Kamila Janiak, Frajerom śmierć i inne historie
“niewiarygodne jak można nienawidzić. / przykładowo za to, że jest ktoś, a nie, że go nie ma. / można być przy tym niewiarygodnie prawdziwym” – zapisała Kamila Janiak w swoim debiutanckim tomie. W sumie żadna odkrywcza prawda, ale niewątpliwie pewna myśl jest tu na rzeczy. Nienawiść jako warunek obecności, uzasadnienie własnego istnienia bywa dojmująca w jej utworach. Podobnie jak ostentacyjna przekora, bunt wzniecony przeciw stadnej przeciętności, permanentnie eksponowana drapieżność, jak choćby tu: “to nie dla ludzi kopię tę głowę […] to nie dla ludzi odłamuję kości”. Janiak pisze ze swadą, lubi popadać – być może w autoironiczne – zadufanie: “jeżeli jestem wielka, jak to sobie wyobrażam”. Nie obawia się obnoszenia z własnym gustem, choćby był obsesyjny i zdeformowany, nie waha się przed pokazaniem gestu pogardy: “nie szukam zwady, ja gardzę widokiem / milionów bez mimiki na płaskiej twarzy. / mam tak, że nienawidzę wąskich ust” – zapisuje. Śmiało i prosto, choć prowokacyjna wymowa tego fragmentu może okazać się zanadto widoczna. Ale przesłanie pozostaje klarowne: nie musi mi się świat podobać, wy też nie musicie, zwłaszcza że posiadacie jakieś tam właściwości, niby naturalne, ale których ja akurat nie lubię, tak już mam i nic nikomu do tego.
Odwaga i zaciętość, ale też powiedziałbym, że to specyficzny typ autonomii: nieznośnej, wobec świata zawziętej, a wobec dysponentki pożądanej, pozwalającej jej wznieść się ponad pogardzany tłum i utrwalającej ją w sensie destrukcyjnych zapędów, przyznaję, że czasem dość chaotycznych. “swędzi mnie łokieć, / żeby wbić się, dźgnąć przypadkiem” – zapisuje Janiak i zaraz potem dodaje: “można wyjść z domu i pierdolić wszystko”. Kamila Janiak jest wulgarna, zresztą sama sobie nakreśliła odpowiednią autodiagnozę: “jestem złą rybą, słowiańską flądrą”. Nic dziwnego, że w Frajerom śmierć… nie ma wierszy dla pensjonariuszek, skoro “tu kończy się rumieniec, a zaczyna krew”. Tu dobitnie akcentuje się odrazę dla wszędobylskiej i zbytecznej masy, uczestników stadnego życia, którzy “nie podejrzewają / że ktoś ich sprzedał, ktoś zaraz kupi”; tu narcystyczny macho zostaje błyskawicznie oszacowany i spacyfikowany: “niejeden pozazdrościłby kondycji. / lubisz myśleć, że twoje gówno pachnie. / stajesz przed miastem i czekasz na dywan. / zwijają drogi, żebyś mógł się przejść […] jedyne dziecko, jesteś tak odważny, / mógłbyś usunąć ciążę swojej matki”.
“chciałabym najbardziej, żeby człowiek / zdychał, a reszta się patrzyła / i tak do ostatniego zgromadzenia […] chciałabym, ale tak z iskrą, / żeby wszystko poszło sprawnie” – zapisała Kamila Janiak. Poruszające i znaczące dla tej liryki, lecz spotykałem w literaturze poważniejsze rodzaje okrucieństwa, dlatego chciałem przywołać ten cytat nie jako wyraz chęci uczestnictwa w cudzym bólu, ale jako świadectwo wyraźnego podziału, na którym wydaje się ufundowany cały tom. Ów podział jest prosty. Ja – wy. Ja “jestem czarna i mam najpiękniejszy tyłek”, czyli jakakolwiek bym nie była, zawsze pozostanę inna niż wy – ludzie głupi, wtłoczeni w masę, powierzchowni i pełni wad, więc zasługujący na wspomnianą iskrę. Czego by nie powiedzieć, jest to klasycznie neurotyczna postawa artysty wobec społeczeństwa, tyle że wyjaskrawiona, przedstawiona w ekstremalnej postaci. Ale autentyczna. Co prawda Kamila Janiak czasem sprawia wrażenie, jakby pewne gesty wykonywała na pokaz, pod publiczność, lecz nie ulega żadnej wątpliwości, że tkwi w jej poezji coś współcześnie rzadko spotykanego. Żarzy się gniew. Sterczą z niej kanty. Można się sparzyć. Można się skaleczyć.
Przemysław Owczarek, Rdza
Rdza Przemysława Owczarka to dość pokaźny, składający się z dwóch części tom. Bliższa jest mi ta pierwsza, pt. List żelazny, zapewne mój gust to sprawił. Gromadzi głównie zapisy wspomnieniowe, sugestywnie – wobec upływu czasu – podkoloryzowane, odpowiednio skonstruowane – jeśli były epizodami, teraz łączą się w klarowną całość. Tak funkcjonuje mechanika spoglądania w przeszłość, zwłaszcza że jest to spojrzenie przede wszystkim nostalgiczne, a przeszłość – szczęśliwa. Niepostrzeżenie i lekko buduje Przemysław Owczarek mit dzieciństwa. Snuje baśń o świecie nienaruszonym, opowieść o czasie przeszłym, gdy “dzieci wracały z łąk w jednym bucie. sosny / karmiły powietrze, a chłopcy mieli usta lepkie / od mleka, które sączyło się z blizn i sęków. […] koń // skakał z pastwiska / w głęboką czerwień”. Zaludniają go postaci z najbliższego otoczenia autora, który po latach odtwarza w wierszu miniony porządek: to matka, babka czy ojciec, który “marzył / że schwyta wiatr i zamieni go w żarówkę”.
Owczarek posiada nie tyle dar rozpamiętywania, ile umiejętność aranżowania dawnego ładu, jeśli można to tak ująć, powiedziałbym, że w większej mierze przypomina reżysera niż melancholika. Zabiega o dynamikę, przywraca obraz ruchomy, nie zastygły landszaft. Tu nie ma lamentu nad utratą, tu kręci się film o przeszłości. Ma być niepowtarzalnie, bezpowrotnie, ale żywo. Wracają więc zabawy nad wodą, dziecięce strzelaniny w gronie rówieśników – wszystko to dzieje się w chłopięcej żarliwości, gdy – jak zapisał Przemysław Owczarek – “dziewczyny / jeszcze nie wyszły z naszych żeber”.
W tomie Owczarka pojawiają się fragmenty prozy poetyckiej, na ogół także mają charakter reminiscencji. Czasem to dosmaczone w każdym detalu, zmysłowe, niemal idylliczne przedstawienia: “Mężczyźni przynoszą z ogrodu cukinie. Kobiety duszą leczo. Para wymyka się z garnków i goni mgłę na łące. I wtedy niebo mówi do ziemi: “to jest naprawdę ładny wieczór”. Ziemia nie odpowiada, ziemia jest pyszna, ziemia ukryła wszystkie tajemnice w strąkach fasoli”. Czasem relacje, bliższe konkretu: “Kłęby pary. Fiacik rzęzi. Siostra siedzi obok i chlipie w swoje okienko. Mam kwiaty na szybie, a z tej strony szron. Rysuję rycerza. Trójkątny hełm, kopia i koń. Koń trochę jak robak. Nie wyszedł. Dojeżdżamy do Poddębic. Tata wysiada, ściąga z dachu wieniec.”
Druga część Rdzy, pt. Portrety z rtęci, przynosi przekrój – tak opisałbym to w skrócie – właściwości, dziwactw, praw, person i paranoi współczesnego świata. Środek ciężkości został tu zdecydowanie przesunięty na teraźniejszość. Zamiast zrównoważonej narracji spotykamy nagłe przeskoki akcji, na tyle liczne, że zamiast filmu – jest tygiel. I buzuje, kłębi się, jak to w tyglu: Jezus, Allach, Armani, internet, Hollywood, hotele i szpitale, Włosi i Niemcy w turystycznym Krakowie, nawet Ryszard Krynicki. Jak zapisał Owczarek “złoto z wulkanu / albo księga genezis. // a potem rynek i lato z radiem”. W tej części tomu często daje ujście inklinacjom reporterskim, jak choćby tu: “chłopak wracał z wojska. nie miał przedniego zęba”, ale czasem pozwala sobie na wyjście poza ramy naturalistycznego opisu i tworzy poruszające wyobrażenia: “Chrystus od św. Wita. // z jego ran płynie woda i absynt. / wyciąga ramiona, jakby nikogo nie mógł już / dotknąć.”. “słowodajnia” – jak zapisał sam Przemysław Owczarek. Pasuje w sam raz. Nic bym nie dodawał.
Marcin Perkowski, Czarne / białe z odcieniem
Marcin Perkowski posiada nietuzinkową wyobraźnię, dysponuje rozległym i precyzyjnym spojrzeniem, ale sprawia wrażenie jakby w żadnym wymiarze, rzeczywistym czy wyimaginowanym, nie odcisnął osobistego piętna, nic stamtąd nie oswoił, nie przyjął na trwałe. Ani własna fantazja ani realny świat nie sprzyjają mu w kształtowaniu tożsamości odmiennej niż prowizoryczna, rozchwiana. Nie otrzymuje nic stałego, nic, na czym można by się oprzeć, w efekcie nie posiada – i jest to ujmujący brak – pewności siebie, zapewniającej możliwość odważnego wyrokowania czy błyskotliwość na popis. Bohater w jego wierszach został wyposażony w szereg określonych właściwości, lecz okrzyknięty, natychmiast rozprasza się, ucieka w tłum, wtapia się w tło: “gdy ktoś woła: Marcin! Marcin! – to / kilka martwych twarzy obraca się i wszystkie są blade, bez słońca”. Atrybuty i nazwy okazują się iluzoryczne, nie stanowią wyłącznej własności, nic prywatnego pod sobą nie kryją.
Świat w liryce Marcina Perkowskiego nie zapewnia podstaw do wznoszenia trwałych struktur, może w ogóle wyklucza samą możliwość konsekwentnego działania: jest zniekształcony, irracjonalny, daleko mu do tworzywa czy fundamentu; poddany złośliwej, odurzającej personifikacji, przypomina dziecko maniakalnie zajęte zabawą: “Świat wychyla się zza krzaka, strzela z wiatrówki / do pomarańczowych ptaków, które dopiero po wszystkim // okażą się być plamą nagietków. Pusta klatka spada na koty, / a one palą się w słońcu. Psy gryzą ogrodowe węże”. Podobny personifikujący zabieg spotkał śmierć, która: “na dziecięcym rowerku zwozi tu białe kartki.” Nic zaskakującego, że wobec tego obłąkanego towarzystwa sam autor ma problemy nawet ze wskazaniem miejsca swojego pobytu. Urokliwie przedstawione problemy, jak dla mnie. Przemieszcza się w czasie i przestrzeni, nie ustaje w podróży, trwa w wahaniu. Czasem zadaje nieoczekiwane pytania: “Czyżbym był na uczcie // Baltazara i kto tajemniczą ręką napisał na ścianie pałacu: / policzono, zważono, rozproszono?”, czasem sam próbuje wytyczyć odpowiednie terytorium, przymierzyć uniform: “Jestem myśliwym na śniegu. I jeśli na mnie patrzysz, / nie wiesz nawet, ile psów za mną idzie”.
Mnóstwo miejsc, obrazów. Mnóstwo drgań. Ale “Żrę to wszystko // i chudnę” – zapisuje Perkowski i choć nie wiem, czy odpowiedniejsze byłoby tu ubolewanie nad poważnym dramatyzmem tej sytuacji, czy należy przypisać to wyznanie ironii, to jest widoczne, że ów świat, miejscami sam pełen przepychu, nieskłonny jest, by zaoferować bohaterowi udział w swojej obfitości. Szczęśliwie ten porusza się także w obszarach nie tak skomplikowanych, jeśli chodzi o wymiar wyobraźniowy. Czasem wystawi trzeźwą, lecz zabawną autodiagnozę: “Jak dotąd wzbudzałem jedynie zainteresowanie kobiet / o mocno zachwianych lub całkowicie zniszczonych relacjach / z własnym ojcem. A jest to szeroki i wiecznie pączkujący rynek, / prakosmos z wielkim prawybuchem”, czasem przywoła ironiczny rozrachunek ze wspomnieniami z dzieciństwa: “Jestem / rozczarowany, // prawie tak jak w momencie, kiedy Pan Samochodzik okazał się / ormowcem.” Podczas czytania debiutanckiego tomu Marcina Perkowskiego można posmakować chaosu rzeczywistości, pozbawionej konwencjonalnego porządku i skrojonej na podobieństwo baśni, można się uśmiechnąć, ostatecznie można: “w zetknięciu z ziemią / poczuć się na miejscu”. Niemało, trzeba przyznać.
Jakub Przybyłowski, Ballady i romanse
W pewnych sytuacjach pytania o tytuł bywają przesądzone, tak jest w przypadku Ballad i romansów Jakuba Przybyłowskiego. Z kardynalnych powodów. Skąd zatem to bijące w oczy, w żaden sposób niezmienione zapożyczenie? Z przekory? Być może, Przybyłowski czasem jest krotochwilny, trzyma się go żart, skłania się ku ironii. Dla prowokacji? Niewykluczone, w niektórych wierszach widać, że dąży do skupiania uwagi na swojej osobie, eksponuje ja, demonstracyjnie podsuwa czytelnikowi pod nos własne ego – słowem, lubi paradę. Ale kusi mnie możliwość poważnego potraktowania tego tytułu, intryguje pytanie, co by się wtedy stało? Są racje ku temu. Weźmy następujące wersy: “Tak, ta pora roku delikatnie kryje niebo akrylem. Ciche podchody, / skradanie się wąskimi uliczkami Powiśla trwa. Ta jesień opada powolutku, / z jakąś niemożliwą asekuracją, na dłonie i powieki / zmęczone tymi kilometrami na trakcji. Później jest bezpieczniej, / wcześniej już nie istnieje, “Chodź, chodź na spacer // póki jeszcze nie pada, a liście w parkach są nie uprzątnięte”. Mamy tu do czynienia z zapisem o rodowodzie bezdyskusyjnie romantycznym, pod względem obrazowania może w skamandryckim, czyli współcześniejszym wydaniu, ta aura tutaj i sugestywny sposób jej podania może przypominać wiersze Wierzyńskiego o Mickiewiczu albo Lechonia o Warszawie. Zwłaszcza że w utworach Przybyłowskiego, prowadzonych sążnistą, lecz elegancką frazą, czasem zawierającą dialogi, daje się stwierdzić występowanie pewnego oddziaływania, niewidzialnego i nadprzyrodzonego, ale efektywnie wpływającego na rzeczywistość, jak choćby tu: “Z głębokiego cienia wyłania się dłoń i chwyta”.
Warto zachować odpowiednią dozę trzeźwości, pora odstawić na bok sens drążenia znaczącego tytułu i powiedzieć wyraźnie, że Przybyłowski nie prowadzi dialogu z romantykami. Ale to nie znaczy, że nie używa romantycznych zabiegów, oczywiście w odniesieniu do współczesnego świata. Do jego własnego, najbliższego otoczenia. “wspominając Fatimę, Lourdes, Loretto, / napiszę powoli jeden wiersz o Ursynowie. / Miejscu, gdzie zdarzają się cuda” – zapisuje – “mikropielgrzymki osiedla / Natolin – Wyżyny do nocnego”. Klasyczne przykład romantycznej techniki: miejsce akcji zostało precyzyjnie określone, ale też pojawiły się mitologizujące inklinacje. Przyznaję, że nieznaczne, żadna nadnaturalna ingerencja nie miała tu miejsca, ale to należy zapisać na konto świadomości autora.
“Świat to wspaniałe akwarium” – zapisał Jakub Przybyłowski i niewątpliwie intrygujący jest ten jego świat, a sama przestrzeń jego wierszy jest imponująca. Podobnie jak to, co w niej robi. Przybyłowski z obserwacji zwyczajnego, intymnego zdarzenia potrafi wyprowadzić zapadającą w pamięć frazę: “Tej nocy padał śnieg. Ale to nieistotne. We śnie oddychałaś”. Z oczekiwania na przystanku wywołuje poruszającą refleksję: “marzę o pięknych powrotach, dawno niewidzialnych przyjaciół, // o długich chwilach milczenia, o wspominaniu znajomych zmarłych / na przejściu dla pieszych. Wołam psa, / pod czterema warstwami ubrania mieszka deszcz”. Wspomnienia osobiste, tu powstałe w efekcie wizyty w szpitalu, to przejmująca, czysta liryka: “Pamiętam, że korytarz, że był cichy, chłodny, jakby pod wodą na wielkiej głębokości. / I usłyszałem śmiech, i nagle niebo. I oczy zaszły mgłą”. Przybyłowski pisze i o Polsce, i o telefonach komórkowych, o urzędach i piosenkarkach, spacerowaniu po parkach i wyjazdach po alkohol do sklepu nocnego – i ta rozległość tematyczna, ta rekwizytorska rozrzutność wcale czytelnika nie nuży. Męczy się ewentualnie sam autor i daje temu przekonujący wyraz: “Męczę się nocami, / dlatego otwieram usta i mówię w ciemność: / cicho, do siebie, do środka, do wewnątrz”. Ja osobiście czuję się niezmęczony i czekam na następny tom Przybyłowskiego.
Jarek Spuła, czysty chłód
czysty chłód – skromna, poruszająca kronika życia prowincjonalnego. “Przystanek na prowincji” – tytuł znajdującego się w tomie wiersza Jarka Spuły mógłby posłużyć tu za wymowne podsumowanie całości. Owa prowincja jest oglądana z dwóch perspektyw. Wewnętrznej – tu dominuje cykliczność wydarzeń, cała ta egzystencja mieszkańców miasteczek czy wsi opisywanych przez Spułę jest zaplanowana, mieści się w szczegółowo określonych ramach: “życie zaczyna się w poniedziałek / kończy w sobotę”. Zewnętrznej – tu pojawia się melancholijne zapatrzenie, tu ma swoje źródło obojętność osamotnionego obserwatora, wędrowca pozostawionego samemu sobie, czasem – jakby ze znużenia czy z nawyku – bawiącego się przypadkowym przedmiotem: “wracając przez łąki / rzucam nożem / raz po raz myśląc o tym / co śniło mi się / tej nocy // nóż wpada / w wysokie trawy / nie ma go”. Nie ma także ruchu. Nie w bezpośrednim otoczeniu. Właściwie pozostaje samo obserwowanie, w prowincjonalnej optyce Jarka Spuły wszystko, co przybywa z daleka, zjawia się wyłącznie po to, by zaraz znowu zniknąć w oddali: “nawet jadący samochód / jest by oddalić się zniknąć”, czasem na moment zostawiając jakiś blask, wyświetlić jakiś fantasmagoryczny obraz: “rdzawożółty osobowy do Katowic / przetacza się w głąb widoku / unosząc niewidocznych podróżnych // na kliszy jego brudnych szyb / film o słońcu”.
“każdy domek poletko drzewo / ma swój wyraźny / dla oka / kontur // to co na horyzoncie / jest zbyt gorliwie odwzorowane / by mogło jeszcze należeć / do tego świata” – zapisał Spuła. Znakomita diagnoza prowincjonalnego rozumowania, gdzie realne jest wyłącznie to, co bliskie, a to, co odległe – niepewne, sztuczne, odwzorowane. Być może tam, w oddali, sprawy mają się w odmienny sposób, ale nie chce się nawet iść i sprawdzać. Nie warto. Po co? W maleńkim świecie Spuły nawet czas ma specyficzny bieg, płynie wolniej, być może na potrzeby lirycznego kadru, być może w tej przestrzeni po prostu jego tempo ma taką naturę: “trwa łyk pijaka wiadomość w radio // żaden ze skaczących wróbli nie wzbił się w powietrze
// wszystko odmienione”.
Na prowincji jest bezpiecznie. Jest nużąco. Ale Spuła nie pisze wierszy o nudzie, to nie jest zblazowany melancholik wyrzekający na miejsce, w którym się znalazł. Przeciwnie, obserwowane przez niego niby zwyczajne sytuacje czasem okazują się tajemnicze – oprócz wszystkich charakterystyk, zwykle łączących się z pojęciem prowincji, pozostaje jeszcze jedna ważna rzecz. Magia. Spuła potrafi ją zauważyć, wykrzesać: w oddali kobieta / w białej sportowej kurtce / spaceruje / stuka kijkiem o piasek / poryw strzępi jej siwe słowy / wraz z nią przychodzi pytanie i odpowiedź // dlatego przyszła tu w zimny dzień / właśnie teraz / co w niej jest”. A może wyłącznie tam – z dala od zgiełku wielkich miast, świateł, anonimowego tłumu, można uzyskać “to poczucie że jest się wnętrzem łódki / kołysanej w ciemnym zakolu // głuche uderzenia o burtę czy dno / pnia kości kamienia nie wiadomo czego”. Podobnie dzieje się w pewnym wierszu, gdzie Jarek Spuła opisując zwykły dzień, ze śniadaniem, pracą robotników za oknem, grającym radiem, kończy go przejmującą pointą: “kiedyś będzie mi go brakować najbardziej / będę wył dajcie dajcie mi jeszcze choć jeden dzień / jeden tylko jeden choćby i taki jak ten!” – i to jest to jeden jedyny raz, kiedy podnosi głos.
czysty chłód to zbiór dość lapidarnych wierszy. Na wskroś autentyczne, wymagają uwagi, ogromnego skupienia. Dzięki nim można zobaczyć, jak “światło przylega wiernie / do powierzchni ziemi i rzeczy // mija równowaga / między życiem a snem”.
Julia Szychowiak, Po sobie
“i ja ciągle żywa” – tak brzmi końcowy fragment pointy pierwszego wiersza w debiutanckim tomie Julii Szychowiak. Problemy fundamentalne: z istnieniem, z ujawnieniem i uzasadnieniem swojej obecności wobec innego i rozpoznaniem jej wobec samej siebie, potyczki z fizycznym i językowym wymiarem tej obecności – tak odczytałem dominujące tematy w Po sobie. “Jestem widoczna, póki sen mną kaszle, / dopóki cień wsparty jest ciałem” – zapisała Szychowiak, a ja, po przeczytaniu tej obrazowej frazy, zastanawiałem się, dokąd zmierza bohaterka tej enigmatycznej liryki, myślałem o położeniu wektora wskazującego kierunek jej marszu. Być może jest to próba wyswobodzenia się od tego, co cielesne, przynależne do fizyczności pojmowanej negatywnie, jakby ta wciąż tląca się iskra, strzęp życia, blokował, uwierał, zatrzymywał. Ale przed czym? Przed zaniebyciem? Autodestrukcją? Poważne słowa. Ale też poważnie się nad nimi zatrzymywałem, choćby na widok zapisów tego rodzaju: “Nie przeszkadzaj mi wchodzić w obcy świat, / nie miałam nigdy ciała”. Jak gdyby niewidoczna siła przemocą trzymała bohaterkę w niepożądanym miejscu czy wymiarze, jakby istniało coś, co zabrania, ogranicza – odmawia jakiegoś ważnego prawa do dysponowania swoim ciałem, w wielu wierszach także – swoją własną mową. Jakby nie można było ustać w wycofaniu, wciąż uparcie ponawianym geście odchodzenia. “To, że odchodzę powoli, / nie znaczy, że zdążę zawrócić. / Rozejrzyj się, mnie jeszcze tu nie ma. // Tam mnie boli” – zapisała Julia Szychowiak, co odebrałem jako sygnał ewidentnej ucieczki, wymykania się, tyle że powolnego – nie nagłego aktu, ale trwającej przewlekle czynności i może przez to boleśniejszej. Dokąd ta ucieczka? Może wyrokowanie nie ma sensu. Może sama autorka kładzie nacisk nie na wiedzę, ale na sam proces. Może na zasadzie – byle nie tu.
“Nie pamiętam tej kobiety, w której chodzę / i z którą sypiam. Cudzym oddycham, w cudze / włosy wsuwam dłonie. Kim piszę, / kim będę to czytać?” – tu pojawia się znowu: niedwuznaczne poczucie obcości wobec samej siebie, i nie ma tu żadnego flirtu, to nieprzypadkowe, ale głęboko przemyślane albo głęboko odczuwane odczucie nieprzystawalności do siebie albo wyraz jakiegoś – w trudzie to sobie wyobrażam – karkołomnego autozapożyczenia. Pojawia się też – to chyba znacząca pożywka dla liryki Julii Szychowiak, wynikająca z obszernego tematu w literaturze – na rozmaite sposoby drążone zagadnienie nieważności i nieadekwatności słowa, zarysowuje się kwestia pamięci, funkcjonującej autonomicznie, żaden tam układ posłusznych neuronów czy zdolność, do której w każdej chwili można się odwołać, ale nieobliczalna, wyzwolona spod kontroli siła: “Do kogo mówiłam, jakie to były słowa? / Byłyby inne, gdyby zapisać można / ten głód i strach, to nic, w którym tkwi mowa.”
“Bóg rzucony na wodę, niemy chłopiec” – zapisała Szychowiak. Jeżeli można pozwolić sobie na zrównanie boskości z doskonałością, wtedy należałoby założyć, że język stanowi atrybut niedoskonałych. Wahających się. Zmuszonych do tłumaczenia się: z czegoś, z siebie, z kogoś wobec czegoś, siebie czy kogoś. Bóg w liryce Julii Szychowiak nie potrzebuje języka. Może ze względu wspomnianą właściwość, przypisaną – zwróćmy uwagę – również dziecięcemu milczeniu – a może dlatego, że nie ma nam nic do powiedzenia. A na pewno nie słowami. Więc jak? Nie mam pojęcia. W każdym razie wszystko wskazuje na to, że słowo jest martwe. Nieprzydatne. W swojej naturze – autonomiczne, ale użyte przez nas, w seryjnym wydaniu – bezpowrotne, trupie. Jak zapisała Julia Szychowiak: “To, co z nas wypełza, nie wróci. Martwe / nie zakwita.”
Marek Lobo Wojciechowski, Suplement
Suplement Marka Lobo Wojciechowskiego w moim odczytaniu traktuje przede wszystkim o tęsknocie i samotności. Wojciechowski pisze prosto i dlatego znajdujemy tu prosty rodzaj tęsknoty: za czasem przeszłym. Za dawnymi miejscami. Może chodzi o czas dzieciństwa, może o czas spędzony wśród znajomych, w oswojonych rejonach, zaludnionych przez swoich, tak jak pojawiający się w pewnym wierszu rybak Leon czy “Głupi Franek”, który zginął, gdy “Przejechał go / samochód, jeden z trzech, które tu widywali.” Czas ów – co zapisał sam Wojciechowski -“tuli się jak miękkie zwierzę. On jest w całości twój. / Tak, jakby wymyślony dla ciebie i tych kilku osób, / wśród których idziesz, z którymi trwasz.” Tkwi tu poruszająca prawda o samym życiu, upływającym właśnie tak – w otoczeniu kilku osób, z którymi – jeśli nie chce się udawać, silić się na sprostanie jazgotowi teraźniejszości, udawać przylepnego brata-łatę, błazna – idzie się i trwa. Zapamiętale. Do końca. Z całą prostotą.
Marek Lobo Wojciechowski jaskrawo pokazuje, na czym polega różnica pomiędzy życiem wśród ludzi, a mieszkaniem wśród ludzi. Widzi ją świetnie i ubolewa nad nią. “Życie zaklęte w ściany. Rzesza nieznajomych, / zespawanych jedynie oddzielnym adresem, / oddechem, krzykiem, snami błądzącymi skrycie / poprzez schematy schodów, przez spiętrzenia ciągów, / samotnymi jak oni. Bezimienni, obcy, / poza miałkim uśmiechem podczas jazdy windą / nic o sobie nie wiedzą” – obrazy pomieszkiwania w wysokościowcach kontrastują z pejzażem współczesnych, dziś wyludnionych, ale pamiętających odmienne czasy, miasteczek czy wsi, gdzie “Pruskie mury trwają w ordnungu – / milczący strażnicy czasów / pamiętających psy, dzieciaki, stada wron, / stada krów, miód i mleko, / mleko i miód”.
Tyle że tamtego świata już nie ma, przepadł bezpowrotnie, wspólnotę i spokój pochłonęła współczesność, przemielił upływ lat, zaszczuło życie masowe, gdzie “tysiące podzespołów / czeka na swoje papu, wtłoczone w obudowę / będą szczęśliwe, w masie sens i życie”. Teraz nawet “dzieci niepostrzeżenie zapadają / na dorosłość, na którą nie ma lekarstwa”. “dzieci /stają się naszymi władcami” – kontynuuje Wojciechowski, co można odbierać jako stwierdzenie zmiany w obrębie ważnego paradygmatu, może nawet osobiście dotkliwie odczuwalnej, ale można je też odczytać przez pryzmat myśli Goethego, według którego starość powinna mieć szacunek dla młodości, co mogłoby rzucić ożywcze światło na odmienne pola interpretacyjne tego zapisu.
Marek Wojciechowski, ustawiony wobec świata, który staje się coraz bardziej obcy, od którego coraz wyraźniej odstaje, nie znajduje wytchnienia także w samym pisarskim geście. Nuży go. Pisanie nie stanowi ucieczki, nie utylizuje uwierających elementów rzeczywistości. Zbyt dużo zawiera blichtru, sztuczności: “Piszę wiersz, / silę się na efekt, trwonię czas. // Wziąć w dłoń kielnię, młotek, proste narzędzia.” Z kolei wobec osamotnienia bohater jego wierszy – i żartobliwie, i wstrząsająco – zdaje się na wyobraźnię: “Potem przetańczymy przedpokój, zawiniemy / dywany w locie, obudzimy fotografie, / przewiniemy się przez brzegi łóżka i / obudzę się sam w obojętnej pościeli, bo / wymyślone kobiety nie mówią dzień dobry”.
Tak to się sprawy mają w Suplemencie Wojciechowskiego: prosto i przejmująco. Bez wstydu przed okazywaniem elementarnych uczuć, tu nie ma niepotrzebnych komplikacji. Marek Lobo Wojciechowski wie, że poważnych rzeczach nie warto majstrować. Ale nie przytłacza powagą, nie tłamsi czytelnika. Może w pragnieniu, żeby ten zatrzymał się na moment i poświęcił mu nieco czasu, zanim – jak sam zapisuje – “wyliżę ślad po sobie, pójdę / w być może. W dym. W mgłę”. Warto się zatrzymać i poświęcić mu ten czas.
Wiersze nominowanych autorów
Kamila Janiak
iskra
chciałabym najbardziej, żeby człowiek
zdychał, a reszta się patrzyła
i tak do ostatniego zgromadzenia.
niech zdycha, a oni niech patrzą,
a potem do ostatniego zgromadzenia,
niech giną, reszta niech sobie patrzy.
chciałabym, ale tak z iskrą,
żeby wszystko poszło sprawnie.
Przemysław Owczarek
Marianna w pokoju z witrażem
(do obrazu Johna E. Millais)
ssie mnie to życie. nigdy nie myślałam
jak bardzo jest obce. pewnego dnia
skurczy się i zwinie. memento.
na podłodze liść, w oknie Gabriel
zwiastuje Marii królestwo bez końca.
od lat mieszkały tu kobiety, przy nadziei
że szczęśliwe rozwiązanie jest tajemnicą
której nie przeniknie nawet światło
witraży.
moje dziecko wije się w promieniach
jesieni. słońce pachnie imbirem
jak koszula Jana, gdy wraca z targu.
w porcie cumują statki z korzeniami.
wiatr goni ku brzegom ławice dorsza
a chmury toną w cynie jak misy z Delft.
chcę wina i ryb, pereł i sukna. płać, jeśli
chcesz syna. wszystko
jest przeciw kobiecie, ale gdy pojmie
zachwyt męża, położy na nim stopę.
tak powiedział ten malarz
który uwierzył, że jest
Vermeerem.
Marcin Perkowski
Gadanie
nasze rozmowy już po wszystkim. nasze rozmowy, kiedy ty
już nie chcesz więcej – a ja chcę powrotów z niemożliwych
miejsc. mamy dwie wielkie armie wzajemnych pretensji. mamy
sztandary, dziwne rodzaje broni. posiadamy wbite w ciała
legendarne przedmioty pogańskich bogów. przez bandaże
przecieka psia krew. przez oczy przebiegają plany miast,
mapy okolic i balkony, z których strzela się niemożliwie daleko.
z procy się strzela. zamiast kamieni wkładając serca, owoce,
świeżo oberwane guziki. teraz, kiedy już walka ma się dobrze i
kobieta z mężczyzną gotowi są na kilka dłuższych zdań, lubimy
patrzeć w sufit, lubimy widzieć na nim całkiem różne konstelacje
gwiazd. pragniemy wyjmować z siebie wszystkie niedokończone
śmierci.
Jakub Przybyłowski
K. P.
Teraz pakujesz do walizki kosmetyki,
resztki perfum które dostałaś na gwiazdkę trzy,
lub cztery lata temu, od chłopca, którego imię przepadło gdzieś
w zakurzonym archiwum pamięci. Powietrze
jest pełne trzasków i zakłóceń. Chwila nieuwagi
mogła kosztować cię parę tysięcy polskich nowych złotych,
ale znalazłaś bilet w kieszeni jesiennej kurtki. Nie weźmiesz jej,
gdyż ubranie na przyszły jesienno – zimowy sezon, kupisz już na miejscu.
Tam, kochana.
I nie jest ważne, co to za miejsce, i gdzie wylądujesz:
Heatrow, New York I, czy Dublin, ale milczenie
całego mieszkania, cicha stypa przed burzą łez. Majtki,
staniki, spódnice, spodnie, bluza (ta niebieska), sprawdzasz
listę, a z każdym punktem stygnie radość, jak poranna kawa,
bo przecież nie pijesz kawy na pusty żołądek. A może – z kuchni
krzyczy mama – weźmiesz ogórki, jest słoik! Tam nie będziesz miała
dobrych ogórków. Ma na myśli polskie. Nie mamo, nie – odpowiadasz
i ciszej, jeszcze ciszej mówisz – nadbagaż. Kochana, a niebo?
Niebo jest czyste, błękitne i wciąż tak samo odległe.
Wyobrażasz sobie start i wejście tak ostro do góry,
że ciśnienie wbija pasażerów w fotele i naraz ze wszystkich stron,
kłęby chmur, szron osiada na okienkach i choć temperatura wewnątrz
maszyny nie zmienia się, jest jednak zimniej. Kochana, czym się tak martwisz?
Samolot w końcu wchodzi w stratosferę i wszystko: chmury, szron, ziemia i rodzina,
twój pokój, płyty Cd i karta Sim, którą miałaś wziąć na pamiątkę, zostaje w dole,
trochę za tobą. I jest tylko przestrzeń z delikatnie zarysowanym krzywym marginesem
horyzontu, a nad nim piękny, jasny księżyc na jasnym tle.
Kochana, teraz musisz się ocknąć, tak mi przykro. Przez pół nocy wymiotowałaś
powtarzając: przepraszam, przepraszam, przepraszam – ktoś trzymał cię za włosy.
Masz takie zmęczone oczy, jesteś blada, dłonie mocno zacisnęłaś na udach.
Przestań.
Wstajesz, zapinasz walizkę i idziesz do łazienki. Spod szafki wyciągasz wagę, stajesz i:
52 kilo (trzeba chyba coś zrzucić), schodzisz, bierzesz walizkę
i stajesz ponownie, więc co jeszcze może pomieścić? Może pamiętnik, książkę,
słoik ogórków, lub pluszowego zajączka? Cokolwiek
weźmiesz, idąc korytarzem do samolotu, samotna w tłumie,
porazi cię to, że (i nie jest ważne, naprawdę, czy jesteś
chłopcem, czy dziewczynką i dokąd lecisz, i czy zginiesz w Afganistanie,
czy w Irlandii, w Tesco pod puszkami groszku) wszystko, co jest cenne
zostawiasz przed linią odprawy. Cały ten burdel, do którego bądź, co bądź
czujesz sympatię. I mnie, kochana, mnie. Pamiętasz jeszcze moje imię?
Po dwudziestu czterech latach kochana,
kochana polsko.
Jarosław Spuła
Przystanek na prowincji
mężczyzna który zaczyna się starzeć
czeka na placyku dla autobusów
każda bruzda jego twarzy
jak pęknięcie granica bez przejścia
suchymi liśćmi wiatr skrobie na asfalcie wykresy
według których skręcają się korzenie konary
sosen buków i splątane życiorysy
mieszkańców tych okolic
wszystko to ornamenty fizyki
w słońcem oślepionych oczach
i gwałtowny
ład i spokój
Julia Szychowiak
Nie tak
Sierpień w kolorze żelaza, kiedy krzyże,
krzyże obejmują ciebie. Czarne dookoła.
Twoje ryby są głodne, Panie, ze szkła usypane,
leżą w ciemnym piasku, także moje słowa.
Odeszłam na moment i pusto mi po sobie.
Marek Wojciechowski
jedynak
Jeździ czasami do lasu pachnącego mgłą, wrzosem i mchem.
Nie jest sam. O kilka drzew dalej cień córki jego matki, tej
której nigdy nie było.
Obserwuje jak matka uśmiecha się do niej w Wigilię, do pustego talerza.
Rozmawiając z nim niechętnie marszczy brwi i ma nieobecne spojrzenie.
Podobno (tak mówiła ciotka) ubierała go w sukienki, kiedyś.
Nie pamięta.
Jego siostra, ta co jej nie ma, jest piękna i mądra. Nie to co on. Skrzypi schodami, gdy są w
kuchni, przegląda zdjęcia w pokoju na górze. Śpi
w jego łóżku. Matka czyta między wierszami listy od niego/od niej
i ogląda księżyc w telewizji.
Zwykle robią o kilka słoików grzybów więcej, ustawiają
pieczołowicie na półkach. Powoli ciemnieją, czekając.