Jacek Dehnel, Żywoty równoległe
Jacek Dehnel otacza się pamiątkami minionego czasu, dobitnie wyeksponowane miejsce w tej jego skłonności zajmuje fotografia. W Żywotach… znalazło się sporo zapisów dokonywanych pod wpływem oglądania, nie wykluczam, że żarliwego, starych zdjęć. Przywołam jeden, szczególnie wymowny: “Stoisz na skraju zdjęcia; za plecami mury / i kamienne bastiony, przed oczami – morze, / którego nie zobaczę. Mam cię pośród innych / plam sepii na papierze, ale morza – nie mam, / ani tego, co szumi za plecami kliszy, / ani tego, co w tobie – morza słów i rzeczy”. Znajdujemy tu Jacka Dehnela w momencie, gdy wykonuje gest ocalający, tyle że nie wobec śmierci, ale wobec anonimowości. Określone detale zapisuje, pozostałe, można zakładać, nadrabia wyobraźnią, uważnie ją dawkując, jakby w przekonaniu, że wyobrażeniem może dopełnić uchwyconą na fotografii osobę, może w pewnych granicach okiełznać jej bezosobowość, ale w żaden sposób nie wniknie do jej niepowtarzalności, straconej na zawsze. Esencja umyka, pozostaje to, co uchwycił obiektyw, a co zostało poecie na płytce albo papierze. Śmierć definitywnie eliminuje niepowtarzalność, natomiast anonimowość stanowi, co prawda, ułatwienie dla wyobraźni, ale równocześnie nieprzekraczalne ograniczenie dla pamięci, co Dehnel musi w odpowiednich proporcjach pożenić i – trzeba przyznać – robi to elegancko. Gdyby dokonał nadmiernego odchylenia ku wyobraźni, dałby obraz nieprzekonujący – byłoby to kreślenie kolorowym flamastrem po delikatnej fakturze sepiowego zdjęcia. Pamięci zaufać nie może – tyle jej ma, co na fotografii.
Czasem to dążenie do uwieczniania żywotów na różnego rodzaju nośnikach, do wpisywania żywych i umarłych do rejestru imion i szczegółów, wydaje się zanadto zachłanne. Jakby zachowanie pamięci było możliwe wyłącznie w ten sposób, i jakby pamięć zachowana w ten sposób miała trwać nadal, przedłużona. W wierszu pt. “Bracia Lumiere, Wjazd pociągu na stację Dworzec La Ciotat, 1895” pojawia się człowiek, “Nasz aptekarz / (a może kupiec) z Lyonu (czy z Tuluzy)”, który wybrał odmienny pociąg niż ten sfilmowany przez Augusta i Louisa Lumiere i przepadł, “odszedł brzegiem peronu w niepamięć”. Wyśmienity pomysł, docelowo podkreślający rolę przypadku w życiu, ale jeśli nie podzielamy fotograficzno-kinematograficznych obsesji Jacka Dehnela, może nam być wszystko jedno, kto jest kim pośród około dwudziestu osób, które znalazłyby się na dworcu La Ciotat w momencie kręcenia tego filmu. Sceptyk mógłby się wręcz pokusić o herostratejskie stwierdzenie, że ów aptekarz czy kupiec stracił szansę na nieśmiertelność nie wskutek dywagacji nad rozkładem jazdy, ale dlatego, że się pod ten pociąg nie rzucił.
Ale i Dehnel potrafi zażartować, pomieszać pewne ustalone porządki: “gdyby Biblia była nieco dłuższa, albo / pustynia nieco większa, Mojżesz by wprowadził / na jej karty i piaski Orlanda, Hektora, / Ginewrę i Tristana. Józefa K.? Może”. Żart wyprowadzony z konwencji i – że tak to ujmę – mechaniki literackiej ściera się z sacrum, objętość zajmuje uświęcone miejsce przeznaczenia, tu się dowcipnie i rozsądnie wyznacza ludzkie miary dla bohaterów: biblijnych, historycznych, literackich. Słowo rządzi. Ludzkie słowo, nie objawione. Oto Dehnelowskie przedstawienie zaświatów: “Tak to będzie. Każdemu, co pragnął. / Rozpustnikom kobiety (lub chłopców), działkowcom / agresty i porzeczki, skąpcom dolarówki, / zaś mistykom: Obecność”. Zgryźliwa i złośliwa wizja, a że dla człowieka wiary absolutnie prawdziwa, to odmienna sprawa.
Dehnel brawurowo wplata w wiersz dialogi, wzorowo wypełnia ten obowiązek klasycystycznego poety, zwłaszcza że towarzyszą im piękne obrazy: “Jeśli ktoś mnie kiedyś / zapyta: ‘Czy jechałeś pociągiem z Pistoi / do Poretty?’ nie będę musiał opowiadać / o wiaduktach i liściach, tapiserii, słońcu, / tylko powiem: ‘Jechałem’. I będziemy obaj / jak dwoje małych dzieci wpatrzonych w ogromną / i połyskliwą kulę z polerowanego / srebra”.
“Patrzeć teatralnie, / ale przecież prawdziwie” – zapisał Jacek Dehnel – “Nie móc udawać dalej i dalej udawać”. Wspomniane frazy znalazły się w wierszu, gdzie świadomość – wymienionej tu poprzednio – jednostkowej niepowtarzalności wobec niedoskonałego świata i niedociągnięć w moralnej konstrukcji człowieka tworzy anioły i demony, i naprzemiennie obłaskawia je i bruka. Bo z nimi także mamy swoje żywoty równoległe.
Tomasz Gerszberg, Ciechozimek
Gerszberg w swoim debiucie piętnuje także specyficzny typ polskiego parweniuszostwa, przejawiający się w nabożnym i wyidealizowanym stosunku do kultury zachodniej. Wiersz pt. “Saint Rémy de P.” rozpoczyna się od słów: “Ale nuda”. Znaczące i odważne. Oryginalne. Wątpię, czy którykolwiek współczesny polski pisarz miałby pomysł i odwagę, by napisać coś w podobnym stylu, idę o zakład, że w tej sytuacji poleciałby do lokalnego muzeum i choćby tam wisiał obraz przedstawiający małpi gaj po burzy napacykowany przez ślepą francuską babę, opisałby go na kolanach. Gerszberg posiada znacznie większe zasoby trzeźwości i sceptycyzmu, według niego prawdy o człowieku nie należy szukać w muzeach, ale na ulicach europejskich metropolii. Ta prawda w zapisach Tomasza Gerszberga nieróżowo wygląda. Sam Gerszberg wyruszył w podróż po Europie i relacjonuje nam ją na stronach Ciechozimka. Zatem po kolei i w skrócie. Bonn: “ruszyła ewangelizacja telesprzedawców, / katecheza przerw na reklamy, łaska sakramentu / zakupów” oraz “rajdy / milionów oczy po szutrze nieistotnych nagłówków, / reklam niosących niepokój w tłum. / Wentylowana tarczo hamulców módl się za nami”. Paryż: “największe z rozczarowań / jak wielki sklep bez sezonowych obniżek” oraz “te same historie / tłustego zadowolenia i niemych skarg, / bólu pogoni za niczym”. Nicea: “Nic tak nie śmierdzi jak śmietnik w Nicei”. Także Warszawa: “zobaczyłem najlepsze umysły mego pokolenia trawione gorączką / zakupów”; także Moskwa, tu głos Gerszberga stał się szczególnie wyrazisty i prowokujący: “liczba pięciu tysięcy osób wymazanych stąd przez mafię / blednie wobec krematoriów korporacji”.
Kpina, uważność, suwerenność sądu, nihilistyczny profetyzm budują w utworach Tomasza Gerszberga obraz współczesnego człowieka: zmanipulowanego, bojaźliwego, nadającego cechy boskie przedmiotom, a sobie samemu przypisującego specjalnie dla niego wyselekcjonowane atrybuty, aby mógł zachłannie i bezkrytycznie utwierdzić się wyłącznie w sensie własnego istnienia, o żadne odmienne sensy nawet nie pytając. Gerszberg zdaje się przekreślać tego człowieka definitywnie: “Pasjans magnetycznych kart wychodzi / jednak zawsze tak samo – człowiek mocny jest” – odnotowuje z ironią. W Ciechozimku dominuje gorzka mądrość, a na niej został odciśnięty wyraźny światopoglądowy stempel: “nie jestem wierszokletą tylko wcielonym demonem / rozsądku bez szans na nienormalność”.
Tomasz Jamroziński, stenogramy
Znowu miasto, znowu ruch, ale to nie jest samotnicze wędrowanie. Marsz. W kolumnie. W rytmie miasta, cyklicznym, pozbawionym celu, mechanicznie przenoszonym na jego mieszkańców. “seria wiaduktów wpisuje nas na stałe w porządek / tego miasta przetaczamy się z nim w kawalkadzie” – zapisuje Tomasz Jamroziński w swoim debiutanckim tomiku. O ile miasto w naturalny sposób zawłaszcza przestrzeń, w wierszach Jamrozińskiego deformuje ją, czyni nonsensowną: “ulica / […] nigdzie nie biegnie”. A co z tymi, którzy biegną po niej? – można zapytać. Los mieszkańców tego molocha również został przesądzony, jak stwierdził sam Jamroziński: “wyrok zapadł przedwcześnie”. Ów wyrok oznacza przede wszystkim konieczność wykonywania monotonnych czynności, ogłupiającą, realizowaną wbrew swojej woli, pod dyktando tego, kto okazał się potężniejszy. Urbanistyczny dyktator i przemoc jego elementów. To “babranie się w wykręconych żarówkach łapanie / zbiegłych taksówkarzy” nie przynosi spoczynku, wydaje się nie posiadać ani sensu, ani kresu.
W wierszach Jamrozińskiego życie zakończyło się przedwcześnie, zostało stłumione, wobec masowej powtarzalności rytuałów indywidualna siła okazała się niewystarczająca. Pozostała “wyprzedaż widokówek na których oś świata / wygląda jak przetrącony straganiarz”. Pozostał czas przeszłości, świetnie oswojony, przez co grozi znużeniem, ucieczką niedostatecznie efektywną: “siedzimy na wprost siebie i wtapiamy się / w ubiegłoroczne przeboje lista zamknięta”. Można też – sugeruje Jamroziński – “próbować ucieczki do tamtych żerowisk / do innych pajęczyn”, czyli podjąć próbę wydostania się na zewnątrz, do strefy tajemniczej, ale niepokojącej, skoro zamieszkują ją ci “co kładą się do łóżka z zimną ziemią w garści”.
Miasto Jamrozińskiego – to jest pewnego typu nowość wśród poetów miasta – posiada swój język, wredny i wszędobylski. Osacza. Pojawia się na odwrocie biletu: “zamazuję reklamy ibupromu czy apapu / żeby w kilku wersach dotrzeć / do wnętrza do ciepła hieroglifu // tak się zdradza”. Każdy jego obiekt został oznaczony, ostygmatyzowany, świadczy o posiadaniu: “po lewej budynki należące do grafficiarzy // po prawej kilka rzędów zajętych przez drzewa / jeszcze nie pokazałem wytatuowanego języka”. Miasto dysponuje także językiem ukrytym, to za jego pomocą wkrada się do domów, ale żadne poruszenie z powodu jego tajemniczości nie następuje. Jest przyjmowany obojętnie, nic nie przekazuje, nie różni się od oficjalnego: “komunikaty podprogowe w sumie // bez wyrazu”.
“o cokolwiek poprosisz / spełni się bezboleśnie tyle że za naszymi plecami” – zapisuje Jamroziński, jakby ten nieprzerwany marsz przez perfekcyjnie zorganizowane i zajęte terytorium nie pozostawiał czasu na pewien piękny i kosztowny stan: oczekiwanie. Na obecność powolną, suwerenną. Ale jest też jakaś świadomość wobec szaleństwa pośpiechu, jakaś zgoda na ten definitywny brak zakotwiczenia. “bez korzenia / domostwo tak?” – pyta Jamroziński. W zasadzie retorycznie, poznał już odpowiedź. Brzmi: tak. Poeta musi sobie radzić. Nie odpuszczać. Jamroziński – to również dość niezwykła cecha na tle poetów stawiających miasto na pierwszym planie – nie zgrywa subtelnego pątnika-estety zaplątanego w miejskie arterie, obwodnice, itp., zresztą mówiąc o polskich miastach może nie przesadzajmy z infrastrukturą. Jamroziński jest twardy. Spełnia wymagania. Zna siebie: “tomaszek jak hiena polarna / krąży w pojedynkę wiedząc że cienie w tym samym / otoczeniu będą się powtarzały powiększały do dna”.
Roman Kaźmierski, Sen odwykowy
W debiutanckim tomie Romana Kaźmierskiego dominuje mowa poszarpana, stłamszona, w ogromnym trudzie wydostaje się z niego ta opowieść, czasem elementarna, czasem abstrakcyjna, niemal zawsze natrętna, nie dająca wytchnienia: “I słowa / choć spuchnięte / po głodnych miesiącach / znowu / mówią / znowu / uparte. Nie chcą / się odstać” – odnotowuje Kaźmierski. Tytuł jego tomu interpretowałem na dwa sposoby: jako zapis przypadłości klinicznych i jako proces odzwyczajania się, odwykania od czegoś. Głos w wierszach Kaźmierskiego wydaje się dobiegać z zamkniętego pomieszczenia, jego wędrówki można uznać za wyobrażone lub wspomnieniowe – wykluczające bieżące uczestnictwo, co mogłoby świadczyć na korzyść pierwszej możliwości odczytania. Za drugą stałyby deklaracje, ufundowane wobec konieczności podjęcia określonych działań: “Odzwyczaić się od boga”, “Odzwyczaić się od snów / bo tylko zmyślają i straszą”, “Odzwyczaić się od słów”. Może tę możliwość oczytania wsparłaby także przejmująca scena przedstawiona w utworze “Sen wdowi”: “Cisza […] zmarła parę lat temu. Oczywiście / odwiedza ją regularnie / Plewi, podlewa, porządkuje”. Że żywi zawsze mają rację przeciwko umarłym, to nie ulega wątpliwości. Ale w wierszu Kaźmierskiego mają rację nawet wobec zjawisk i abstraktów, nawet je nękają, demonstrują nad nimi swoją przemoc, włączają w swój nieznośny porządek. Właśnie tu autor zdaje się protestować, mówi stanowcze: nie wyrażam zgody na rzeczywistość, gdzie rządzi tak drobiazgowa i permanentna zachłanność, choć przecież równie fortunnie, przy odmiennym spojrzeniu, można by ją określić jako czułość, pamięć czy troskę. Kaźmierskiemu zdają się być obce gesty tego typu, szczególnie że ma skłonność do rozpoznawania potrzeb własnego ciała jako zewnętrznej formy fizyczności: “Głośno: krew krzyczy że chce pić / mięso że głodne”. Ten świat, od którego chciałoby się odzwyczaić, oderwać, posiada desygnaty przynależne do współczesności. To także nieprzerwany pośpiech,
niemożliwość obcowania, zamiast bliskości chroniczna optyka: “Człowiek człowiekowi / widokiem. Zza szyby. Z sekundnikiem na gardle”.
Kaźmierski mówi mozolnie, ale prosto. Czasem jego frazy brzmią jak mowa człowieka wychodzącego z afazji: “Ale co to za drzwi? Czyj dom? A ptak? / Język kruchy jak strączek łubinu, z gramatyką lekką / jak westchnienie lasu, kiedy zapada sierpniowa noc. Język, / którego nikt nie rozumie i który znają wszyscy”. Czasem odwraca się, przywołuje czas dzieciństwa spędzonego w Kruszwicy: “Zagub mnie, zapomnij / w tłumie mgieł”, czasem pozwala sobie na ironię: “Niemka patrzy mi na ręce / bo za paznokciami noszę żałobę: / trochę ziemi odzyskanej”.
W tomie Kaźmierskiego ujęła mnie zwłaszcza dwoistość jego obserwacji, wynikająca być może ze zdolności do wychwytywania porządków połączonych, a może pojawiająca się po prostu wobec niemożności rozróżnienia. W rezultacie w jego utworach splatają się pory dnia i roku: “Jakby przyszłość była szczeliną / między porami roku, dzisiejszą pogodą”, “Nadchodząca noc wydłuży się / o ogromną, trudną godzinę”. Stajemy wobec ciągu przemian o nieostrych granicach: “Świt / wtulony w zmierzch”, “Pamięć kurczy się / w pamiątkę”, “Zwinne palce historii strzepują / zbędności, odsłaniają / kilka twarzy. Każda jest / i twoją, i moją”. Nieoczekiwane bywają owe transformacje, boleśnie orzeźwiające: “Jedni wybierają, drugich ona wybiera / ale zawsze jednakowa / samotność”. Może w momencie, gdy rozpoznało się już daremność świata, ale nadal żywi się wobec niego pewne złudzenia, stawia postulaty, należy wszystko wymieszać i złączyć, żeby ostatnie pozory przestały mamić. Żeby zamiast różnic, drogowskazów, punktów orientacyjnych pozostało wyłącznie – tak jak zapisał sam Kaźmierski – “Wołanie, wywoływanie podobieństw”.
Joanna Wajs, Sprzedawcy kieszonkowych lusterek
Czytając debiutancki tom Joanny Wajs, myślałem o wątłych relacjach pomiędzy ludźmi, o krystalicznie czystej stronie zwierzęcego instynktu, o zatracie, może śmierci, zagrażającej temu zmysłowemu światu, nadchodzącej niespodziewanie, ale nie zmieniającej całości, wyłącznie element, właśnie ten przez nas dostrzegany, dla nas niezbędny. “jest granica wyobraźni, za którą wszystko staje się / nieostre” – tak brzmią pierwsze wersy znakomitego cyklu wierszy pt. “władca węży” rozpoczynającego tom Joanny Wajs. Czy to asekuracja? Nie wiem, nie zawsze słowo poetki pozwala na odpowiedź, nie zawsze opłaca się je drążyć. Czy to kwestia optyki? Niewykluczone. Mamy więc do czynienia z siłą wizjonerskiego umysłu, który w zjawiskach potrafi dostrzec rzeczywistość, czyli z postawą odmienną i w znacznie większym stopniu wyrafinowaną niż ta konwencjonalna, platoniczna, gdy w poeta w powszednich zjawiskach dostrzega wizję. Zastanawiałem się więc, czy jako władca węży został tu przedstawiony sam ojciec, czy może władca węży to demiurg sprawujący urząd nad ojcem: “dziś znów jak kiedyś mój ojciec / oddałby władcy węży / co ma najcenniejszego”. Być może Joanna Wajs tworzy wyobrażenie owego ojca i powierza je rozmaitym miejscom i okolicznościom, gdzie zawsze zostaje przedstawiony na tle precyzyjnej scenografii: “znam również szczegóły; wybrzuszenie w podłodze, / gdzie wylał kawę, ścięcie w obcasie buta, / wyżłobienie na schodach”, “słyszę też dźwięki; trzask gwałtownie zamykanych książek, / z których wytrząsał kurz”. Być może opowiada historię wspólnej podróży, wspólnego życia, lecz wyobrażenie i tak musiało powstać – przez brak dopuszczenia. “mogę ci opisać wszystkie te miejsca / w których mnie z nim nie było” – zapisuje Joanna Wajs i można snuć przypuszczenia, czy ta nieobecność oznacza po prostu brak obecności fizycznej, czy też powstała wskutek przewlekłej nieuwagi. “władca węży; odrzuca starą, zbyt luźną skórę / i nade wszystko chce patrzeć / rachując bezbarwną źrenicą / co jeszcze mogłabym mu dać” – być może jest i tak, że ów władca węży to prawdopodobnie świadek lub sam obiekt pewnego bezgranicznego oddania, którego nie potrafił docenić, nieczuły rachmistrz o rozległych, absorbujących wymaganiach.
W tomie Joanny Wajs rzuca się w oczy mistrzowskie kadrowanie: “kiedy usiadłeś żeby obrać jabłko / ktoś na chwilę zatrzymał paplaninę świata / i słyszeliśmy jak skórka spadała na dywan / w milczeniu ludzi kładły się zwierzęta / w spękaną zieleń nachylał się dom / za domem chłopiec zakopując psa / jeszcze raz go dotknął żeby się upewnić / co z biegu rzeczy uda się ocalić”. Jej utwory wychodzą od detalu i zmierzają do panoramy, narastają od słowa do metafizyki, czasem do sensualnego obrazu, czasem do złożonego, wielowymiarowego pejzażu: “czerwona pelargonia w bawełnianym pyszczku / kota, który po deszczu wyszedł z winorośli / i obserwuje słońce cytrynowym okiem”. Tak powstają wiersze znakomite, w każdym szczególe dopracowane, tu nie ma miejsca na myśl o warsztacie, to jest fascynująca kompozycja własnego świata, już gotowa: “w miejscu po nas / kobiety mokrymi spódnicami gaszą stosy / na których dopalają się zwiędłe sieci i płaty / blaszanych ryb”.
Ogromna czułość przenika utwory Joanny Wajs. Wychodzi z nią naprzeciw braciom mniejszym, zwierzętom, zmierza tam, gdzie jest instynktowna, nie wypracowana. Oto koty “mają dla swoich ciał / ufną, niewyczerpaną czułość, całe jej pokłady / jeśli któryś jest chory lub stary, drżą mu łapy i głowa / z prostotą nam nieznaną liżą go po powiekach”. Ale także ten świat, czysty i pierwotny, skazany jest na niemą, naturalną zagładę. “położyłam go w winorośli / miał tam dość przestrzeni, by zatrzepotać skrzydłami / gdyby komuś lub czemuś tak się spodobało / idąc do domu myślałam – niech istnieje ręka, / która nocą rozchyli liście / i łagodnie przywróci go do lotu” – zapisała Wajs w wierszu pt. “Szpak”. Ów opis martwego zwierzęcia, nakreślony subtelnie, z wyrozumiałą rezygnacją, przypomina relacje osób pracujących w hospicjach, które osobiście miały do czynienia z umieraniem i wiedzą, że ta chwila, sam moment śmierci, ani nie wygląda nadzwyczajnie, ani niczego nie zmienia. Tak właśnie dzieje się w utworach Joanny Wajs: “na koniec pokaż mi to, co nas obchodzi / najbardziej / nasze błądzące palce, / niepewnie zaciśnięte w powietrzu / na czymś, co mogło być rękojeścią noża / albo pieczonym kasztanem / i co nagle, / nie wiedzieć czemu, / straciło / kształt i ciężar”.
Patrzenie na ten świat, nasycony światłem, plastyczny, ulegający zmysłom raczej niż refleksji, także boli. Zapewne tak samo jak uczestnictwo w nim. Jak napisała Joanna Wajs: “jasność, jasność, tak, chcę być jasno oświetloną pustką, / która nie odczuwa czułości ani lęku, / kością z ich kości, krwią z krwi, czystą taflą światła / przez którą twoja ręka przejdzie jak przez wodę”.
Wiersze nominowanych autorów
Jacek Dehnel
Pociąg Pistoia – Poretta
Prawie dwa lata po tym – a nagle tak czysto
pamiętam tamten lipiec i podróż z Poretty
do Pistoi, i powrót w skwarne popołudnie
na kolację (nadmierne ilości melona
i cienkich plastrów szynki). Tamtego mężczyznę
w kościele San Paolo, co kłócił się z Bogiem,
a potem się z Nim godził. Tamte puste sale
muzeum Mariniego, o którym wiedziałem
tyle, że Michał lubił jego krągłe rzeźby,
a tu całe muzeum. Dalej baptysterium
jak biała głowa cukru, w środku tapiseria:
pięćset gatunków kwiatów, jednorożec, ptaki.
Lecz przede wszystkim powrót – wysokie wiadukty
w górach jak pajęczyny ponad przepaściami
głębokiej zieloności. Prześwietlone liście
– jak lipowe, lecz większe – bijące o ramy
pouchylanych okien.
Nagle po dwóch latach,
w przypadkowej podróży z Krakowa na północ
myślę: “Tyle mi dano. Starczy tamten lipiec,
i półtorej godziny podróży pociągiem
z Pistoi do Poretty. Jeśli ktoś mnie kiedyś
zapyta: “Czy jechałeś pociągiem z Pistoi
do Poretty?” nie będę musiał opowiadać
o wiaduktach i liściach, tapiserii, słońcu,
tylko powiem: “Jechałem”. I będziemy obaj
jak dwoje małych dzieci wpatrzonych w ogromną
i połyskliwą kulę z polerowanego
srebra.
Pociąg Kraków-Warszawa, 2. VI. 1903
Tomasz Gerszberg
St. December
Grudzień. Mżył deszcz i nocą ulice przykryła
skrząca niepewność. Jadąc z duszą na ramieniu,
z butelką w ręce modliliśmy się o dobre intencje
sprzedawcy zimowych opon, wszechmocnego
dyspozytora piaskarek. Dużo przybyło nam wiary
odkąd ruszyła ewangelizacja telesprzedawców,
katecheza przerw na reklamy, łaska sakramentu
zakupów. Coraz mniej powodów by się wyrzekać,
coraz łatwiej odmawiać, utrzymać reguły zakonu
nowowierców. Pewnie kiedyś zrobią z nas świętych
o szlachetnych profilach na banknocie euro, patronów
chwil zwątpienia w precyzję śmierci.
Tomasz Jamroziński
In loco
tęczówki zaszły za daleko wymarła zajezdnia
postronnie puszcza coraz większe kółka jakby
oczka wodne i rozchodzą się kręgi zmarszczki
tomaszek podejrzewa całą dzielnicę więc dziś
nie zaśnie będzie wytrząsać przykrótki rękaw
patos zbierze się w powietrzu jak stosik mgły
wyjdzie na swoje od kiedy ucichło łomotanie
zza ściany zwykle słyszy się te głosy widzi te
urocze usta szkoda że proces asymilacyjny tak
trwa i trwa w nieskończoność rządzi półmrok
nie poczytasz oj nie pismo układa się we wzór
ale brakuje wyczucia wszędzie naparstki dużo
Roman Kaźmierski
Sen ostateczny
Aż stało się
i zwrócono
materiały nie zamówione
I słowa
choć spuchnięte
po głodnych miesiącach
znowu
mówią
znowu
uparte. Nie chcą
się odstać.
Joanna Wajs
kiedy usiadłeś
kiedy usiadłeś żeby obrać jabłko
ktoś na chwilę zatrzymał paplaninę świata
i słyszeliśmy jak skórka spadała na dywan
w milczeniu ludzi kładły się zwierzęta
w spękaną zieleń nachylał się dom
za domem chłopiec zakopując psa
jeszcze raz go dotknął żeby się upewnić
co z biegu rzeczy uda się ocalić
biały miąższ jabłka ruch palców błysk noża