Na początek dwa punkty:
1. Pamięć nie jest magazynem do przechowywania danych z przeszłości, choć często używa się wobec niej metafor, które na coś takiego by wskazywały. Albo raczej: nawet jeśli pamięć jest magazynem, to jest magazynem stale zmieniającym się, niepozwalającym na to, by kurz osiadał na zarchiwizowanych dawno artefaktach. Te bowiem – jeśli nie służą do niczego – są z pamięci usuwane. Wspomnienia co prawda bazują na przeszłości, ale ich istnienie jest skierowane w przyszłość – pamiętamy w jakimś celu, po coś (albo przynajmniej: z jakiegoś powodu). Pamięć to nie statyczne archiwum, to stale aktualizujący się proces.
2. Zdaniem – wypytywanego przez Karola Porębę – Jerzego Jarniewicza wiersz nie może uchwycić konkretnego czasu, bo sam jest czasem, ma naturę procesualną.
Te wstępne rozpoznania wydają mi się kluczem do uchwycenia specyfiki Trzech kobiet. Gdyby nie ich zniuansowanie, moglibyśmy sobie nową książkę Jarniewicza aż nazbyt łatwo uporządkować. Pamięć byłaby magazynem, a wiersz – wizytą w tym magazynie, połączoną z wykradaniem z niego drobiazgów i pokazywaniem ich w pełnym świetle. Tytułowe trzy kobiety (niebędące Heleną, Celiną i Marią, ale też niezupełnie od nich oderwane) można byłoby okrasić niemal szkolną charakterystyką:
Krysia – koleżanka matki od zawsze, mieszka w łódzkim „mrówkowcu”, umie się wkurwić i robić palcami sztuczki, wplata do języka słowa w jidysz.
Wanda – koleżanka matki (od kiedy?), hojna, rozwódka, pewnego roku przyjmuje swojego byłego męża z powrotem pod dach, ale nie ma okazji zbyt mocno pożałować tej decyzji, bo mąż wkrótce umiera od mieszanki alkoholu i mrozu.
Irena – koleżanka matki (od kiedy?), mieszka na obrzeżach Łodzi, sama, w dużym mieszkaniu, dystyngowana, pali z fifki i słucha francuskiej muzyki popularnej.
Wszystkie znikają pod koniec lat sześćdziesiątych, po śmierci matki tego, który je wspomina (ale to nie owa śmierć jest przyczyną ich zniknięcia). Nie mają dzieci, są trochę dziwne, podejrzane, momentami demoniczne – pomimo (albo m.in. z powodu) swojej nieugiętej solidarności. To one tworzą plan pamięci, który uzupełniony zostaje przez kalendarium, dające się dość precyzyjnie zrekonstruować po śladach: Gomułka, kaseta The Police, kinowa premiera Faraona.
Historia się układa. Linearnie, krok po kroku. Słuchamy opowieści: o dojrzewaniu, nierozumieniu świata dorosłych, radzeniu sobie ze stratą, która przyszła gwałtownie i nie dała się łatwo oswoić. Poetycki memuar pracujący na śladach wypartej żydowskiej tożsamości. Pamiętnik, odsyłający nas do tego przyciemnionego magazynu ze zgromadzoną przeszłością. Wszystko jasne. Tyle tylko, że nie.
Jarniewicz dość skrupulatnie tka tę historię, bo bez złudzenia uspójnionej pamiętnikowości nie mógłby przeprowadzić faktycznej refleksji nad strukturą pamięci (patrz: punkt pierwszy). A to właśnie ta struktura – i jej relacja do struktury wiersza – interesuje poetę w jego ostatniej książce najbardziej. Dlatego z jednej strony wyraźnie sugeruje snucie tej historii na kanwie innych, rozpoznawalnych narracji, tym samym obierając za punkt odniesienia nie tyle życie, co istniejące już opowieści o życiu. Z drugiej zaś – w kilku miejscach bezpośrednio tematyzuje odejście od prawdziwej historii ze względu na potrzeby kompozycyjne. Dzieje się tak np. w wierszu „Jak mogę panu pomóc?”:
Stoi za ladą w Starbucksie przy łódzkim Hiltonie,
ma na piersi Gabrysia, a Uczę się pod spodem. Chcę
zahaczyć ją wzrokiem, ale szkliste oczy
do niej dziś nie należą. Bierze flamaster,
papierowy kubek i pyta: „Pana imię?”. „Gabryś, Gabrysiu” –
mówię i rechoczę w środku, bo śmieszne,
do czasu, gdy widzę, jak zapada się
w martwą studnię dopiero zaczętej biografii
jej spłoszone spojrzenie, i wiem już,
że kawa w kubku ma dziś ciężar ciężkiej wody,
która przelewa mi się przez palce
i parzy. „Jurek, Gabrysiu” (nie, tego
nie powiedziałem, to tylko
puenta wiersza).
Oczywiście końcowa fraza ma w sobie pewną przewrotność. Poprzedzająca nawias fantazja o innym rozegraniu sytuacji komunikacyjnej, w której znalazł się bohater, nie jest puentą utworu – puentą jest przecież samo nawiasowe przyznanie się do tego, że jest to tylko fantazja zaistniała na potrzeby wiersza. Tekst poetycki okazuje się w tym miejscu nie tyle (nie tylko) przestrzenią autokreacji, ale przede wszystkim narzędziem do odsłaniania jej mechanizmów. I to w sposób bezlitosny dla tego, kto mówi. Bohater nie tylko zachował się żenująco i czuł bezpodstawne samozadowolenie z tego, co zrobił, ale też w wyniku zaistniałej sytuacji chciał powiedzieć coś, czego „tak naprawdę” nie powiedział (a tylko udał w wierszu, że to zrobił). Dzięki odsłonięciu tych bebechów logiki wypowiedzi wiersz zaczyna komentować własne możliwości i motywacje.
W podobnie bezpośredni sposób problem wierności opisu zaadresowany zostaje także w innym tekście z tomu:
Be-Bop-A-Lula
Wesele w garażu, bo takie czasy, że każdy grosz się liczy. Ci, co
mieli grać, leżą pod ścianą, Krysia, lekko zachwiana, wchodzi
na scenę i za nic sobie mając prześmiewki od młodych,
siada za perkusją, chwyta za pałeczki i zaczyna bębnić.
Dołączają koleżanki i już bębnią we trzy,
madonny rock and rolla:
Irena od marchwi, Wanda od marcepanu,
Krysia od włosów anielskich, aż staje się jasne, że
tak właśnie, od trzech kobiet w garażu, zaczyna się życie. A póki
one grają, będzie zaczynać się tu na okrągło. Nie,
zmyślam, nie dołączyły do Krysi, ale przecież mogły. Przeszłość
nigdy nie zapomina o tym, co się nie wydarzyło,
a co się nie wydarzyło, wydarza się przez pamięć,
na przykład po weselu, albo jeszcze później, kiedy
w czerwonym ogniu dnia rój skrzydlatych mrówek
oblepia połamane pałeczki:
zdrewniałe kości na pustynnym piachu
którejś z dzielnic Łodzi.
Tu sprawa wygląda jeszcze ciekawiej niż w poprzednim przykładzie – rzecz bowiem nie rozgrywa się jedynie w ego. Fantazja na temat tego, jak barwnie mogłaby się rozwinąć prosta scena z przeszłości (i jak filmowy lub symboliczny wymiar mogłaby wtedy mieć!) przeistacza się w ogólniejszą refleksję na temat relacji z przeszłością. Tezy są tu jednak kontrintuicyjne – pamięć okazuje się (patrz: punkt pierwszy) nie tyle archiwum, ile raczej funkcją potencjalności. Trzeba przyznać, że to kojąca wizja – oddala lęk przed osuwaniem się prawdy w niepamięć, przesuwa akcenty w tym, jak zazwyczaj myślimy o wspomnieniach.
W innym wierszu („Ruska strona”) dostajemy podsumowanie tego wątku: „przeszłość jest katalogiem pamiętnych niewydarzeń”. Na pierwszy rzut oka w tym cytacie przykuwają uwagę charakterystyczne „niewydarzenia”, ale chyba jeszcze silniej należałoby zaakcentować towarzyszący im epitet. Pamiętne niewydarzenia – czyli wszystko to, co miało na nas konstytutywny wpływ, co pamiętamy nad wyraz silnie, ale co mogło mieć luźny (jeśli w ogóle jakiś) związek z faktami.
I żeby było jasne – w całym tym projekcie nie chodzi o to, by podać w wątpliwość własną percepcję, zanegować pewność jakiejkolwiek wiedzy. Jarniewicz nie osuwa się w proste konstatacje w rodzaju „skoro pamięć nie jest magazynem faktów, to znaczy, że fakty nie istnieją; jest wiele prawd, możemy się rozejść”. Tu chodzi o coś zgoła innego – tj. o refleksję nad tym, dlaczego pamiętamy tak, a nie inaczej; zastanowienie się, co możemy zdziałać za pomocą swojej pamięci. Oraz w jakim sensie pamięć jest podobna do wiersza, zarazem stanowiąc dla niego materiał.
Miejsce, z którego dokonywana jest w Trzech kobietach retrospektywa, nie napawa zbytnią nadzieją. Ślady „czasu akcji” (jeśli można tak powiedzieć – a sądzę, że w wypadku tej książki poetyckiej można) podsuwają obraz raczej przytłaczającej rzeczywistości: od konkretów społeczno-politycznych (covid, wojna w Ukrainie, wybory prezydenckie w USA) po ogólną melancholijną atmosferę mijanych miejsc i drobnych obrazów, będących wyzwalaczami pamięci.
Nie bez powodu książka nosi podtytuł: wiersze i storie. Wskazanie quasi-gatunkowych kategorii jednocześnie łączy i rozdziela porządki poezji i historii – wrzuca je do jednego tomu, ale zarazem wyraźnie oddziela definicyjnie. Relacja między tymi kategoriami przepracowywana jest konsekwentnie w niemal wszystkich wierszach z Trzech kobiet, bez stawiania zbyt definitywnych kropek przy wypracowanych puentach. Wiersze żerują więc na storiach, a storie porządkowane są poprzez wiersze. Choć kompozycyjnych klamr jest w tym tomie wiele, skomplikowanych relacji między dwoma porządkami nie da się tak łatwo w nich zamknąć.
Appendix. Rzeczy, o których dużo myślałam, ale nie mam pomysłu, jak je włączyć do tej recenzji:
1. Wiersz Jarniewicza „Trzy kobiety” z tomu Woda na Marsie – zbieżność nieprzypadkowa, konstrukcyjne podobieństwa, ale czas (i pozycja mówiącego) nieco inne. Jest to jakieś apokryficzne rozwinięcie – o tyle ciekawe, że wiersz „Trzy kobiety” chyba nie był najczęściej wyciągany w recepcji Wody na Marsie, ale Jarniewicz wrzucił go do autorskiego wyboru Bagaż, dając mu szansę na ponowne przeczytanie.
2. Kiedy Krysia mówi do bohatera „mój fejgele”, to rzuca w jidysz: moja ptaszyno, pisklaku. Ale kolokwialnie słowo to znaczy też: pedzio, homoseksualista. I tu jest cały wątek do prześledzenia, który można byłoby kwitować interpretacją fantastycznego wiersza o perukach („Dwie peruki. Storia żałobna”).
3. Jak filmy kształtują możliwości percepcyjne i jak ciekawie jest w wierszach Jarniewicza ogrywana filmowość (ale też nie ma co zbędnie strzępić ryja, pisano już o tym w recepcji poety dużo, na przykład u Karola Poręby).