debaty / wydarzenia i inicjatywy

Berek wierszem: Rafał Wawrzyńczyk

Julek Rosiński

Głos Juliana Rosińskiego w debacie „Berek wierszem”.

strona debaty

Berek wierszem: wprowadzenie

Kocha­ne, okrut­ne zapa­chy

Ład­ny zapa­szek w gara­żu, z wen­ty­la­to­rów, z odle­głych gmin wio­sny,
pierw­sze, sub­tel­ne tchnie­nie, nawet nie kon­kret­na woń, a
pot bło­ta, echo ogrom­ne­go spor­tu, paproć, sosna,

tra­wa mię­dzy samo­cho­da­mi na par­kin­gach, gdzieś,
gdzieś, śle­pa, nie­pod­le­gła, cichy mamut
idzie pod zie­mią, bez matu­ry, ku słoń­cu.

Olbrzy­mia połać świa­ta ist­nie­je tak, jak
zosta­wi­li­śmy go w szko­le pod­sta­wo­wej, mle­cze
roz­wi­ja­ją się w rowie, rze­ka pcha lód, świa­tło

wędru­je po godle pań­stwo­wym… Wynie­śli­śmy się nad to. W
kon­ser­wie na czter­dzie­sto­me­tro­wych szczu­dłach kro­czy
się nad polem. Co się robi­ło kie­dyś o tej porze?

Wra­ca­ło z kościo­ła? Doga­sza­ło ogni­ska? Czy­ta­ło
Andrze­jew­skie­go? Arcy­zgnie­cio­ne arra­sy się roz­pro­sto­wu­je? Sadzi w nich trak­cję? Oble­wa?

Już na wstę­pie chciał­bym poin­for­mo­wać, że moja zna­jo­mość lite­ra­tu­ry jest mier­na, że tek­stu kry­tycz­ne­go w życiu nie napi­sa­łem, i że tak powin­no zostać. Ten tutaj jest luź­ną roz­k­mi­ną, a raczej zwień­cze­niem dwu­let­niej luź­nej roz­k­mi­ny doty­czą­cej moje­go ulu­bio­ne­go pił­ka­rza; kom­pi­la­cją dry­blin­gów i bra­mek, cho­ciaż w sumie… zawsze cho­dzi­ło tu raczej o asy­sty. Pan wyba­czy, zber­ku­ję Pana.

Przy­go­dę z wier­sza­mi Rafa­ła Waw­rzyń­czy­ka zaczą­łem jakieś dwa lata temu na kół­ku poezji naj­now­szej. Jesień już stę­ża­ła, jęła się roz­cho­dzić, a my w obrzy­dli­wej zie­lo­nej sali gada­li­śmy o POEZJI. Bar­dzo mi się wte­dy te tek­sty nie podo­ba­ły, ba, z jakie­goś powo­du draż­ni­ły mnie. Dziw­ne to, bo prze­cież sła­bych wier­szy jest dużo, a pew­nie nawet więk­szość. Mają pra­wo gło­su (ryku) i – co waż­niej­sze – pra­wo do nie­wi­dzial­no­ści. Inny­mi sło­wy: sła­be tek­sty nas nie draż­nią, mogą nas co naj­wy­żej nudzić, bawić, cza­sem smu­cić. Ale w tam­tym zesta­wie z „Dwu­ty­go­dni­ka” było coś, co rzu­ca­ło wyzwa­nie, i tego cze­goś nie dało się uchwy­cić, jeb­nąć tym w ścia­nę, tego cze­goś nie było w poko­ju. Dziś już wiem (o ile na tym tere­nie moż­na być cze­go­kol­wiek pew­nym), że dźwię­ki docho­dzi­ły spod pod­ło­gi, a pię­tro niżej mówi­li­by, że to od nas.

Zgod­nie z ogól­nie przy­ję­ty­mi zasa­da­mi fair play (raczej tymi od pra­wa Pas­ca­la niż sru­efy) powi­nie­nem zapro­sić tu jeden z tam­tych dwu­ty­go­dni­ko­wych wier­szy, ale nie zro­bię tego (wysta­wiam język). Co więc mamy tutaj? W „Kocha­nych, okrut­nych zapa­chach” autor nie spie­szy się, kro­czy. Ple­cak ma nała­do­wa­ny, brak pośpie­chu wyni­ka jed­nak nie z ugię­cia się pod jego cię­ża­rem, ale z uzna­nia go. Pre­cy­zyj­na pra­ca kolan: zapa­chy wypcha­ne obra­za­mi, sta­wia­nie ogro­dzeń: umiesz­cze­nie nas w gara­żu oraz obiet­ni­ca jakieś prze­strze­ni poza nim.

Naj­cie­kaw­sze w pierw­szym wer­sie są te zbit­ki, naj­cie­kaw­sze przez ich nie­oczy­wi­sto­ści użyt­ko­we. Gmi­ny wio­sny przy­wo­dzą na myśl raczej okres, prze­dział cza­su, jakiś zbiór wio­sen, a nie kon­kret­ną gmi­nę sko­ja­rzo­ną przez auto­ra z wio­sną. Albo na odwrót – „echo ogrom­ne­go spor­tu”, któ­re przez swój pierw­szy człon wpro­wa­dza prze­strzeń, a potem wypeł­nia ją gęsto. A póź­niej poje­dyn­cze: paproć, sosna, nie­pod­le­gła tra­wa, samo­cho­dy. Przy­pad­ko­we wyli­cze­nia, spo­strze­że­nia. Waw­rzyń­czyk nie boi się „prze­sa­dzić z obra­za­mi”. Wysu­wa je spe­cjal­nie, tak by zro­bić miej­sce cze­muś, co ma zamiar przejść. To jest wła­śnie to coś, cze­go wte­dy, w zie­lo­nej sali, nie mogłem zoba­czyć – ten cichy mamut, któ­ry pod zie­mią idzie w stro­nę słoń­ca – to jest w tych wier­szach naj­moc­niej­sze. W jed­nym z tek­stów zamiesz­czo­nych na stro­nie Fun­da­cji im. T. Kar­po­wi­cza autor pisze:

Chciał­bym robić zdję­cia. Sosny, oszro­nio­ne kamie­nie.
Uro­dzi­łem się nad kopal­nią. Żyję. Wypo­czy­wam.

Ten koń­czą­cy dys­tych („jaki jesteś pięk­ny”) to dobry klucz inter­pre­ta­cyj­ny do tych wier­szy, napraw­dę zaje­bi­stych wier­szy. To coś nie jest Rafa­łem Waw­rzyń­czy­kiem. To coś jest przez Rafa­ła Waw­rzyń­czy­ka dostrze­ga­ne. Temu cze­muś trze­ba zro­bić miej­sce, puścić to wol­no.

Dobra, bo się zaga­da­łem, trza przeć dalej. Dru­ga poło­wa wier­sza jest cha­rak­te­ry­stycz­ną dla poety wędrów­ką w prze­szłość. Zamiesz­ku­je się ją, pod­no­si przed­mio­ty, pod­śmie­wu­je, zada­je pyta­nia. Wszyst­ko to dzie­je się wła­śnie w prze­szło­ści, ale nie we wspo­mnie­niu, w minio­nym cza­sie, lecz w miej­scu, w „kon­ser­wie”, po któ­rej moż­na przejść „na czter­dzie­sto­me­tro­wych szczu­dłach”. I znów coś dzie­je się pod nami, któ­rzy wynie­śli­śmy się nad to, patrzy­my z góry, kro­czy­my, łapie­my dystans… cho­le­ra, prze­cież sam akt cho­dze­nia na szczu­dłach! Gdy­by poezja Waw­rzyń­czy­ka wytwo­rzy­ła swój wła­sny świat (stwo­rzy­ła!), to zamiast hulaj­nóg elek­trycz­nych ludzie poru­sza­li­by się po nim na szczu­dłach, zero pośpie­chu, krę­ce­nie gło­wą. Wyjąt­ko­wo duże kro­ki przy wyjąt­ko­wo małej powierzch­ni tere­nu, któ­ry zaj­mu­je­my, to jest ten rytm! Tu na górze jest sto­sun­ko­wo bez­piecz­nie, ale tam pod nami to coś zata­cza ósem­ki wokół dwóch kijów wetknię­tych w nie­bo. Odpo­wiedź na pyta­nie, czy szczu­dła są (wybacz­cie, pro­szę, brak bły­sko­tli­wo­ści) „dobre”, autor zosta­wia czy­tel­ni­ko­wi. Idzie przo­dem, powo­li, mru­czy pod nosem, jak­by coś liczył, a my? My może­my zostać tro­chę z tyłu, przy­sta­nąć, powy­glą­dać mamu­ta z nadzie­ją, że nie cho­dzi­ło o sil­nik.