i ratuje świat w Hiszpanii. Pani Myśliwiec nadal uczyła w naszym bielawskim LO, ale koniunktura uległa znacznej zmianie i dziś nikt już nie dba o oczytanie wśród głupiutkich bielawian. Ja? Uczę w jednym z wrocławskich liceów. Zbawiam świat, ucząc moje dzieci chęci wiedzy, potrzeby czytania i świadomości życia. Czasem używam do tego pożółkłych ulotek z Bielawy. Wyhodowana przez moją nauczycielkę układam plan bloków edukacyjnych z poezji współczesnej. Jak Bozia da – zajęcia zacznę już od najbliższego września.