Organizowany przez Biuro Literackie projekt Poeci na nowy wiek ma za zadanie przypomnienie najważniejszych debiutów upływającej dekady. Każda jego odsłona została przypisana kolejnemu rokowi, poczynając od 2000. W każdej wybiorę książki – moim zdaniem – wyjątkowo ważne dla danego roku. Ważne oczywiście także dla mnie, ale również – mam taką nadzieję – dla liryki i dla czytelników. Oto pierwsza odsłona projektu. Rok 2000 i pięć wybranych przeze mnie tomików.
Wojciech Brzoska, Blisko coraz dalej
Wojciech Brzoska pisał powściągliwie, przy ograniczonym rekwizytorium, poruszał się w okręgu o krótkim promieniu, zasadniczo był niegościnny w wierszach, stąd tak niewiele zapraszał tam osób, wykonywał niewiele gestów, za to konsekwentnie je powtarzał. Nie była to ani poza, ani znak niemocy. Że określone, przeważnie prozaiczne czynności zamierza w ten sposób przemienić w rytuał – to był dla mnie trop zbyt uchwytny, lekturowa recepta zbyt podręcznikowa, żeby dała mi satysfakcjonujące rozwiązanie tajemnicy uporczywej wierności Brzoski pewnym gestom, zdradziła sekret jego surowego osaczenia, przyszpilenia do wyznaczonego miejsca i czasu. “Siedem razy wspinasz się na słup telefoniczny” – zapisywał, “niedługo / w tym samym miejscu / gra zostanie wznowiona” – zapowiadał, “piątego kwietnia punktualnie o drugiej w nocy” – pamiętał. Nie wydało mi się to obsesyjne, obsesja – tak jak podpis – nigdy nie powtarza się w ten sam sposób. Widziałem w jego wierszach coś stabilniejszego i pewniejszego. Coś, co mogła stworzyć mechanika.
Była to mechanika gniewu i wściekłości – tak zobaczyłem ten debiut wtedy i tak widzę go także teraz. “Szukający schronienia przed / ogłuszającym zgiełkiem miasta / przyłapani w tramwajowej pętli” – kilka razy szkicował Wojciech Brzoska podobne obrazy, odbierane osobno mogły sugerować pościg czy bezcelowy ruch, widziane razem wyrażały stan obezwładnienia, nasuwały na myśl zakończony porażką rezultat zmagań z potężniejszym. Było to odczucie niemalże fizyczne, i może dlatego nasycone furią: to regularnie pojawiające się w wierszach Brzoski miasto, ta gama zwykłych cyklicznych czynności to “nóż / w którym jesteśmy zamknięci”. Ostrze tego noża – bezceremonialnie, wprost, młodzieńczo – otworzyło się w całym tomie wyłącznie raz, w wierszu “po tym”: “kiedy zmieniając nerwowo kanały telewizora / pytasz czy nie pasowałoby teraz zapalić / zastanawiam się co masz na myśli – / podtrzymanie tego ognia / czy puszczenie wszystkiego z dymem”. Jak widać, pretekstem była czynność doszczętnie prozaiczna.
Ale mechanika to nie wyłącznie powtarzalność i siła. Oznacza także sprowadzenie sprawstwa na ziemię, pomiędzy ludzi. “Wierzę, że może jednak mamy nad sobą jakąś tam niebieską władzę” – deklarował Wojciech Brzoska. W jego Blisko coraz dalej znalazły się także wiersze mające odmienny charakter niż ten, który pozwoliłem sobie wzmocnić przez profil mojej lektury. Bywa Brzoska delikatny, bywa ironistą, bywa autorem wierszy, które znalazły się w debiucie wyłącznie dlatego, że był to debiut. Ale przypominać go nie trzeba. Polecam.
Julia Fiedorczuk, Listopad nad Narwią
Lektura Listopada nad Narwią Julii Fiedorczuk była dla mnie przede wszystkim obcowaniem z chronicznym poczuciem bezdomności. Z permanentną nieosiągalnością trwałej przynależności do miejsca, próbowałem – dla uproszczenia, choć nie bez pewnych obwarowań – nazywać je domem. Była przygodą ze skazaną na nieustającą odtwarzalność – poruszającą niemożnością zamieszkania. Załóżmy – byłem tego pewien – że nie ma sensu posądzanie autorki o dosyć zgrany flirt z czytelnikiem i skłonienie go, aby zastanawiał się, gdzie i kiedy ta jej abanasis się zakończy, więc ważniejsze zdawało się mi spojrzenie nie na mapę, ale na poruszający się obiekt. Jako bezdomny, musiał posiadać atrybuty domu przy sobie i prawdopodobnie były ważniejsze niż sam dom. Ale czy w ogóle zamierzał mieszkać? Czy pragnął ustać w podróży? Wątpiłem.
Nie dawała mi spokoju ani ta figura domu, ani ta postać – nieustępliwa w świadomości niemożliwego, a równocześnie dopraszająca się bezdomności, nieustannego wygnania: “pusto wypuść mnie / na pustynię. Na miejscu / dni podzielą się znowu / po kilku dniach miejsce będzie domem” – zapisywała Fiedorczuk. Dom stawał się miejscem – wydawało się prostsze do zlokalizowania, przenośne, ale znacznie trudniejsze w oswojeniu. Określony punkt zmieniał się w abstrakcyjny obszar. O ile możemy określać dom jako miejsce zamieszkania, w przypadku wierszy Fiedorczuk znaczenie tego związku zostaje zniweczone i bezpowrotnie rozdziela się na dwa osobne słowa, zawsze poprzedzone ambiwalentnym: albo-albo.
Dom-konstrukcja i dom-abstrakcja – pomyślałem. Ślad pierwszego był prawie do nie wychwycenia w jej wierszach; drugi punkt – prawie w każdym wierszu obecny, czasem subtelnie zaznaczony, czasem mocny, dotkliwy. Czasem pojawiał się w wierszach Julii Fiedorczuk dom bliższy powszechnemu rozumieniu, ale wtedy natychmiast był wprowadzany do niego element obcy, sam mieszkający zapraszał intruza, wnosił brud, zużycie, toksyny: “Taka jest ta podróż: wracamy biegiem do domu / Z rękami pełnymi zwiędłych liści, zimnych jabłek, / piachu”.
Przemieszczanie się, poruszające i piękne wygnanie, czasem metafizycznie poważne, czasem dosmaczone krotochwilnym zapisem – to mnie przekonywało do wierszy Fiedorczuk. Poeta nie ma domu, jego peregrynacja nie ma celu. Choćby zdawało się, że kres tego podróżowania może istnieć. Że – jak zapisała sama poetka – “jakby wreszcie sam środek”. Ale co okazało się owym środkiem? Trzmiel.
Krzysztof Gedroyć, Kim
Oczarowała mnie ta książka. Autora doszczętnie nie znałem, tom został wydany w bibliotece białostockich Kartek w szykownej, białej obwolucie ze skrzydełkami. W środku również – biel i wyważenie. I czystość mowy Gedroycia, przejrzystość jego sugestywnego, jakby przypadkowo rzucanego spojrzenia na świat. I spokojna wiedza, którą się z tego świata wynosi. Że nawet, jeśli poddaje się zrozumieniu, to owo zrozumienie nie uprawnia nas do niczego. Do żadnego ideologizowania, do żadnego rozważania, może nawet do żadnego działania. “Rzeczy najważniejsze dzieją się same / nie zmienię ich największą kompetencją” – zapisywał Gedroyć i tkwił w jego słowach ten typ pocieszenia, który zdaje się oferować wyłącznie samotność, świadomie wybrana i uprawiana: “życia i śmierci nie ma / W ludziach nie mam ukojenia, ani w cierpliwych / zwierzętach domowych”.
Jakby świat nie domagał się nazwy, nie pragnął starania, nie potrzebował wokół siebie żadnej krzątaniny. Jak gdyby nazywanie także dla samego Gedroycia było zadaniem dotkliwym, ostatecznie wykluczającym. Nie oferowaniem, ale pozbawieniem. “- Kim jestem?” – pytał w tytułowym wierszu i odpowiadał – “J e s t e m nie potrzebuje Kima, Kim przeszkadza, / Kim zabija j e s t e m”.
Stąd w liryce Gedroycia zamiast definiowania dominuje patrzenie, ogromnie precyzyjne, czasem wyrażone w skali tak nieuchwytnej, że zdające się już na wyobraźnię: “Pyłek kurzu wpadł do nosa, / nie zauważyłem – a on upadł obok / innego pyłka, który był tu już wcześniej”. Ujmowała mnie ta łagodność, zwłaszcza że definiowanie w liryce niekiedy zmierza ku autoteliczności, niweczącej i sens pytań o faktyczny stan podmiotu, czyli owo “jestem”, i estetycznie, czasem także intelektualnie, demolującej czytelnika. Krzysztof Gedroyć ponad zaglądanie w wiersz zdawał się szczęśliwie przedkładać patrzenie na świat: “Oglądam powietrze, / w prawdziwą podróż zabrać niczego nie mogę”.
Adam Pluszka, z prawa z lewa
Debiutancki tom Adama Pluszki, wydany nakładem łódzkiego Stowarzyszenia im. K.K. Baczyńskiego początkowo wydawał mi się zbyt systematyczny. Nieprzystępny. Okazało się, że było to powierzchowne wrażenie towarzyszące pierwszej lekturze. Świat Pluszki jako sterylny w wyglądzie i emocjach przedstawiał się wyłącznie pozornie. Przy bliższym poznaniu, czyli z każdym następnym czytaniem ukazywał swoją głębię, wolną od statyczności i uporządkowania, które – wiedziony może nowością lektury, a może czytelniczą nieporadnością – byłem skłonny mu przypisywać. Tam, w owej głębi, czyhała obezwładniająca samotność, doświadczenie czy przeczucie pustki tak depresyjnie, że prowadzące dalej niż zamilknięcie, dalej niż brak działania – do zaniebycia.
To pragnienie – niedające się porównać chyba z żadnym procesem, może imploza byłaby tu bliskim skojarzeniem, ale i tak nie dość odpowiednim, jako wymagająca określonej siły – przemawiało niemal w każdym elemencie tego na pozór wyważonego świata, było jak toksyczna zawartość sfery, posiadającej – zdawałoby się – dość gładką i – może tak to nazwę – wspólną powierzchnię. Pluszka, świadomy możliwości tego pustoszącego demona, chwytał się detali i prywatności: “to wszystko, co umyka, niby nic, a jednak / najciekawsze”. Skupiał się na drobiazgach ważnych i znaczących zwłaszcza wtedy, kiedy tracimy zaufanie w sens istnienia pewnych systemów, czy też po prostu podważamy zasadność każdego porządku, który możemy dzielić z innymi. Przyswajał to rekwizytorium powoli, jakby ze spokojem uświęconym pewnością, że rezygnacja zawsze bierze górę nad gorączką. “Żebym się sobą wypełnił. // I nie napisał o tym słowa” – zapisywał.
Przekonywała mnie – zjawisko w liryce dzisiejszych młodych autorów sporadyczne – szczerość Adama Pluszki. Że tego swojego świata nie pudrował, nie przychylał go do czytelnika. Że tkwił tam – w swojej pojemnej, choć utajonej pustce – sam. Że pisał – tak jak należy pisać – pięknie: “Ale najbardziej chciałbym żyć tylko po to, / żeby umrzeć w fotelu, cicho w nocy przed / telewizorem, trzymając dłoń zmarłej żony, / i żeby tlił się jeszcze papieros”.
Anna Podczaszy, danc
danc, debiutancki tom Anny Podczaszy gwarantował opowieść – w moim odbiorze – dość specyficzną. Czytałem go jako dowód na nieobrabialność tworzywa, diagnozę uwięzienia w słowie jako materiale wyjątkowo – z całą prostotą tego stwierdzenia i równocześnie przy porównaniu do odmiennych dziedzin twórczości – niewdzięcznym. Według tego założenia poezja wydaje się być opresją, słowo odmawia posłuszeństwa, stawia warunki, przejmuje część prerogatyw zasadniczo przypisanych do mówiącego. Autorka przyjmuje ten bunt – warto zauważyć – bez zaskoczenia, choć nie bez emocji, pojawia się tu nawet sarkastyczny rewanżyzm: “I prześladuje mnie myśl o nieuniknionym / zwycięstwie, o tym, że bez bólu odwrócimy się kiedyś / od gotowych słów, całym tym bogactwem obdarzając / studentów mozolnie dobierających przedrostki”. Narasta obojętność poetki do – jak sama pisze – “legend, które powstaną się bez względu / na to, w jakim języku wyszeptane zostanie zaklęcie: abrakadabra, hokus pokus”.
“Muzyka” – zapisuje Anna Podczaszy – “odwzajemnia mi ukłon”. Słowo nie zawsze tak robi. To mogłoby podpierać tezę o języku jako tworzywie nieobrabialnym także dlatego, że okazuje się nieuchwytne. “Jadę w absolutnej, rozumiesz?, ciszy” – mówi Podczaszy, a zaraz potem przestrzega: “gaś / żar w ustach, rozgryź ten orzech, który mi rośnie / jak niepotrzebny ząb, jak niechciana mądrość, / do której nie dorosłem”. Oto wyzwanie i tragizm zarazem: zostajemy zmuszeni do posługiwania się systemem, który prawdopodobnie sam posiada władzę nad nami. Problem to nie pionierski, choć w tomie Podczaszy dość ożywczo podjęty.
Mowa jako nieodzowny intruz? Być może. Możliwość porozumienia lub choćby samej artykulacji po lekturze danc można by porównać do przymusu obcowania z ciałem obcym, ale niezbędnym. Niezastąpionym. Odczytanie wierszy Anny Podczaszy w ten sposób zdecydowało o moim wskazaniu na jej tom. Obfitujący w istotną wieloznaczność, czasem w czcze zabawy w tworzywie może i posłusznym, ale za to poważnym. Można i tak. W końcu – zapisała to sama autorka – “płyniemy w kilku kierunkach naraz”.
Już jutro dokonam wyboru tomu – w moim odczuciu – najistotniejszego spośród tu omówionych. Jego autor zostanie zaproszony do udziału w antologii Poeci na nowy wiek, wydanej nakładem Biura Literackiego. Znajdą się w niej wiersze wybranych przeze mnie autorów, debiutujących w latach 2000-2010.
Wiersze nominowanych autorów
Wojciech Brzoska
spowiedź bez słów. po przejściach
J.P.
mgła rano i wieczorem, szept morza, które
ostrzega wprost do ucha, a ja nie chcę mówić,
nie chcę słuchać. codziennie spotykam inne
stworzenia, ale to wszystko dzieje się jakby
za szybą, za mgłą. mam świat na wyciągnięcie
ręki złamanej w łokciu, mam świat na
wyciągnięcie nóg w szpitalu albo w
sanatorium pod przyczepą z napisem:
kobietom wstęp wzbroniony.
dobrze pamiętam – moja twarz w twoich
metalowych zębach, w twojej tandetnej
zemście na mojej płci. sama widzisz, że
nawet teraz łączą nas tylko rany:
pocięta skóra i ten nieszczęsny tydzień.
przyjechałem tu żeby wreszcie odpocząć,
żeby dobrze się zabawić.
wyjeżdżam żeby wreszcie się wyleczyć,
żeby dobrze się zabliźnić.
Julia Fiedorczuk
Październik nad Narwią
rzędy okien i krzeseł i padało
jakiś czas temu
te szalone domy
jak drabiny
w słońcu
kiedy o tym myślę
trochę trawy i znów
przeczuwam wspomnienia
uproszczone jak las.
ten dzień jest dobry w dotyku
i chciałabym zawsze
być wyspana i trochę głodna
i przejść po lodzie
na drugą stronę Narwi
gdzie kiedyś rozegrał się
twój sen
i byliśmy boso
na śniegu.
Krzysztof Gedroyć
[W moim ogrodzie wyrosły głowy]
W moim ogrodzie wyrosły głowy
przyjaciółek, przyjaciół. Przechylam
konewkę – a one
z rozdziawionymi ustami piją
piją mrużąc oczy.
Nie wyrywam ich,
sami wychodzą z ziemi nocą,
wiem o tym
po skrzypieniu furtki.
Adam Pluszka
Stało się
Przeżyłem tyle, co trzej pierwszoklasiści,
równy bagaż doświadczeń, równa miara
wartości, przemnożona przez trzy i bardziej
cyniczne spojrzenia na te same zabawki.
Chciałbym, żeby nic się nie zmieniło,
żebym mógł znowu spotkać tę kobietę,
tak jak w filmie, i ściskać ją bardzo za
rękę podczas napisów końcowych.
Żebym mógł mieć podręcznikowych
przyjaciół i nieprawdziwych wrogów.
Ale najbardziej chciałbym żyć tylko po to,
żeby umrzeć w fotelu, cicho w nocy przed
telewizorem, trzymając dłoń zmarłej żony,
i żeby tlił się jeszcze papieros.
Anna Podczaszy
Pomiędzy
Mam wszystko, by żyć: miasto, szumiące głośniej
od morza, ludzi rozsypujących się jak paciorki
samochodów, ulice pełne zakrętów, światła,
którymi można się kierować.
Wpatruję się w zieleń: gładka przestrzeń posmarowana trawą.
ścinana regularnie, równiutko. Rośnie. Idę.
Minął tydzień. Nie zapomniałam gestów wyuczonych
w ojczyźnie. Moje kroki równo odmierzają przestrzeń.
Oswoiłam kilka miejsc, dotykam gładkich powierzchni
polerowanych dłońmi pokoleń, czyli czasu.
(Big Ben is watching.)
Między śladami moich stóp są puste miejsca, w które
nie wdepnęłam. światła raz się zbliżają, raz oddalają;
nie umiem (nie chcę?) objąć tego miasta uskrzydlonymi
ramionami, zgasić.