debaty / KSIĄŻKI I AUTORZY

Berek wierszem: Grzegorz Hetman

Dominik Bielicki

Głos Dominika Bielickiego w debacie „Berek wierszem”.

strona debaty

Berek wierszem: wprowadzenie

Dzielnice europejskie (3)

„Moi drodzy, chciałabym was bardzo poprosić, żeby osoby,
które nie kupują mleka,
– rzeczywiście nie piły tego mleka,
które jest kupowane przez inne osoby.

Z jakiej racji ktoś ma wkładać
wysiłek w zakup, żeby ktoś inny
(nawet jak niektóre osoby twierdzą
– sporadycznie) z tego korzystał?

Proponuję, żeby osoby, które korzystają
jednak z mleka bez dokładania się do niego,
zaprzestały żerowania na innych
albo poczuły się do moralnego obowiązku

– dołożenia się. Niestety wielokrotnie obserwuję
osoby niezapisane na listę
– korzystające z mleka…
Następnym razem, jak zobaczę, zwrócę

uwagę imiennie. W imię zasad i zen”.

Istnieje rodzaj maili służbowych, do których z przyjemnością wracam. To te, które mnie – trochę wbrew mnie – przekonują. Śledzę ich tok z przyjemnością, jaką dają racjonalność i prostota, wola porozumienia i jasne pobudki. Z pewną wstydliwą przyjemnością pozwalam się im uwieść, poświęcam aksjologiczne obiekcje, tłumacząc sobie, że sprawa jest błaha, a nadawczyni sympatyczna. No i lubię to czytać – ale tak, jak się lubi głaskać psa: z włosem, nie pod włos.

Mowa o mleku, a więc rzeczy niedrogiej, w zakładowej lodówce. Firma nie zapewnia mleka, trzeba sobie po nie pójść i je kupić. Ale zrzucamy się! Im więcej osób się zrzuca, tym taniej. Przed mlecznymi kryptopijcami stoją zatem dwie drogi: przestać podpijać lub zacząć się dorzucać. W przeciwnym razie poznamy ich imiona, wszyscy na CC.

Muszę z ociąganiem przyznać, że rozumiem tę argumentację. Podzielam przesłankę, że zwracanie uwagi na gorącym uczynku na niewiele się zda. Jednemu się powie, a inny będzie podpijać w najlepsze. Proceder ma pewną skalę. Kupuję jeszcze nawet powoływanie się na zasady. Nadawczyni apeluje do większej grupy, musi się powołać na coś prostego. Tak się umawialiśmy, takie są fakty.

Gdybyśmy siedzieli przed nią w salce konferencyjnej, może uderzyłaby dłonią w blat biurka, nie za mocno, zrobiła jakąś na wpół groźną, na wpół śmieszną minę. Ale jesteśmy w mailu.

Przeczytałem tego maila przed wyjściem z biura i teraz w tramwaju dzieli mnie krok od paranoi, że ten „zen” był aluzją do mojej osoby. Mimo że nie wiem nic o zen, że musiałem zaglądać do Wikipedii, co zresztą na niewiele się zdało. Chowam telefon i zaczynam się zastanawiać nad sobą, omiatając wzrokiem twarze i płaszcze ludzi w tramwaju. Próbuję sobie przypomnieć, co robiłem na ostatniej imprezie firmowej z darmowym alkoholem.

Potrzebuję wielu przystanków i muszę kilka razy przepraszać się z internetem w telefonie, żeby wreszcie natrafić na ten artykuł – o diecie i kuchni zen: ograniczenie do minimum produktów mlecznych, szczególna uważność w trakcie przyrządzania posiłków…

Nie chcę myśleć o ciemnej stronie tej sprawy. O tym niesławnym „wyjdzie ci to na zdrowie” rzucanym palaczom, gdy kończą im się fajki, a sklepu nie ma. O tym, że nie ma darmowego mleka, bo firma minimalizuje ślad węglowy.

Chcę myśleć o pozytywnej stronie. O uważności. Jak odszukuję w odmętach intranetu excela z „listą mleczną”. Wyobrażam sobie wiersze osób i kolumny tygodni. Wyobrażam sobie, jak dodaję stronę do zakładek, ustawiam przypominajkę. Jak chodzę po wyblakłym chodniku długim korytarzem do działu kadr czy księgowości, dzwoniąc w kieszeni odliczonym bilonem.