Zuzanna Sala: Na początek zapytam wprost: co się stało z tomem zatytułowanym pamięć rozmawia z wiatrem? Może powinnam ująć to inaczej i spróbować dociec, co Cię skłoniło do zmiany tytułu książki – mam jednak wrażenie, że przesunięcie jest nie tylko w nazewnictwie, że doszło tu do bardziej zasadniczej zmiany w trakcie prac nad książką. W końcu z wierszy opublikowanych trzy lata temu na stronie wydawcy w ramach zapowiedzi nowego tomu w ostatecznej wersji książki ostał się jeden – i to znacznie zmieniony.
Roman Honet: Nie byłem zadowolony z mojego ostatniego tomu ciche psy, nadal nie jestem. Napisałbym go inaczej, tak samo dziś, jak wtedy – właściwie zaraz po oddaniu do druku naszła mnie myśl, że warto było jednak spróbować inaczej, choćby mniej obszernie, że należało tak zrobić. Dlatego teraz wolałem się nie śpieszyć, zwłaszcza, że miałem do wyboru dwa razy więcej wierszy niż te, które ostatecznie znalazły się w tomie żal, może on. Spokój miałem, może tak. To pierwszy powód. Tu przypomniała mi się moja druga książka, Pójdziesz synu do piekła: była wyjątkowo gorąca wiosna 1998 roku, kiedy przywiozłem dwie paczki z tomem z introligatorni, na dworcu kolejowym kupiłem oranżadę, zapaliłem papierosa, otworzyłem jedną paczkę, wyciągnąłem jeden egzemplarz i pomyślałem: szpetna robota, do dupy. Tak było. Drugi powód jest bardziej prozaiczny, ale dla mnie nie mniej ważny, a mianowicie tak zatraciłem się w nałogu alkoholowym, krzyżowym, ponieważ brałem także benzodiazepiny, że właściwie prawie nic nie pisałem, niemal zapiłem się na śmierć, dopiero po kilkutygodniowej terapii w ośrodku terapii alkoholizmu mogłem wrócić. Do życia i pisania. Trzeci powód – nie piszę wiele, może inaczej: piszę więcej niż publikuję. Tak było zawsze. Część niepublikowanych wierszy zostawiam na później, większą część wyrzucam. Więc NAT – niezadowolenie, alkoholizm i tradycja – one zdecydowały. Jestem szczęśliwy, że ten tom ukazuje się właśnie teraz, że nosi odmienny tytuł i zawiera odmienne wiersze, że tamte wydawnicze zapowiedzi spełzły na niczym. Zresztą kwestia pamięci pozostaje w moim pisaniu żywa, pamięć rozmawia z wiatrem to teraz tytuł jednego z wierszy, tak jest mniej ostentacyjnie i mniej pretensjonalnie.
To ciekawe, że mówisz o niezadowoleniu pisarskim akurat przy okazji tych dwóch książek. Pójdziesz synu do piekłato przecież – jeśli wierzyć sprawozdaniom krytycznym po latach (tak to podsumowywał np. Przemek Rojek) – pierwsza pozycja, która wywołała wokół Twojej twórczości istny katalogowy zamęt: zaowocowała krytycznoliterackimi etykietami i umieszczeniem Cię w imponujących miejscach na poetyckiej mapie. Co do cichych psów z kolei zdania są podzielone – osobiście sympatyzuję z tą książką i myślałam nawet o tym (jak widać – pewnie błędnie), by żal, może on czytać w jakimś dwugłosie z poprzednim tomem. Ale o tym może za chwilę – wróćmy na moment do autorskich niechęci. Dzielisz się nimi tak łatwo, że mam ochotę ugryźć tę kwestię od drugiej strony: którą zatem ze swoich dotychczasowych książek lubisz dziś najbardziej?
[A]licję, ponieważ byłem wtedy młody i miałem w sobie pewną czystość, której być może nigdy więcej nie osiągnę, taką debiutancką czystość. Później można wiedzieć, jak i co napisać, ale przez całe życie dąży się do tej debiutanckiej czystości i ożywczości. O ile wiersza nie pisze się na zamówienie. A wiersz to jest dar, nie wiem czyj, nie wiem od kogo. On przychodzi sam. Lubię także piąte królestwo, ponieważ czułem się wtedy spełniony i było we mnie wiele miłości i gniewu. Wiele wątpliwości, czasem przechodzą we wściekłość i drżenie, może tak.
Skoro mowa o gniewie, przejdźmy do naczelnej emocji Twojej najnowszej książki: tytułowy żal zdaje się mieć w niej intrygujący status. Pozostaje niesprowadzalny do jednostkowej emocji, wpisana jest w niego jakaś autonomia, zewnętrzność, niezależność – można go uchwycić raczej w relacji niż w introspekcji. Trochę na przekór kulturze terapeutycznej, która każe nam brać pełną odpowiedzialność za wszystko, co odczuwamy, uwewnętrznia więc (zarówno negatywne, jak i pozytywne) emocje. Czym wobec tego jest wciągnięty przez Ciebie do tytułu książki żal? Motorem napędowym wiersza? Zarodkiem elegii? Wyciszonym gniewem?
Dla mnie żal to esencja poezji. Rodzaj zapatrzenia, milczącego spoglądania na to, co nieuniknione i niezrozumiałe. Żal, swój żal mam na myśli, to także wściekłość wobec przemijania czasu, z upływem lat stająca się coraz bardziej oswojona, jak gdyby bardziej bezbronna czy ufna. Melancholijna. Wściekłość na to, że owszem, można ów miniony czas zamknąć i wskrzesić w sobie, jakby zacisnąć go w garści, tak aby ten wciąż płynący nie miał do niego dostępu, i można samemu rozpaść się na części, kiedy później otwiera się tę dłoń, w której zamykaliśmy kiedyś jakąś czułość czy wyciszenie, a po latach uwalniamy z niej smród, fekalia. Pozostaje bezsilność, jak zapisano w Księdze Koheleta – „wszystko to marność i pogoń za wiatrem”. Powiem tak: byłem kiedyś na zimowisku pod Ojcowem, przez trzy tygodnie tam byłem, jakoś tak, mniej więcej tyle, a po niemal dwudziestu latach postanowiłem pojechać tam na rowerze. Dotarłem na miejsce, ja wiedziałem, że tamto miejsce i tamten czas nosiłem w pamięci jako sielskie-anielskie, zatrzymałem się przed sklepem, kupiłem oranżadę, zapaliłem papierosa, rozglądam się i widzę, a tam przed sklepem: odrapane ogrodzenie, połamana ławka, jabolowe dożynki, miejscowi ze wzrokiem wbitym we mnie uporczywie jak hufiec much robiących w gnoju, zamilkli i śledzili każdy mój krok i każdy ruch, więc dopiłem oranżadę, zgasiłem papierosa i nigdy więcej tam nie wróciłem. Jeżeli już – wyłącznie w myślach. Więc przeszłość to pamiątka – jeśli ma znaczenie, nie warto zderzać jej z teraźniejszością. Ludzie spotkani kiedyś w pewnych miejscach po upływie pewnego czasu nijak do owych miejsc nie zaczną pasować raz jeszcze, ponieważ jasne jest, że pasować nie mogą. Ale nic więcej niż pamiątka. Może także jakiś rodzaj fałszu, płynącego z niej pomimo starania, ażeby ją mieć nadal, żywą i swoją. Na zawsze. A przynajmniej: przygarnąć ją na jakiś czas. Żalu nie mylę z użalaniem się, ponieważ użalanie się to szpetny nawyk, a żal oczyszcza spojrzenie, ale nie zawsze przyjmuje w gości. Jan Lechoń w wierszu „Wielki Piątek” pisze o kobiecie, która prowadzi dziecko na cmentarz, a tam – tak to wygląda – „I nagle zobaczyła: zamiast kwiatów – skała/ I nie pachną hiacynty, nie widzi przybrania./ I wtedy ta kobieta kamienna zadrżała/ Że może po tej śmierci nie być zmartwychwstania”. Rzeczywiście może nie być zmartwychwstania, może nie ma. Tak samo tej kobiety. Może jej nigdy nie było. Nie wiem. Nieważne. Ale mnie to szarpnęło, ten zapis poruszający bezbrzeżnie, zapis o tęsknocie za przeszłością, tak popełniony, by czytelnika nie wikłać zbytnio w intelekt, ale postawić go nagle wobec niewyrażalnego, tak właśnie pisał Lechoń, to widzę w twórczości Lieberta, Rilkego, to widzę we współczesnych wierszach Świetlickiego i Sosnowskiego.
Kultura terapeutyczna, mówisz. Dla mnie zachodnia kultura terapeutyczna, jakkolwiek ją rozumiem i jakkolwiek jej nie rozumiem, mówię to na moim przykładzie terapii alkoholowej, przyznaje także prawo do odczuwania i wyrażania tego, co odczuwamy i odczuwaliśmy, a równocześnie prawo do niemożności wyrażania tego, czego z rozmaitych powodów nie zdołaliśmy odczuć i wyrazić, a także do tego, czego nadal nie możemy odczuć ani wyrazić. Przyznaje także prawo do tego, choć wolałbym nie mówić o przyznawaniu prawa, ponieważ jeśli zezwala, więc także zakazuje, dlatego mniejsza z tym, dlatego może tak: można przyjąć, że na to, czego być może nigdy nie zaczniemy odczuwać, możemy co najwyżej ponakładać emocje. Nazwać je. Dostroić umysł do krwiobiegu. Mogę więc sobie swoje odczucia nazwać, zracjonalizować, uzasadnić, ułożyć je w sobie, w umyśle i w duchu, jakkolwiek tego ducha rozumiem i nie rozumiem, mogę wycisnąć jakiś ekstrakt z tego ducha i wpisać go w tabelkę, a jednocześnie nie potrafię się wyzbyć żadnego z uczuć mnie dręczących, mimo retrospekcji i terapeutycznych eskapad, od dwóch lat mniej więcej mnie także świetnie znanych. Prościej może: jeśli potrącisz mnie przy wysiadaniu z tramwaju, mogę się na przykład wkurwić, przyznać sobie do tego prawo i nazwać to wkurwienie jakoś szykowniej, gniewem, irytacją czy złością, mogę dać swoim uczuciom jakieś osobne imiona, mogę przystać na uzasadnienie, że za nimi stoi mój lęk, nie mnie pytaj, czego dotyczy, pojęcia nie mam, mogę powierzyć je, jak mnie to terapeutycznie klarowano, Sile Wyższej, więc powierzam, ale nic się nie dzieje. Pozostaje wkurw. Szybko przychodzi, równie szybko mija. Tak samo zachwyt, mogę rozkładać go na jakieś terapeutyczne czynniki pierwsze, mogę mówić, że to świeżość, lekkość, uniesienie, spowodowane przez to a przez to, a równocześnie czuję, wręcz wiem, że czasem słów jest zbyt wiele, aby były jednym. Jak to wszystko odnosi się do poezji, pojęcia nie mam. Jak sądzę, tak powiem: w poezji nie ma kultury terapeutycznej, poezją rządzi instynkt. Henri de Toulouse-Lautrec mówił, przypominają mi się jego słowa: „Z malarstwem jest jak z gównem, to trzeba czuć, tego nie można wyjaśnić”. Z poezją jest tak samo subtelnie i nagle. Raczej szarpnięcie niż chwyt.
Wiesz pewnie, że tu się różnimy – jako nie poetka, a krytyczka, preferuję najgorszy spośród chwytów: laboratoryjny. Więc nie gniewaj się na mnie zanadto, jeśli będę próbowała Cię jeszcze dopytywać o kwestie strategiczne, a ja nie będę się złościć, jeśli będziesz te pytania odpierał gawędą – ta dynamika wydaje mi się bowiem zaskakująco produktywna.
I nawet teraz, kiedy odpowiadasz, myślę sobie, że przecież nigdy nie ukrywałeś źródła swojego pisania: przyznawałeś, że przepracowujesz w wierszu kwestie osobiste, wystrzegając się jednak zbyt naiwnie rozumianej konfesyjności. Zastanawia mnie tylko, jak to się ma do ambicji dehermetyzacji wiersza, o których opowiadałeś Jakubowi Winiarskiemu przed paroma laty w rozmowie towarzyszącej wydaniu cichych psów. Czy doświadczenia nazywania emocji, dawania sobie prawa do nich – i cała reszta kwestii, o których przed chwilą mówiłeś – są jakoś związane z dążeniem do opracowywania „prostszych w lekturze” książek? Czy dziś w ogóle podtrzymujesz ten postulat, który towarzyszył Ci pięć lat temu?
Myślę, że może nie pogniewamy się w tej rozgrywce „kwestie strategiczne vs gawęda” [śmiech]. Tak, pamiętam, wspomniałem wtedy, że pragnąłbym, by ciche psy były prostsze w lekturze niż moje poprzednie tomy, ale dziś naprawdę nie jestem pewien, czy rzeczywiście tego pragnąłem. Ale to nie ma większego znaczenia, nadchodzi pora, aby mówić tak: było, minęło. Kreska na ścianie, krzyż na drogę. Nie zawsze potrafię to powiedzieć. Więc milczenie, może tak. Tego zamiaru nie ma, może się gdzieś we mnie odzywał, ale: dziś nie ma. Dziś chciałbym czegoś całkiem odmiennego, zresztą może zawsze tego właśnie chciałem, a mianowicie tego, żeby żaden mój nowy tom i żaden zamieszczony w nim wiersz nie nużyły czytelnika, ale nim jakoś szarpnęły, mniej albo bardziej, ale tak szarpnęły, by poczuł tę chwilę szumu za uszami, może właśnie nią jest poezja. Może. Żeby po lekturze nie pozostał w obojętności. Żeby mu towarzyszyć w amoku, w nieobliczalności, zamiast podsuwać pod nos przewidywalność czy, co tu ukrywać, nudę. Oczywiście, tak, wiem, chcieć to ja sobie mogę. Mówiłem także o czytelniku, którym nie wolno sterować i wpierać mu, że wiersz ma czytać tak i tak, o czytelniku, któremu nie trzeba pokazywać palcem jak dziecku na tablicy w szkole. Nie trzeba – dziś nadal tak sądzę: poezję czyta niewielu ludzi, niewielu ją czuje, oddycha nią, więc z całą pokorą i szacunkiem zostawiam im wybieranie formuł, szycie krytycznych gorsetów – ja się na tym, przepraszam ogromnie, nie znam. Czy piszę sobie na przekór, czy na fragmentach jakiegoś własnego cienia, nie wiem, nie mnie o tym mówić, przynajmniej tak sądzę.
W otwarciu książki na różne sposoby problematyzujesz niepewność pamięci. Można żyć w przeszłości i nie do końca wiedzieć, w czym się żyje – pamięć o pewnych rzeczach ulega bowiem zatarciu, przekształceniom, a nawet być może falsyfikacji. Z czasem jednak (na przestrzeni książki, ale także już w samym pierwszym wierszu) ta niepewność pomału niknie. Nie wiemy, czy obrana wersja wspomnień jest właściwa, ale bohater upewnia się w jej obieraniu.
Jak więc jest z tą przeszłością (w wierszu)? Najważniejsze jest to, jak ją percypujemy?
Tak. Najważniejsze byłoby zapewne to, jeśli przyjąć, że jakiekolwiek „najważniejsze” mogę w ogóle mieć w swoim zasięgu, ile zdołamy zmieścić w pamięci zdarzenia z naszego życia, ile zobaczonych twarzy, wypowiedzianych i usłyszanych rozmów, ile gestów możemy zapamiętać, a zwłaszcza to, jak głęboko się w nas zapisały. Bo coś w nas zapisano, dla mnie to nie ulega wątpliwości. Tyle. Po prostu w to wierzę. Zapewne ważne byłoby także to, jak długo możemy je w sobie nosić, utrzymywać przy życiu dłużej, niż one same trzymają się życia, lekko i obojętnie. To, co w nas zapisano, ulega nieustannej przemianie, dąży do maksymalnej entropii, więc pamięć także. Rozpada się biologicznie, intelektualnie, duchowo, możesz sobie wiele dopowiadać tutaj, przede wszystkim rozpada się naturalnie. Cokolwiek się porusza, podlega mechanice, to nieruchome również, ponieważ mechanika zawiera w sobie statykę, czyli opis ciał w stanie spoczynku. Więc poezja nie ocala, tak samo jak nie ocala przebywanie w eremickim klasztorze na rekluzji, sądzę natomiast, że słowo, słowo samo w sobie, umożliwia samooszukiwanie się. Poezja, z całą pewnością to mówię, daje upajające i przeszywające złudzenie, że życie może trwać bez końca, o ile da się je w wierszu, przez wiersz, jakoś „zapauzować”. Ono przynosi mi ogromny spokój. Wiem, że to niemożliwe, ale przyjemnie jest ulec, choćby na chwilę, temu złudzeniu. Louis Aragon zapisał: „Niczego nigdy nie zdobywa człowiek. Ani siły, Ani słabości, ani serca. Gdy chce/ Ramiona, cień jego w krzyż zamienia się./ A kiedy chce uściskać szczęście, zwykle miażdży je./ Jego życie to rozwód bolesny i dziwny”. Właśnie ów „rozwód bolesny i dziwny”, może tak. W nim kwestia zasadnicza: nieodwracalność.
Można żyć w przeszłości, mówisz, zgadzam się. Tak, można, być może znacznie trudniej jest żyć z przeszłością. Samo to, że można żyć, to dla mnie wyzwanie [śmiech]. Ale to, co właśnie powiedziałaś, że „można żyć w przeszłości i nie do końca wiedzieć, w czym się żyje”, ponieważ pamięć podlega zmianom, z tym także się zgadzam. Przypominam sobie, że trzydzieści jeden lat temu mój przyjaciel powiedział mi o śmierci pewnej osoby, dla nas obu w jakiś sposób ważnej. Trzydzieści jeden lat temu, myślę, i widzę chłopców tłoczących się w szkolnym korytarzu, jeszcze dzieci. Do teraz widzę ich twarze, tamtej jesieni niezbyt pochmurnej, widzę brązowe włosy, widzę parę z ust, kłębki pary wystające z ust. Jeszcze wszyscy są, dziś, kiedy o tym tutaj piszę. Później będzie ich mniej. Mnie też. Albo przypominam sobie listopadowy dzień sprzed trzydziestu sześciu lat, kiedy pobiegłem na odpust i kupiłem fioletową skrzynkę-blaszankę z pokrętłami, kiedy się je poruszyło, w środku przesuwał się film na papierowej taśmie, toporny cud. Było tamtego dnia prawie tak jak dziś, ale jeszcze słoneczniej, jeszcze cieplej. Później wróciłem pod kościół na rowerze, nie pamiętam po co.
Więc to, co właśnie powiedziałaś, że „można żyć w przeszłości i nie do końca wiedzieć, w czym się żyje” – tak, można tak żyć, tak właśnie jest. Ludzie przeważnie nie mają pamięci. Tracą ją organicznie, dzień po dniu – nie myślą o jutrze, o wczoraj – nie trzęsą się, idą. Żyją. Zapominają. To szczęśliwi ludzie.
To ludzie nieczujący żalu?
A może to ludzie, którzy chcą się od żalu oddzielić, nie wiem. Albo oddzielili się instynktownie. Albo może go przeżyli, a mnie przyszło przeżywać go dłużej, niż przypuszczałem, i niefortunnie, także nie wiem. Przypominam sobie otwarcie pewnego centrum sztuki muzycznej, pamiętam głos założycielki, mówiła, że każdy, niezależnie od wieku, znajdzie tu miejsce dla siebie. Śmieję się na to wspomnienie, uśmiecham się, choć może wolałbym płakać. Tak, każdy ma siebie – dla każdego, siebie – dla nikogo. Przewlekła służebność. To uwiera. Ludzie, którzy sprawiają ból nie dlatego, że przeminą, ale dlatego, że są. I odbijają się w mojej pamięci przez swoje staranie. Rodzaj starania: uporczywe.
O jeszcze jedną rzecz z kategorii operowania na emocjach chcę Cię dopytać – mianowicie o relację żalu i nostalgii. Tej drugiej nie ma u Ciebie zbyt wiele, ale zostawiasz delikatne ślady (np. „arabela” w „pokoju z widokiem na puste podwórko”). Czy zatem żal w Twoich wierszach dotyczy też rzeczy ponadindywidualnych: związanych z konkretnym momentem historycznym, z artefaktami kultury itd.?
Na ile artefakty są mi potrzebne, aby grać na emocjach – tak sobie to przełożyłem – nie mam pojęcia. Nie wiem, czym różni się nostalgia od żalu, dla mnie to jedno i to samo, może wyraża się w odmienny sposób, ale to zawsze jest poszukiwanie utraconych ludzi, zapachu traw w marcu 1995 roku, gdy na polach zbożowych piłem wódkę z tym a to z tym, noż nie. A może jest tak: teraz ja pozwolę sobie na ucieczkę w literaturę. W powieść Ernsta Wiecherta Dzieci Jerominów. Pamiętam z niej taką scenę: pastor Agricola, zmęczony swoim powątpiewaniem w Boga i wstrząśnięty śmiercią ogromnej liczny dzieci po epidemii, odpowiada na zasadnicze pytanie głównego bohatera, Jensa Jeromina, „jak się wierzy”, w ten sposób: „Wierzy się tak, że aż się wie”. Więc tęskni się tak, że aż się widzi.
Nie da się w żalu, może nim pominąć roli kompozycyjnej klamry. Tylko pozornie pierwszy wiersz jest o „ty” a ostatni o „ja”; „pomysł nocy” bowiem polega m.in. na tym, by dość spektakularnie jedno z drugim związać. Widzę więc bohatera Twoich wierszy jako kogoś, kto stale potrzebuje podkreślać własną nieautonomiczność (a także zarysowywać konteksty, które do takiego obrazu siebie doprowadziły). Nie jest to jednak jedyna metoda spojrzenia na Twoje pisanie i podmiot Twoich wierszy. Marcin Świątkowski w komentarzu do publikacji nowych tekstów w „KONTENTCIe” zadawał kolejno pytania o to, czy jesteś postmodernistą, klasycystą czy nihilistą. Świątkowski zbijał połowicznie niemal każdą z tych opcji, jednocześnie tłumacząc ich częściową zasadność. A jak to jest u Ciebie? W jakiej z tych pozycji widziałbyś się najchętniej? (A może zaproponowałbyś inną?)
Najchętniej widziałbym się tak, jak zapisałem, tego nie cofnę, nie dorabiam do tego mętnej ideologii: to moje wiersze, zawsze byłem i jestem w środku każdego wiersza, w każdym tomie. Czasem śpiewam, czasem bełkoczę, kuleję, czasem tańczę. Czasami jestem w gorszej, czasem w lepszej formie. Jeszcze może tak powiem: „żadne pieniądze na świecie nie wrócą dnia wczorajszego” – tak miał się zaczynać tom pt. pamięć rozmawia z wiatrem. Szczęście, że tak się nie zaczął, ponieważ to oczywiste. Mój koszmar to trasa przewidywalna: zobaczyć jakiś artefakt, może to być Sagrada Família albo jakaś uliczka w miasteczku obsikanym saraceńskim moczem, może to być druga wykałaczka siódmej nadwornej damy Franciszka Józefa I. Zobaczyć i zawołać – ooo, właśnie to! Właśnie o tym powiem. „Zgroza, zgroza!”. Tak zawołał Kurtz w Jądrze ciemności, wspominam o tym, ponieważ przywołany przez Ciebie Marcin Świątkowski odpytał mnie wówczas na okoliczność mojej fascynacji Conradem, wyrażonej wtedy mową wiązaną [śmiech]. Zafascynowanie Conradem, najlepszym prozaikiem polskim, pozostało, lecz tamten wiersz poszedł na spacer i nie wróci. Podobnie jak na spacer w mojej lekturze poszły Popioły Żeromskiego – nie wytrzymałem tej Wenecji, zgroza! Rozmydlenie i nuda. Moje życie tak się potoczyło, że lubię jego publicystykę, a prozę, może tak bywa w przypadku lektur obowiązkowych, wolę sobie dawkować.
Wykonałeś sprawny unik wobec mojego pytania, mówiąc, że liczy się to, co zapisane. Ale i tu przecież można Cię złapać za słowo: zarówno papier, jak archiwa internetowych pism literackich przecież nie zapominają łatwo. Wiadomo więc, że to, co zapisujesz, także pozostaje w ciągłym ruchu: przerabiasz, zmieniasz, ucinasz, dorzucasz, modyfikujesz wersy swoich tekstów. Abstrahując już od tego, że nie jednego studenta polonistyki wyprowadziłeś w pole zbiorem moja, muszę zwrócić uwagę na istotne zmiany między wersjami tekstów opublikowanymi w czasopismach a tymi, które znalazły się w końcowej wersji tomu, o którym rozmawiamy. Dla przykładu: wiersz „nie ma takiej miłości” przeszedł w „zakłopotanie”, „wiersz dla córki” został „piosenką dla córki” (a tam otwarcie: „ubiegłej nocy śniły mi się konie/ ze ściśniętymi szyjami” w ostatecznej wersji brzmi „ubiegłej nocy się spiłem i szarpały mną/ krowy ze ściśniętymi szyjami”), początek „o astronaucie roztrzaskanym w głogu” jest znacznie dobitniejszy niż w pierwotnej wersji: apostrofa „popaprańcu leżący na trawie” zastąpiła wcześniejsze delikatne wprowadzenie („dobiegła końca twoja podróż w rybie,/ ustał szum tamtych skrzydeł i stadionów”). Pewnie mogłabym tak jeszcze długo – nie chcę Cię jednak łapać za słówka, ciekawią mnie po prostu szczegóły poetyckiego warsztatu. Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej na temat tego, jak wygląda Twoja praca nad poszczególnymi tekstami? W jaki sposób dojrzewają i zmieniają się (lub: są cyzelowane)?
Chciałbym tak żyć, żeby pisanie innych poetów budziło we mnie zachwyt, megawkurw, najgłębsze wstrząśnięcie, i tak pisać, żeby nikogo nie znudzić. A sobie – nie kłamać. Przypomina mi się, że holenderscy trapiści, kiedy zapytałem o to, dlaczego w swoim klasztorze wytwarzają alkohol na sprzedaż, odpowiedzieli: mamy browar przy klasztorze, a nie klasztor przy browarze. Wszystko to, co mówię, to prawda, ale nie moja. Chociaż w podziale na browar i klasztor pobrzmiewa jakieś elementarne przywołanie prawdy jej w czarno-białym przedstawieniu, tak by nie niszczyć czerni ani bieli, ale je zatrzymać. Na chwilę. Ale żeby nie blakły – trzeba wbić gwóźdź w ścianę, barwy słabo trzymają się na samej ścianie. Zmierzając bardziej do rzeczy, tak powiem: mnie po napisaniu każdego tomu zostawało kilka wierszy. Ostatnio zostało więcej. Czasem zachowałem je na dysku, ponieważ piszę na komputerze, bardzo rzadko, choć ostatnio dość często ręcznie, a czasem kasowałem, i to bezpowrotnie. Zawsze łażę z notatnikiem, to fakt, nie moje przywiązanie do gryzipiórkostwa. Nie po to, żeby szukać do niego rzeczy, ale aby był pod ręką na wypadek rzeczy. A kiedy nastaje czas wydania tomu, drukuję wszystkie wiersze i chodzę po nich. Więcej wyrzucam niż zostawiam. Kiedy przychodzi czas wydania tomu, myślę: to moje życie, niech się dzieje, niech trwa, oby trwało. Nie mam poezji przy sobie, ani siebie przy poezji. Może mam ją w sobie, może tak.
Na sam koniec chcę Cię zapytać o zło. I o opanowanie. Piszesz w pewnym miejscu książki, że: „zło/ i zboczenie, choć na swój sposób śmieszne,// spodziewane” („chodziło o janka”). Bohater Twojej książki relacjonuje niekiedy przerażające rzeczy, robi to jednak zazwyczaj z ogromnym spokojem. Zastanawiam się więc: czy ten spokój to żal? Czy w żal wpisane jest pogodzenie się, odpuszczenie, uwewnętrznienie ograniczeń własnej sprawczości?
Nie zawsze bywa wpisane. Wtedy mówiłbym raczej o pokorze czy o jakimś rodzaju pogody ducha. Znam ludzi, którzy ze spokojem w oczach, z przyzwoleniem na upływający czas mówią: „było, minęło”. Ale czasem żal to gniew, latająca furia, czasem nie daje wytchnienia. Doskwiera. Spoglądając w przeszłość, wiele razy przyłapywałem się na tym, że muszę zatrzymać, czy może raczej powstrzymać swoje uczucia do ludzi, którzy odpowiadają im wyłącznie wtedy, gdy przytrafią mi się w moim własnym śnie, we wspomnieniu, w jakimś moim nostalgicznym wyobrażeniu. Że jeśli nawet ma popłynąć wiele krwi, muszę to zrobić. Może nawet nie krwi, może mgły, w każdym razie jakiejś substancji bliższej zmysłom. Gonić siebie dawnego to smutek i żal. Trud. To szaleństwo. Można także obwarować się w sobie. Zaskorupieć. Márai w jednym z pierwszych zapisów w Dzienniku po przybyciu do Nowego Jorku zanotował: „Być jeszcze twardszym. Jak kamień”. Wytrzymał wiele lat. I stał się w swoim skamienieniu bezradny. Kamień wietrzeje, to oczywiste. Dlatego zamiast używać tak podniosłego określenia, mógłbym powiedzieć złośliwie i prościej: „każdego szkoda”. Ale nie powiem, ponieważ przypomina mi się Stanisław Grzesiuk piszący w Pięciu latach kacetu o dwóch grupach więźniów Mauthausen-Gusen; ustawieni w kolejkach, jedni przed wejściem do komór gazowych, inni przed bramą prowadzącą poza teren obozu, więźniowie z każdej grupy oczekiwali na to, co miało ich spotkać. Grzesiuk bez żadnych emocji zapisał, że jedna kolejka stała do śmierci, a druga do życia. Koniec. Czasem opis zła musi być zimny, żeby na jego widok nie postradać zmysłów.