Zofia Bałdyga, Passe-partout
Chwila / dotknięta farbą musi pozostać lekka” – napisała w debiutanckim tomie Zofia Bałdyga i byłbym skłonny potraktować ten zapis jako pewnego rodzaju przedstawienie jej książki w skrócie. Mógłbym spróbować zahaczyć go o to, co w tomie wierszach Bałdygi wydawało mi się intrygujące, co determinowało moją lekturę. O jej obrazowanie, czasem precyzyjne, intensywnie nasycone barwą o równomiernym odcieniu, jak choćby tu, w wersach sugerujących zamiłowanie do określonych technik malarskich, ale również do optyki baśniowej: “tania podłoga, na której zostawiamy / kolorowe szklanki z burzą”, “kolczyki w kształcie papug. Różowo, niebiesko” “Egzotyczne / psy ciągną na linkach czerwone kobiety”. Czasem dla odmiany subtelne, nieuchwytne, wręcz postimpresjonistycznie deklaratywne: “Nawet sobie nie wyśnisz ile można wepchnąć / pomiędzy barwy. Pomiędzy czystą / a czystą barwę”.
W posłowiu do tomu Joanna Mueller zapisała: “Zofia Bałdyga wybiera mistrzów spojrzenia, a nie pisania”. Niewątpliwie tak się dzieje, Bałdyga zdaje się zresztą na wyśmienite towarzystwo: Honoré Daumier, Édouard Manet, Jan Vermeer, Paul Gauguin, Georges-Pierre Seurat. Ale osobiście wydaje mi się, że Bałdyga, choć pewne przesłanki mogłyby wskazywać na zasadność odmiennego odczytania, trzyma się dość daleko od tradycyjnie rozumianej ekfrazy, owszem, podaje i transformuje detal, sporadycznie całość, na ile to możliwe, ale nie znać po niej skupienia, po swoich galeriach porusza się w pędzie, obłąkańczym tańcu, co ja wziąłem za poważny atut tej liryki. Dlatego, że nieustanne przemieszczanie się bohaterki zestawione ze statycznością zajmujących ją obiektów oraz tego, co przedstawiają, wydaje mi się zabiegiem odkrywczym. Bałdyga sprawia ożywiające wrażenie, jakby nie oglądała obrazów na baczność, nie padała przed swoimi mistrzami na kolana, nie snuła się po salach w prehistorycznych pantoflach, ale jeździła na łyżwach, nawet – gdyby rzeczy przedstawiały się nie tak, jak tu sobie zakładam – z albumem malarstwa w ręce. Wtedy tytułowe “Passe-partout”, zamiast formy eksponowania rysunku, czyli domeny – co by nie powiedzieć, nawet puszczając oko – ramiarza, a nie malarza, wchodzi w swoje drugie znaczenie i staje się biletem wolnego wstępu do muzeum, stałą przepustką do galerii-raju, z której wynosi się tyle, ile wybiega się po korytarzach, a nie zakisi w notesiku stojąc przed płótnem czy grafiką. Ale być może przesadzam. Oprócz notesika zawsze pozostają oczy.
“przymykam oczy, żeby lepiej widzieć” – zapisała Zofia Bałdyga i znowu możemy odbierać ten gest na dwa sposoby: może to kontemplacja, zmrużenie powiek przez moment służące lepszemu widzeniu, a może próba zaglądnięcia w siebie – wtedy, by spojrzenie było dokładniejsze, trzeba czasem zamknąć oczy. Pozwolić prowadzić się temu, co nie podlega wyjaśnieniu, trwa niewyrażalne w indywidualności, pozwala “próbować piękno w ciszy / najdźwięczniej kobiece”. Zofia Bałdyga niewątpliwie wybrała mistrzów spojrzenia, zaufała im, ale nie wyłącznie po to, by nam przekładać na słowo to, co przedstawił malarski pędzel, rysik grafika czy instrumentarium wirtuoza instalacji. Przy sposobności wyposażyła swoje własne, wewnętrzne galerie. “Śniłeś mi się, ale pamiętam tylko formę, / nie treść. Jaskrawe kolory, kręte linie. / Świeczki zapalane w piaskownicy. Ogień przechodzi na włosy […]”. Oto niepokojące muzea, zagadkowe obrazy, oniryczne instalacje, które Zofia Bałdyga wzniosła, namalowała i skonstruowała sama. Oto jej własne, niepowtarzalne Passe-partout. Oczywiście o samym malarstwie – podobnie jak o liryce – można mówić w nieskończoność, chociaż rozległość tematu nie wyklucza pointy. Przykładem Henri de Toulouse-Lautrec.
Ryszard Będkowski, Gorzkie jezioro
“Moje szaleństwo […] utkwiło głęboko, w przyrodzonym lęku” – napisał Ryszard Będkowski. Gorzkie jezioro jest tomem oferujących rozmaite możliwości odczytania, zawiera fragmenty wspomnieniowe, indywidualne oraz osnute na tle rodzinnych mitologii, pojawiają się wujek Tadek, wujek Wacek, dziadek Marian, siostra Grażka z przejmującego wiersza o śmierci ojca, znaczą go ślady osamotnienia, zapisy dotyczące śmierci, pojawia się dążenie do uzyskania suwerennej lirycznej autodefinicji. Ale całość – choć podzielona na trzy części – wydaje się skomponowana jakby w poetyckim, nie wiem, może nawet klinicznym, szaleństwie, zespawana w jakieś wszechobejmującej neurastenii, otwierającej rozległe pola interpretacyjne i gwarantującej ogromną satysfakcję czytelniczą. Radość lektury – nie widzę potrzeby szukania odmiennych określeń. Wystarczy, że Będkowski zapisze: “przechodząc słyszałem szum / skrzydeł. w wersji matki: skrzypienie zawiasów. // dlatego muszę płynąć / statkiem zbudowanym z paznokci zmarłych” i już otrzymujemy, złączone w paru krótkich wersach, dwie diametralnie niepodobne wersje zdarzeń wynikające z różnic w spojrzeniu dwóch, zdawałoby się, bliskich sobie osób, czyli brak zrozumienia, w znacznie szerszy i dotkliwszy sposób eksponowany zresztą w tomie Będkowskiego. Na dokładkę do tego musu mamy nawiązanie do mitologii nordyckiej, więc też nie pierwszej z brzegu, obowiązkowo obtrzaskiwanej po akademiach, według której pojawienie się owego okrętu, zwanego Naglfar, zapoczątkuje dzień ragnarök, czyli bitwę i zmierzch bogów. Porywający i przerażający Armageddon – i ten osobisty, wynikający z niemożności porozumienia się z osobami z najbliższego otoczenia i ten zaczerpnięty z mitologicznych przekazów.
“wziąłem się, jak wszystko, / z przywidzeń i głodu” – napisał Ryszard Będkowski jakby w obliczu odmiennego, zewnętrznego szaleństwa i chaosu – nieporządku, złudności i przypadkowości świata pragnął uzasadnić swoją obecność. Dla mnie to o tyle znaczące, że bohater Gorzkiego jeziora sprawia wrażenie człowieka, który został oszukany, czy mówiąc oględniej, przez pewien czas pozostawał niedoinformowany, przed którym nieuchronność fundamentalnych zjawisk pozostawała w utajeniu – czy z powodu jego własnych zapatrywań, czy z powodu czyjegoś działania, nie mnie dociekać. “długo ukrywano śmierć przede mną” – zapisuje Będkowski. Teraz musi nadrobić. Musi się wprawiać i dokonuje tego w poruszających frazach: “długo ćwiczyliśmy umieranie. tobie szło jakby lepiej / dałeś się zjeść roślinom. teraz chodzisz taki mały, / maleńki. bez wymiarów.” Ów zakres ćwiczeń, obszar niepewności co do rzeczy zasadniczych wydaje się rozciągać w nieskończoność, niemal w każdym momencie frapuje i niepokoi. “wobec podejrzeń, / że nam się to jednak nie śni, że umarliśmy // a przyszłość zawsze jest zmyślona” – zapisuje Ryszard Będkowski – “a przecież mieliśmy się dzisiaj narodzić. / w innym miejscu, na innym brzegu” – dodaje. Spróbuj odgadnąć, czytelniku, skąd dobiega ten głos, z sarkofagu czy z inkubatora?
“dzieli nas tylko powietrze – przestrzeń // której nie można zasypać” – Będkowski nie wychodzi ze swojej neurastenicznej spostrzegawczości, ewokującej obrazy absolutnego osamotnienia. Obrazy człowieka, przed którym zawsze uchyla się świat. Żeby go nie dotknął, nie poczuł, nie zaznał: “nic mi nie odpowiada. wszystko owocuje zamieraniem; / przesącza przez mury, tynki, znika pod podłogą. gubi się / w nieskończoność. powtarza jak okno lub jego odbicie / w innym odbiciu”. Wtedy, w osamotnieniu, pojawia się wiersz. A w wierszu – w wierszu może pojawić się wszystko: “we wszystkich stanach skupienia // wiersze układam, jak ciebie teraz, do snu”.
Magdalena Bielska, Brzydkie zwierzęta
Pamięć i czas – to połączenie zasadniczych pojęć i tajemnych zabiegów Magdaleny Bielskiej nad nimi zafascynowało mnie podczas czytania Brzydkich zwierząt. Bielska zdaje się przede wszystkim akcentować daremność pamięci, wraca do tego tematu regularnie: “Falowanie skłębionego tłumu / obserwowane dziecięcymi oczami / jednym spojrzeniem, które wchłania kolory, / kształty, ale wszystko z daleka, / obojętnie, przypadkowo / i od razu zapomina”. Ale nie poprzestaje na samym geście opisu, ta pamięć bowiem – choćby pragnęło się ją oddalić czy zniweczyć – nie daje spokoju, ustanawia świat równoległy, stwarza “wrażenie, że minione dni, chwile / dawno zapomniane / rozciągają się, ciągle trwają gdzieś niezakończone.” Czego dotyczy ta pamięć? Co zawiera? Nie sposób tego przesądzić definitywnie, nie warto niwelować sensualnej osnowy liryki Magdaleny Bielskiej wyłącznie w celu sformułowania osądu: zapewne jej treść może stanowić rzeczywistość wymyślona, albo – co jest równie możliwe – świat niegdyś istniejący, ale teraz – przez swoje oddalenie – nieosiągalny tak, że aż nierealny: “I powietrze – dzikie i pachnące solą. / I smak rabarbaru. / Wreszcie, jesteś pewny, uspokojony – nigdy tam nie byłem – / nie widziałem, pamiętam”. Drobiazgowość przywołania nie służy Bielskiej do precyzyjnego opisu zapamiętanego świata, ale świadczy o pojmowaniu samej pamięci jako bagażu. Niepożądanego. Okaleczającego. W końcu: złudnego, skoro bowiem pamięć nie wskrzesza tego, co zachowała, nie czyni tego na powrót namacalnym, więc nie stanowi żadnej przystani, żadnego błogosławieństwa i Bielska zapisuje to niezwykle przejmująco: “Zatrzymana, ta chwila z dzieciństwa przywodzi tylko na myśl / niechęć do tego, co inni nazywają błogosławieństwem ludzkiej pamięci. / Wydaje się, że nie jest to błogosławieństwo. / I ważna była jedynie tamta chwila wtedy, nieważne, czy zapamiętana.”
Daremna pamięć, czasem wyzwalająca nostalgiczne, ale nieprzesłodzone, otrzeźwiające zapisy: “Dawne życie jest daleko, daleko.” A czas? Jeśli piękny, to zawsze miniony, co jest szczególnie dostrzegalne w zestawieniu z teraźniejszością, zdewaluowaną i nużącą: “Codziennie ten sam: szum, brzęk, śmiech, zapach /oswojone ochłapy czasu.” Być może również daremny, bolesny; czas – nierozpoznany w odpowiednim momencie – zawsze doskwiera: “Za późno jest na kolędowanie / za późno, żeby bolało. / Teraz boli tylko / ja sam.”.
W utworach Magdaleny Bielskiej dominuje atmosfera przesytu, zmysłowego natężenia: zjawisk atmosferycznych, kolorów, zapachów. Frazy “Lipcowy wieczór, słodko pachnie maciejka, dzikie maliny” czy “wjazd do centrum / czerwonego, żarzącego miasta” mogłyby tu stanowić modelowe dowody żarliwości tego świata, gdzie pod płomiennym obrazem zewnętrznego przepychu skrywa się bezruch, tkwi stagnacja i jej odbicie przeniesione na relacje międzyludzkie: obojętność. Jak zapisała Bielska: “Nie ma tu konfliktu ani zgody, jest tylko wzajemne / mijanie się, obojętne”. Na tej obojętności, na pustce tego rodzaju, na braku złudzeń, prawdopodobnie i tak nie dość niewyczerpanym, powstał poruszający świat Magdaleny Bielskiej, gdzie panuje “nieprzetłumaczalny smutek / opuszczonych miejsc, pustych ulic” i gdzie “Nie do wymówienia jest samotność / po ostatnim człowieku”. Piękna jest ta samotność i ta pustka.
Krystyna Dąbrowska, Biuro podróży
Krystyna Dąbrowska dysponuje poruszającą, naturalną umiejętnością odkształcania rzeczywistości. Weźmy przykładowy fragment: “Wczoraj widziałam psa na brzegu morza /próbował przegryźć srebrną linę wody / zawracał w stronę wydm-wysypisk, galopował na parking. / Już doganiał papierowy kubek na pomoście / już wyławiał z piasku jakiś ciemny przedmiot – / i wtedy morze ściągało go szarpnięciem / i pies był błyskawicznie znów przy falach / szarpiąc obrożę metalowych kropel.”. Otrzymaliśmy sekwencję przedstawień, które jeśli chodzi o estetykę mogą być – w zależności od gustu, przeze mnie są – uznane za piękne, ale bywają alogiczne, lecz mimo to mogą zostać przyjęte bez zastrzeżeń, uwiarygodniają się w samoistny sposób. Nasuwa mi się analogia do książek o doktorze Dolittle – miłośników Hugha Loftinga zdumiewa, niekiedy nawet szokuje, że główny bohater jego powieści, było nie było przyjaciel zwierząt, z pasją pożerał sardynki, natomiast nikt specjalnie nie zatrzymuje się nad faktem, że ów starszy jegomość – tak samo jak z policjantami, kolegami po fachu czy sędzią – gada ze ślimakami, fokami i końmi. Podobnie jest w przypadku wierszy Dąbrowskiej: jej kreacja może być różnie odbierana ze względów estetycznych, ale nie budzi wątpliwości u samych podstaw, nawet jeśli spoczywa tam czysta fikcja.
Przemiany tego typu, ekspresywne, dokonywane nieuchwytnie, ale efektownie, nawarstwiają się w liryce Krystyny Dąbrowskiej. Oto “Ta kobieta bierze pod rękę mężczyznę, który odszedł. / Ta wędruje boso: podeszwy jej stóp są grube i szorstkie. / A tam – łyżwiarz? Ciemna figurka szusuje po bruzdach i muldach / jak po gładkim jeziorze”, czy – w dalszym wierszu – “Kobieta w wełnianej chuście w czarno-białe pasy. /Jej głowa i ramiona łączą się w ozdobny romb / który dźwiga inną głowę: ze światła i liści / głowę słonecznego byka, brodatego tura.” Warto podkreślić, że wszystkie przywołane tu fragmenty – i nieprzywołane również – zostały zapisane nasyconą szczegółami, kompletną narracją – to nie byle błysk-olśnienie buduje świat Dąbrowskiej, nie wznosi go na moment zlepek słów przypadkowo dziwiących się sobie – trwa osadzony stabilnie na głębokich i rozłożystych fundamentach, oferuje rozległą przestrzeń – można w niej oddychać, poruszać się, zanurzyć się w wierszu jak w wielowymiarowej bryle.
Czasem Krystyna Dąbrowska przechodzi w odmienne rejony. Bliższe krwiobiegu. Raz osobiste, również niepozbawione przekształcających inklinacji: “Oczy mojej mamy były tak przezroczyste /że codziennie w jej ręce spadał martwy ptak”, to znowu – w tonie konfesyjnym, bez wyobraźniowych gestów – wspomina pewne epizody, niby drobne, ale przejmujące: “Przez cały miesiąc zwiedzam wanny przyjaciół /przypominam się ludziom kiedyś bliskim / żeby na chwilę zapomnieć o wszystkim [
] Zanurzam się w wannach, które gościły mnie w podróży: / w tej gdzie przed nadejściem huraganu gromadzono wodę pitną / i w wannie suchej, ciemnej / i w tej gdzie po chorobie oddychałam jak w morzu”. Dąbrowska – oprócz przeszczepiania kobietom byczych głów, rozkazywania morzu oraz podobnych, finezyjnych i nieoczekiwanych ekscesów – zajmuje się, tak mi się wydaje, również chodzeniem po ulicy. Po zwykłej ulicy. Tam, gdzie – jak sama zapisuje – “Mija mnie człowiek z worem brzęczących puszek na plecach. /Jego zgarbiona twarz, zanim oddech ją zaćmi.”
Maciek Froński, Rozpoznanie bojem
Dawno się tak nie ubawiłem nad książką, a nad liryką tak permanentnie, o ile pamiętam, może nigdy się nie ubawiłem, jak nad debiutanckim tomem Maćka Frońskiego. Osobna sprawa, że incydentalnie trafia się możliwość – liryka współczesna, i nie wyłącznie, nie dla śmiechu powstawała, wręcz przeciwnie, a o uosabianym przez Dyla Sowizdrzała nurcie literatury rybałtowskiej, do którego nawiązuje tom Frońskiego, nawet na tle rodzimego Baroku wspomina się przelotnie, zwracając uwagę na samo wystąpienie zjawiska, sporadycznie w towarzystwie kilku dyżurnych nazwisk, niewiele ponadto.
Froński żarliwie wystawia na urągowisko, wyszydza bezwarunkowo, sam chyba też wybornie się przy sposobności bawi. Obrywa się wszystkim – politykom, katolickiemu Bogu, rykoszetem dostaje Allach, w arcyzabawnej fraszce Froński nie oszczędza również samego siebie, nie boi się parodiować tego, co już tylekroć było parodiowane, jak choćby “Świtezianki” czy “Laury i Filona”. “A gdym tam sikał, słowem: gdy tak lałem, / Gdym zraszał grobu szacownego mury, / O wielu rzeczach przeróżnych myślałem, / Z kręgu wysokiej – o dziwo! – kultury. / O czym konkretnie – nie pamiętam, nie wiem, / Lecz że wysokiej – tego jestem pewien” – zapisał Froński w utworze pod kąśliwie pompatycznym i makaronicznym tytułem “Klitajmestry tolos, czyli rozmyślania młodego intelektualisty o moralnych aspektach sikania”. Poetom zstępującym do grobu Agamemnona czy klasykom przestrzegającym przed siusianiem na groby powinni towarzyszyć przedstawiciele tej samej bandy, zaprawieni w bojach piórem, którzy – dla odmiany, na złość – ostentacyjnie naszczają na tolos albo wypną się na, powiedzmy, naczynia na wonności w kształcie ryby, a kudurru Nabuchodonozora, wsadzą sobie, nie dopowiem, gdzie.
Kolos, patos i głupota, sam Froński nie miałby chyba nic przeciwko, żeby przedstawicieli tej ostatniej nazwać po imieniu, czyli idioci, bowiem to zwłaszcza przeciwko nim wymierzona została ironia w Rozpoznaniu bojem. W moim ulubionym wierszu (obok “O Marku Jurku, co żuł sznurek i przez to zszedł na złą drogę”, napisanym wspólnie z Jarkiem Fejdychem i Dawidem Juraszkiem), pt. “O tych, którzy nie pragną sławy” Maciek Froński natrząsa się z filisterstwa i chciwości, drwi ze skostniałej bigoterii, wyszydza umysłową tępotę przejawiająca się w zaślepionym kultywowaniu tradycji, na pół martwej, na pół urojonej. Żeby nie było wątpliwości: to filisterstwo, ta bigoteria i ta tępota to przywary żywe, występujące współcześnie, tak, tu i teraz, w Polsce, obok nas. Nie sztuką jest drwić z portretów. Sztuką jest drwić z ludzi i Froński misternie to wychwytuje. Zresztą wystarczy przywołać fragment: “Są tacy, co na lata z góry / Zaplanowali swa karierę, / Chcąc w rok niecały od matury / Być już area managerem. / Są nawet, którzy do stolycy / Ze swych przenieśli się zadupi” / By tam z bogactwa pić krynicy, / Lecz wszystko to są ludzie głupi”. Liryka Frońskiego jest aktualna, rzekłbym nawet, że w pewnych momentach zdołała wyprzedzić czas, wszak już w 1998 roku Froński przestrzegał niejaką Basię “co by nie jechała do Anglii”, przez wzgląd – jeśli można tak założyć – także na sprawy estetyczne: “Rózową skórę mają jak świnie, / Wodniste ocy, brzuchy jak dynie, / Zęby i włosy barwy psenicy / Brzydcy Anglicy!”
Rozpoznanie bojem czyta się lekko, finezyjnie, szybko, zresztą nie może być odmiennie, jeśli mamy się razem z autorem bawić, a nie nudzić. Ale na zakończenie chciałem zwrócić uwagę na pewną rzecz: pierwszy wiersz Frońskiego jest datowany na 1991 rok. Ostatni – na 2004. Kawał czasu. Po Frońskim nie znać, żeby pisał w trudzie. Ale pisał albo zbierał, nie zamierzam tu uprawiać zgadywactwa – długo. Wniosek nasuwa się sam: na kamieniu tomy tego rodzaju nie rosną. Nawet jeśli – wybaczcie Państwo – na niego nasikać.
Maciej Gierszewski, Profile
“Podzielony / na dwa miasta, w jednym mieszkam a w drugim się // zjawiam” – zapisał Maciej Gierszewski. Owe dwa miasta, tu sytuacyjnie umieszczone w wierszu Gierszewskiego, można uznać za pewien model umożliwiający odczytanie jego tomu w poszerzonej perspektywie. Wtedy to pierwsze miasto wydawałoby się absolutnie znajome, oswojone w każdym detalu: zostało wyposażone w szczegółową topikę, jakby na wiersz nałożono precyzyjnie wykonany fragment miejskiej mapy i bohater poruszał się w jego obrębie: “Stoisz pod wiatą na Wierzbięcicach naprzeciwko / Zielonej Żabki”, “Wychodząc na Wyzwolenia // omal nie potrąciłem samochodu”. Tak ujęta przestrzeń mogłaby sugerować, że towarzyszy bohaterowi wierszy Gierszewskiego od lat, a ten, przemierzając swój naturalny rejon, pamięta zwłaszcza zjawiska niecodzienne, wprowadzające poruszenie do zwyczajności: “w następnych dniach [woda] zaczęła podchodzić / pod skarpę Osiedla Młodych z jednej / strony i pomarańczową stację ESSO z drugiej”.
“Ojcowie miasta / wydali maski, butle tlenowe i płetwy. / Podwodne promy kursują regularnie. / Kartografowie szkicują już nową mapę” – natomiast ten zapis mógłby świadczyć o funkcjonowaniu drugiego miasta, właściwie odmiennego świata, gdzie mieszkańcy stanowią masę podlegającą kontroli, sprawującą się względem dyrektyw, narzucanych im przez władców-projektantów tego molocha. “Oni tam na górze czekają” – zapisuje Maciej Gierszewski jakby w przekonaniu, że bohater jego wierszy jest zarządzany przez siły działające poza zakresem jego świadomości, że – mówiąc wprost – uprawia się go. Już nie przemieszcza się suwerennie po zapoznanym terytorium, które może i bywa nużące, lecz pozwala poczuć się właścicielem danego fragmentu przestrzeni. Zamiast tego jest umieszczany w określonych miejscach, gdzie zostaje uprzedmiotowiony i ubezwłasnowolniony: “Wniesieni do wielkiego magazynu. / Wyjść stąd możemy tylko przez komin”.
Jeśli rzeczywistość w wierszach Gierszewskiego stanowi konstrukcję, należy przyznać, że powstała tu pewna struktura totalna, ale jej tajemniczym architektom z lepszym rezultatem posłużyła posiadana siła niż solidność, swoje dzieło bowiem wykonali niezbyt fortunnie, co przyznaje sam autor: “Dzień się psuje. Wyskakują sprężynki, / wypadają nity”.
Jak widać, nierozpoznani stwórcy wyszli poza wznoszenie budynków, wznieśli się ponad zarządzanie samą przestrzenią, posiadają prerogatywy znacznie potężniejsze, ale żaden z tych przymiotów nie czyni doskonałymi dzieła, które wykonali. Zawyrokować, że to źli demiurgowie, byłoby chyba na wyrost. Może warto przymrużyć oko i powiedzieć, że
po prostu mają pecha. A bohater wierszy Gierszewskiego sam boryka się z efektami tej światotwórczej fuszerki, konstruktorzy bowiem ulotnili się i z niewiadomej odległości sprawują władzę nad pozostawioną nam niedoskonałością, gdzie “nieobecność syczy, / pokazuje rozdwojony język”. Ale może wystarczy tego sekretnego sprawstwa, demiurgicznych rozważań, to zaledwie możliwość tropu, nie wyłączna. Zwłaszcza że Gierszewski zmaga się również z rzeczami dotkliwie przyziemnymi, czasem wplata w wiersze dialogi zasłyszane na ulicy, czasem wydostają się z niego melancholijne zapisy: “Pamiętasz może co robiliśmy wczoraj? A przed / wczoraj? A tydzień temu? Odnieść się, odwieść.” Przejmujące wołanie o własną pamięć zachowaną w innym: nie w stwórcy. W człowieku.
Marta Grundwald, Ajajaj…!
Tom Marty Grundwald pokazał mi dwa oblicza bohaterki, właściwie dwie postaci, krańcowo odmienne. Ta pierwsza była – w skrócie – od rzeczywistości, od jej precyzyjnego rejestrowania, niepozbawionego czasem subtelnie ciętego, a czasem wprost wulgarnego oszacowania. Odniosłem wrażenie, że to wcielenie Marty Grundwald zdominował przede wszystkim sceptycyzm, zdarzało się, że ironicznie podany: “moja skóra pachnie detergentami/ “pana skóra pachnie publicznym szaletem”. Intrygowała mnie bijąca od tej postaci pustka, jakiś typ podskórnej i przewlekłej obojętności, gorycz: “kelnerka w paryskim bistro / […] podała mi dwie karty / zupełnie jakbym / jeszcze na kogoś czekała”. Ta, jeśli można tak powiedzieć, towarzyszka rzeczywistości, zabiegała o jej dość konsekwentne odwzorowanie, przekazywała obrazy rytuałów, spisywała ciąg sprawozdań z powszedniości – składały się na to wszystko, czym obudowany jest świat, zapewne dla rozdrażnienia co bystrzejszych jego mieszkańców, zapewne dla zdruzgotania co wrażliwszych odszczepieńców od powszechnie przyjętej przewidywalności wydarzeń: “wszystkie mamy / pierwszokomunijnych dziewczynek są te same: / anielsko przejęte spojrzenie i źle dopasowana bluzka”. Może przez cykliczność powtarzania i wszędobylski schematyzm, zdezelowany był to świat, przekazany wiernie – sam w sobie był zafałszowany i regulaminowo nużący: “każdego ranka budzisz się za wcześnie / – w mieście w którym każdy ma obowiązek / wywiesić na płocie tabliczkę z jakimkolwiek zakazem / z wszystkich okien paruje wypaczona namiętność / i wytarty fałsz starych francuskich piosenek”.
“robię z siebie film” – zapisała Marta Grunwald. Lapidarne stwierdzenie sugestywnie opisujące charakter jej drugiego wcielenia. Deformatorki rzeczywistości, biegłej w jej przekształcaniu, mistrzyni przemian, czasem nagle, irracjonalnie przełamujących bieg tradycyjnej narracji w wierszu. To ta, która mówi: “patrzę w kosmos i śpię w brudnym wiadrze”, ta, która kreśli kliniczno-erotyczne obrazy: “jestem lalka. biała jak hostia. daj mi jeść”. Ona spotyka “pokrzywy z metalu”, wyrywa z obszaru logicznego postrzegania i konwencjonalnego rozumienia własną cielesność: “miałam takie piękne zęby / i wszystkie rozdałam dzieciom”, ale jej zniekształcające zabiegi odciskają swoje piętno także na otaczającym ją świecie, gdzie “miasto udaje zmywarkę do naczyń /ludzie czekając na tramwaj głaszczą się po powiekach /dzieci rzucają ogryzkami w bezy-łabędzie położone na rzece”, a “kurz opada /jak zwykle / głową w dół”.
Niesamowita wyobraźnia generująca splot oszałamiających transformacji. Występują, co zaznaczyłem, na ogół nieoczekiwanie, przez co efekt zaskoczenia zostaje wzmocniony, to, co mogłoby być niespodzianką, staje się niemal olśnieniem. Jak choćby tu: “naukowcy w rosji dalekiej /[pozamykani w futrach i małych śniegowych chatkach] /dumają czy głowy podpierające stół /to głowy ludzkie czy psie”. Warto zauważyć, że Marta Grundwald nie epatuje swoimi imaginacyjnymi możliwościami, stosuje je z naturalną częstością, nienachalnie, w odpowiednich miejscach, dzięki czemu nie sprawiają wrażenia popisów ani nie rażą sztucznością. Być może stoi za nimi rygor pracy nad wierszem, a może – z całą prostotą – stanowią ekspozycję kunsztu autorki.
Piotr Janicki, Nadal aksamit
Piotr Janicki w pewnych miejscach mnie zafascynował, w pewnych zaintrygował. Podziwiam umiejętność, która daje mu możliwość posługiwania się zwykłym językiem tak autonomicznie, żeby nie mówić banałów. Nieobudowana w metafory, nienasycona porównaniami, pozbawiona słowotwórczych inkrustacji, mowa Janickiego pozostaje równocześnie absolutnie wolna od automatycznych zaciągów z kolokwialnego dyskursu, które w tej sytuacji łatwo mogłyby się w wierszu znaleźć. Może to sztuka wyboru, może dar, sądzę, że możliwe byłoby tu połączenie świadomej mechaniki powstawania wiersza z jego demiurgicznym źródłem. “na nieostrej granicy / między czymś trwałym i czymś niepewnym” – być może tam powstają utwory Piotra Janickiego. Na ogół lapidarne, niosą doświadczenie człowieka. – tego, który je napisał. Odmiennie rozumiane doświadczenia zwykłem traktować z nieufnością. Ale gdy widzę choćby ten krótki, sytuacyjny obraz: “kulę się, wysiadając z samochodu / i jeszcze niżej, wychodząc z garażu w noc”, wiem, że wersy Janickiego nie dają żadnego powodu, żeby mu nie ufać. Żeby nie podjąć próby uczestnictwa w jego świecie, choć jest to świat niegościnny i opustoszały.
Piotr Janicki – i tu mnie zaintrygował – dzięki ironii, dyskretnie podanej, niemal nieuchwytnej, potrafi nadać sens wierszowi zasadniczo nostalgicznemu, który – gdyby został ufundowany na samym melancholijnym spoglądaniu w tył, rozpamiętywaniu obfitości minionego czasu, mógłby stać się kiczowatym landszaftem. “wczorajszy smutek to było coś, / szedłem w nocy a od mojej ulicy milknął dźwięk piły” – zapisuje Janicki i znajdujemy tu oswojony detal osadzony na tle reminiscencji, ale pierwsza część utworu efektywnie tonuje gęstość tego wspomnieniowego zapisu. Janicki czasem może sprawiać wrażenie, jakby dzieciństwo czy młodość były dla niego czasem ważnym, ale świadomy ich nieodtwarzalności, pozostawia je tam, gdzie muszą pozostać – w przeszłości. Czasem również można pomyśleć, że bohater Nadal aksamit doświadcza jakiejś esencjonalnej samotności w dolegliwy sposób, ale nie daje jej odporu, równocześnie nie robiąc sobie nadmiernych złudzeń. Tak dzieje się choćby w utworze “Do dnia”: “z tego co robiłem wcześniej i później bez zaangażowania / została tylko niewyraźna postać. // Ale teraz przygnębia mnie myśl, / że może powinienem pozbierać te rysy / do kupy i skończyć z tobą // twoją robotę. Z ową samotnością Janicki czasem obchodzi się dość spektakularnie: “”Miętoliłem w kieszeni zapałki, / paczkę Światowidów. / Powiedziałem: “Światowidzie, rzygam samotnością”. Cynizm – niewątpliwie tak. Ale pozbawiony nihilizmu. Poruszający.
Piotr Janicki wie świetnie, że słowa, które pozostają nam do wypowiedzenia w pewnych sytuacjach, to grzeczności nieuniknione, frazesy: “sadzam wujka z tym jego przestraszonym życiem / na wózku i wiozę na parking mówiąc, że dobrze wygląda”. Wie, że – dajmy na to – piękno, samo w sobie względne, może być redukowalne do indywidualnych skojarzeń; przedstawia je swobodnie w towarzystwie nienachalnie drwiącego uśmiechu. Z uwagą. Z biglem: ” o perle z małża powiesz, / ogarnięta spokojem, trochę nawet nim przejęta: “chyba twój guzik” albo “zadawniony katar”.
“umówiliśmy się na kościanej stercie, / z której gad mówi: “zobacz, wzniesienie / to akurat twoje życie” – zapisał Piotr Janicki. Podoba mi się, jak wspina się na to wzniesienie. Podoba mi się to, jak z niego zjeżdża.
Łukasz Jarosz, Soma
Jeśli podejmuje się tematy eksploatowane, wyłącznie autentyczność przekazanych treści i talent twórcy mogą obronić taką decyzję. Łukasz Jarosz w debiutanckim tomie przedstawił się jako na ogół osamotniony podróżnik, wędrujący po lasach, nielegalnie rozbijający namioty w parkach narodowych. Zatem, przy poszerzonym spojrzeniu: oddany temu, co wynika z natury, przez co zapewne obdarzony wiarą w określony porządek świata. Już mi tu migoczą: Thoreau, Emerson, panteizm, zwłaszcza w wydaniu Spinozy, podkreślającego niezmienność zasad rządzących naturą, już się przypominają samotniczne wędrówki Whitmana i Wiecherta, a także – sięgając po podobieństwa leżące w polskiej liryce współczesnej – choćby poezja Jacka Podsiadły i Michała Sobola. Potężne oparcie. Pokaźny bagaż, ale też poważna przeszkoda – żeby dysponując podobnym światooglądem, zakotwiczyć go w pobliżu sobie podobnych, ale nie wystawić się na powtarzalność, podjąć po zaprzysięgłych admiratorach natury, zmarłych i żyjących, myśl, nie samo słowo, gdyż pozostanie przy samym słowie oznaczałoby epigonizm.
Łukaszowi Jaroszowi się udało. Napisał tom intrygujący, autentyczny, sprostał wspomnianemu dziedzictwu w sposób sumienny i twórczy: zamiast wyłącznie czerpać, dołożył do niego swój wkład, niepowtarzalny. “słońce jest jeszcze wysoko, wchodzimy do lasu – / ojciec i syn na tle rdzawej jesieni. / Nakruszyła wokół, rozrzuciła pod nogami / połamane liście, suchy tytoń. Przypadkiem znajdujemy / drzewo, na którym zatrzymał się piorun. / Wzdłuż kory przebiega szrama, podobna do tej, / która kiedyś przekreśli i nasze twarze” – oto fragment wiersza, mistrzowsko spuentowanego, mówiący o kilku determinantach liryki Jarosza. Obrazowanie, z regularnie powtarzającym się motywem jesieni albo zimy, dominujący czas, czyli na ogół godziny popołudniowe, często także noc, zmierzch, i w końcu samo miejsce, czyli las – niepomiernie ważny żywioł w utworach Jarosza. Czego poeta szuka w owym lesie? Być może odpowiedniego porządku, zgodnego z jego własnym, wewnętrznym, być może – po prostu – wytchnienia i zapomnienia: “Gdzie pójdziemy, / by na chwilę znaleźć ukojenie? / Może ukoi nas szum w koronach drzew lub widok / pokrytego krą jeziora?”
Jarosz w swoich naturalistycznych utworach opisuje świat nieemocjonalnie, twardo, weźmy na przykład opis świniobicia: “Przez okienko spoglądam, co robi /ojciec – wiszące jelita zapycha mięsem, kroi w kostkę i wrzuca / do parującego garnka wielkie, bordowe serce. Pod sufitem pełga / w kagańcu żarówka, w jej świetle koci język oblizuje ostrze.” Albo: “rozbawione dziecko pompuje świński pęcherz”. Od czytelnika zależy, co dostrzeże w owych opisach – ja widzę przede wszystkim prawdę. Jeśli Jarosz bywa czuły, to jest to czułość w pewnych zakresach nasycona erotyzmem, ale też stanowi rodzaj brutalności, z jaką natura obchodzi się z człowiekiem: “Nasze nagie, matowe ciała obejmują się w ciemnościach. / Drżą jak przed operacją, jakby czekały na dłuto, kleszcze, trepan” albo: “Ostrożnie po śliskich kamieniach wchodzimy do wody. / Rzeka obejmuje nas, zimne dłuto przykłada do skroni”.
Soma to zapis wędrówek i myśli skreślony przez człowieka, który zaufał temu, co dostępne jego własnym zmysłom i skłonnościom. Co jest niezakłamane, ale też niewyidealizowane. Poprzedników w samotnych peregrynacjach i rozmyślaniach ma zacnych, ale Jarosz przemierza swoje własne lasy, depcze swoją trawę, zagląda w swoje jeziora, więc można mu wierzyć, nawet jeśli jego prawda okaże się “stertą kamieni, które towarzyszą nam od zawsze”. Może zwłaszcza wtedy.
Marcin Orliński, Mumu humu
“porządek w świecie / nietrwałych rzeczy” – zapisał Marcin Orliński w debiutanckim Mumu humu. Niewiele stron tego tomu trzeba przewrócić, by się przekonać, że gwarantem owego porządku w utworach Orlińskiego jest przede wszystkim miłość. Spełniona, odwzajemniona, nagradzająca staranie. Budująca napięcie między dwojgiem ludzi, lecz z nieporównywalną częstością i potęgą znosząca je, przynosząca wytchnienie, popychająca wybrańców ku sobie. Miłość szczęśliwa? Wszystko wskazuje na to, że tak. W opisywanym miejscu, w opisywanym czasie szczęśliwa i dopasowana: “Pomiędzy światłem i światłem. Odbijamy się / od siebie. Jak dwie idealne tafle w galerii luster. / Dwa owoce. Dwa słowa. Dwa echa. A nawet / dwie epoki o tej samej nazwie”.
Orliński zapisuje swoje “Traktaty o kochaniu. Trajektorie. / Ceremonie. Wielkie, Niewinne, Niewypowiedziane, / Nocne, Dorzeczne, Wyostrzone. Być może sny. / Być może” na ogół na znajomym terytorium, może nawet jest to obszar domu, zamieszkiwanego przez psa Woltera, niezwykłe Wyjątko i oczywiście Magę – bohaterkę wywyższoną nad wszystko i wszystkich
z zasadniczego powodu. To właśnie ona jest dopełnieniem. Miłością. Czasem to uczucie rozgrywa się w prywatnej scenerii, jak choćby tu: “czasami budzimy się w nocy i czytamy wiersze /ze swoich twarzy”, czasem jest to erotyka subtelna, lokowana w obrazach stonowanych i jakby wyidealizowanych wobec spokoju o to, co nastąpi: “Gdzieś wysoko, w bezlistnych gałęziach // zakwitały nieśmiałe lata, wiosny i zimy.”
Ale utwory Orlińskiego nie zawsze bywają tak nieporuszone, jeśli chodzi o wspomniane fundamentalne uczucie. Wysublimowane zapisy czasem okazują się wstępem do przedstawień niepokojących: “A później zeszliśmy pod wodę i jeszcze większa / cisza zlepiła nam dłonie”, zdarza się, że wyrażonych dosadnie, wprost – i jakże prawdziwie, przejmująco – opisujących to, co za sprawą rzeczywistości rozgrywa się pomiędzy dwojgiem ludzi złączonych odwzajemnionym uczuciem: “Dwa pyski i przerażone ślepia. Oswajamy /to, co można oswoić ze świata. Codziennie”. Jeśli bowiem w wierszach Orlińskiego można wychwycić zagrożenie dla pary kochanków, widziałbym je jako niebezpieczeństwo o rodowodzie zewnętrznym, niepewność nadchodzącą stamtąd, gdzie są “przymknięte oczy. Rozwarte / usta. Niebo. – Kwiatostan śmierci.” Może wtedy rzeczywiście “lepiej nie wiedzieć, że mkniemy / poprzez cichy, pusty, obłąkany wszechświat.” Zresztą w tego typu okolicznościach żadna wiedza niczemu nie służy, choć czasem opłaca się podkreślić jej daremność.
W liryce Marcina Orlińskiego niewątpliwie należy zwrócić uwagę na wątki miłosne, niesłodkie i nieegzaltowane, poprowadzone tak, że stanowią wyraz naturalnego zawierzenia, na ogół wyzwalającego od lęku i niepewności. Ale samego autora warto także docenić na kilku odmiennych polach. Choćby dlatego, że sporo inwestując w idealizm, udało mu się obronić swój własny wiersz i przed banałem, i przed popisową konfabulacją. Moim zdaniem przede wszystkim dlatego, że – sporadycznie spotyka się ten typ rozłączenia – Marcin Orliński stworzył świat na znacznym obszarze zdeformowany, ale nie złowieszczy: “Żarówki rosnące na gruszy. Fantastyczne neony /oplatające miejskie baobaby. Ekranizacje. Arytmia stukotu / palców o klawiaturę. Linki i bannery. Zapach wieczoru / i smak minut, które dopiero nadejdą. Przyciąganie od strony / bordowego błysku na samym dnie nocy. Pływający portal / o potrójnym dnie. Jasność. Niekończąca się opowieść.”
Tomasz Pułka, Rewers
“Jeszcze się gubię, widzisz to, prawda? Ale już coraz / przestronniej jest w tym gubieniu” – zapisał Tomasz Pułka. Tak właśnie prowokuje czytelnika ten praktyk mowy wielorakiej, dykcji wieloujściowej, apologeta pisania wszystkożernego, zdolny włożyć każdy element rzeczywistości do wiersza w dowolnym porządku, a równocześnie zbudować wiersz oparciu o dowolny element tej rzeczywistości. Zbudować w błysku. W okamgnieniu. Nie napisać, ale wzniecić wiersz. Naturalnie: “Tak się topi / w słowach tak moczy się nogi w ujściu źrenicy”. Skoro mowa o naturalnym powstawaniu wiersza, warto wspomnieć, że natura liryki jest zasadniczo statyczna, stanowi zarejestrowany i utrwalony określony porządek rzeczy czy zjawisk. Tomasz Pułka stara trzymać się od owej statyczności tak daleko, jak to możliwe: “teraz będzie ostry zakręt” – zapowiada i rzeczywiście, nie brak w Rewersie ostrych zakrętów – nagłe przeskoki akcji, nieoczekiwane zmiany miejsc, podmiany osób – cała ta nieustanna fluktuacja treści stanowi ważny atrybut jego liryki i świadczy o jej lekturowej atrakcyjności, nie zawsze oznaczającej przystępność, ale współczesna liryka czasem już tak ma. Jak zapisał sam Pułka: “każda chwila ma swój własny nieregulaminowy sens” w wierszu pt. – nomen omen – “żywo”.
“Zmień obiektyw, trzeba będzie popatrzeć od spodu” – Pułka to specjalista od dyrektyw,
kierowanych przede wszystkich do samego siebie. “Porozmawiajmy o czasie” – zaprasza do rozmowy, po czym natychmiast rzuca: “ale byłbym wdzięczny gdybyś to ty mówiła”, lecz w ostatecznym – i równocześnie błyskawicznym – rozrachunku wyręcza swoją interlokutorkę; już jej nie potrzebuje, już poczuł się w żywiole i mówi – tak jak przypuszczam, planował albo tak jak ma w naturze – sam: “opowiem / ci o wczoraj jechałem rowerem przez miasto i nie uwierzysz /ale goniło mnie dziecko taki mały brzdąc z niezasznurowanymi / butami w rękach (też się zdziwiłem) biegł przez parking / i krzyczał stać stać tędy nie wolno uciekać“. Dyktatorskie to zapędy, artystyczny tupet, przyznaję, że urokliwy, skoro Pułka ma odwagę, by – zapewne mrużąc oko, ale nie zdejmując nogi z gazu – zapytać czytelnika: “Wsiąkasz w to, prawda? Więc wybacz, że pytam, / że cię podpuszczam, koryguję tor lotu, ergo: spadania”
W wierszach Tomasza Pułki zaskakuje również rozchwianie topograficzne, jest zwodnicze, ale zmysłowe: “Tu stoisz, tam gęstnieje las, pośrodku tylko skrawki mchu, / pojedyncze krople krwi”, tak samo zadziwiają oniryczne obrazy z subtelnym, nigdy niedopełnionym posmakiem erotyzmu: “Więc sen, prostokąt snu niby tapeta / powiek, rozkrojona ryba i perła w brzuchu morza. Tam cię // zabiorę, ale zostawię ubraną.” Zresztą połączenie zapisów o charakterze intymnym z echami sennych wizji wychodzi Pułce imponująco: “mój sen jest kształtem światłowodu więc jest / i dworcem rękawiczką kokardką lub jabłkiem / fragmentem martwej natury z twoim spojrzeniem / bo nie ma cię na zewnątrz więc tylko we mnie”.
Czasem można odnieść wrażenie, jakby w wierszach Tomasza Pułki ta dobiegająca zewsząd mowa traciła użyteczność, ustępowała gestom: “popatrz / przez denko gaśnie ten słowotok świecą latarnie / między drzwiami a niebem gubi się szron”. Ale to zdarza się sporadycznie – Pułka zdecydowanie przygotował ucztę z dań dla słowożerców. “zostanie popiół i mojżesz. Skóra i brzeg.” Skoro tak, to znaczy, że szykuje się porządna wyżerka.
Wiersze nominowanych autorów
Zofia Bałdyga
Bruksela, Królewskie Muzeum Sztuk Pięknych.
Zwiedzająca budzi Marata.
Sprzątnij te papiery, zasłoniły sedno.
Dzisiaj nie potrzebujesz kurtyny, jesteś absolutny,
szeptany w ciasnej uliczce wciąż jeszcze
znaczysz więcej niż sztylet o wybitym
podtekście erotycznym albo przyjacielski prezent
z grubo ciosaną dedykacją.
Tak, krew spiera się w ręku, ale nie myśl o tym.
Sława błyszczy z dwóch stron, dowodzi długowiecznymi
odpowiedziami, zmienia ideały w fakty
fotograficznie przyszyte do nazw.
Mogę cię tam wysłać nawet pocztą,
w tłumie. Coraz mniej miejsc śmiertelnych,
zdarzenia i rozmowy tlą się jakby jaśniej.
Popatrz za okno, wszystko jest dzisiaj dotykalne.
Popatrz na wannę, twoje płócienne życie
może się jeszcze prześlizgnąć.
Magdalena Bielska
***
Powrót do miasta w upalny dzień,
w jeden z tych dni w połowie sierpnia,
kiedy lato jest już zmęczone, przejrzałe.
We wnętrzu autobusu oddychanie jest niemożliwe;
pasażerowie zasypiają nieprawdziwym snem
z otwartymi ustami, które nie zaczerpują powietrza.
Jest to raczej jak przerwa w istnieniu,
kiedy nie upływa ani minuta snu.
Za oknem pojawiają się znajome ulice i budynki,
nie od razu rozpoznawane,
jakby wróciło się ze świata, w którym nie ma niczego
i cały nadmiar materii form bogatego miasta
nie zachwyca, budzi raczej zdziwienie i niesmak
nad pieczołowitością i mozołem, z którymi te formy były budowane.
Ryszard Będkowski
List z tamtego świata
Czas stanął w miejscu, w którym światło
pod pozorem cienia, spiętrzyło się iglicą
wymierzoną w niebo wprost w nielegalne
zgromadzenie chmur obserwujących popisy
niejakiego Ryszarda Będkowskiego
na drewnianych saneczkach zręcznie omijającego
kominy na dachu kamienicy przy Kowalskiej dwa
ulicy miasta kompletnie rozpuszczonego we krwi.
I gdyby jeszcze bardziej się skupić można
by zobaczyć przedwcześnie rozwinięte
w amorficznej postaci zalążek rymu, embrion
rytm, rozdęte fałszywą wiosną, kaftanem śniegu
spięte, śniące i nieprzytomne, ciało karkołomne.
Jak każdy poeta, Cygan, śpiewak, Żyd, nie mogłem
powstrzymać się od śnieżenia świata minus cztery
i pół dioptrii: baraku po dawnej szkole żydowskiej
powidoków wyburzonej cerkwi, ludzi wplątanych
w zawiłe koalicje ulic; znane mi tylko z fotografii
kruche kobiety ze szkła oceanarium fotoplastykonu
wymieniające spojrzenia z manekinami
z wystaw przy ulicy Modrzejewskiej
anemiczne, rozdmuchane złudzeniami
i poczuciem klęski, obarczone dziećmi, przez sen
liżącymi północ na skrzypiących biegunach
sanek, którymi zjeżdżaliśmy w głąb podwórek
przez bramy, pomiędzy żeliwne pachołki, bijąc
łbami o kocie łby wobec podejrzeń,
że nam się to jednak nie śni, że umarliśmy
a przyszłość zawsze jest zmyślona.
Krystyna Dąbrowska
Kobieta w wełnianej chuście
Kobieta w wełnianej chuście w czarno-białe pasy.
Jej głowa i ramiona łączą się w ozdobny romb
który dźwiga inną głowę: ze światła i liści
głowę słonecznego byka, brodatego tura.
Zgarbione ciało kobiety jest jego strojnym tułowiem
byk tańczy na jej cienkich nogach aż puchną jej kostki
zgina ją w pół szarżując i zaraz podrywa w górę
brykając wokół wieńców żółtych iskier.
Czasem zadziera łeb tak nagle
że wzdrygają się frędzle czarno-białej chusty.
A czoło kobiety błyska w jego piersi.
Maciej Froński
O tych, którzy nie pragną sławy
Są tacy, co nie pragną sławy,
Nie chcą być znani dzieciom w szkole,
Lecz wolą żywot wieść ciekawy
W wesołym wiernych kumpli kole.
Są tacy, których problem gryzie,
Gdzie się zabawić, z kim się upić,
Komu pokazać nową cizię,
Lecz wszystko to są ludzie głupi.
Są tacy, co na lata z góry
Zaplanowali swą karierę,
Chcąc w rok niecały od matury
Być już area managerem.
Są nawet, którzy do stolycy
Ze swych przenieśli się zadupi,
By tam z bogactwa pić krynicy,
Lecz wszystko to są ludzie głupi.
Są, co w zadumie modlitewnej
Sięgają wyżyn Absolutu,
Choć Bóg nad nimi szlocha rzewnie,
Aż im wystaje słoma z butów.
Są, co w kościele krzyżem leżą
(Już trudno bardziej się wygłupić)
I centymetrem niebo mierzą,
Lecz wszystko to są ludzie głupi.
Są, co w rodzinnym ciepłym gronie
Hodują tępe swe pociechy,
By te poniosły dalej ogień,
Co ma słomianej siłę wiechy.
Są, co nazwiska chcą dziedzica,
By razem siedzieć z nim w chałupie
I zdjęciem dziadka się zachwycać,
Lecz wszystko to są ludzie głupi.
Przesłanie:
Basiu, chęć jedna nimi włada:
By z objęć śmierci się wykupić,
Lecz śmierć nie zechce z nimi gadać,
Bo są to przecież ludzie głupi.
Gliwice, 12 stycznia 2001 roku.
Maciej Gierszewski
Plejady
Październik. Plejady. Nowy miesiąc. Dni ledwo dyszą,
liście śpiewają i opadając krążą. Proch się sypie.
Papieros dopala się w popielniczce (znaczy? to ślady?).
Pamiętasz może co robiliśmy wczoraj? A przed
wczoraj? A tydzień temu? Odnieść się, odwieść.
Nocą przybywa mi ciała. Czarny dyszy w ucho.
Budzą mnie sny: śni się jakieś jasne ciało.
Wstaję. Za ścianą dogasa impreza. Alex
znów zmartwychwstała. Podchodzę do okna.
Wszystko się zgadza: cztery dziewczyny obalają
wino w cieniu ogrodu, niebieska “Ella. Hurtownia
bielizny”, gwiazdy maja. Popiół zostaje w dłoni.
Nie chcę tu być. Nie chcę być nigdzie. Już nic:
odpowiadam resztę, dopowiadam końcówkę.
Jutro będziemy się kochać, bo tak się umówiliśmy.
Marta Grundwald
respective
dlaczego nie żyjemy dłużej ajnalain?
tyle powiedzmy co architektura
zdążyłby nas poznać Bóg – satelita
podrywałby nas na oczko i tani kwestionariusz:
mój ideał mężczyzny: bezzapachowy
żebym nie płakała tak strasznie
piorąc jego ostatnią koszulkę
mój ideał światła: jasne i ciągłe
“życia: żeby móc je pociąć na filmy
i w razie czego zmienić kanał
czy twoje skrzypce zamokły ajnalain?
czy twoje świece skradziono?
dokąd pobiegły jelonki które kąpałeś w nocy?
dostałam lekarstwo na miłość żeby mniej bolało
podobno pomaga w początkowej fazie
mówię nie bój się do psa zamiatając podłogę
nie ma się czego bać… nie ma się czego bać
kto mi powie? maleńki szkielecik myszy
w topolowym puchu. mój maleńki szkielecik.
od paru dni siąpi mi w głowie
nic tylko ptaki i nieznośny świt
gdybyśmy mieli więcej czasu może
nauczylibyśmy się oddychać bez siebie
ajnalain – słowo używane w Pakistanie jako zwrot do osoby,
kiedy chce jej się powiedzieć: okrążam cię, zdejmuję z ciebie choroby
i wszystko co złe, kocham cię i jestem gotów za ciebie umrzeć.
Piotr Janicki
I nas wybawi
Ta stara od lat nawleka paciorki,
za każdym razem powstaje naszyjnik jedyny w swoim rodzaju.
Patrzy tak, jakby rozgarnęła żar w piecu
jakiejś podupadłej huty
i mówi głosem ciepłym, trochę zachrypniętym:
Te po trzy, te po cztery, a tamte po cztery pięćdziesiąt.
Łukasz Jarosz
***
Opierając się o szlaban, liczymy wagony.
Za plecami tir wypełniony milczącym bydłem.
Słońce jest jeszcze wysoko, wchodzimy do lasu –
ojciec i syn na tle rdzawej jesieni.
Nakruszyła wokół, rozrzuciła pod nogami
połamane liście, suchy tytoń. Przypadkiem znajdujemy
drzewo, na którym zatrzymał się piorun.
Wzdłuż kory przebiega szrama, podobna do tej,
która kiedyś przekreśli i nasze twarze.
Marcin Orliński
W Kazimierzu nad Wisłą
Ceremonie. Wyjazdy za miasto. Wielkie
słowa i rozległe plany. Wydatki. Dzikie słońce
rozłupuje historyczne kamienie, brukową kostkę.
Za zakrętem jest nasza uliczka: słodycze, łóżko
i łazienka. Ceremonie. Chwile pisane wierszem.
Trakt nad Wisłą. Traktaty o kochaniu. Trajektorie.
Ceremonie. Wielkie, Niewinne, Niewypowiedziane,
Nocne, Dorzeczne, Wyostrzone. Być może sny.
Być może.
Tomasz Pułka
Punkty papilarne (accelerando)
Potrzeba żyletek i snu, ta gra jest jednoosobowa
jak twoja pierwsza dziewczyna której szuka piorunochron.
Tu stoisz, tam gęstnieje las, pośrodku tylko skrawki mchu,
pojedyncze krople krwi. Graliśmy już wczoraj,
obyło się bez miejsc. Jest tak: o żyletkach zapomnij, nie
będą potrzebne; nie pytaj czemu i po co, po prostu. Mamy
dwie strony na których odbija się wszechrzecz, jakkolwiek
mogła by się nazywać. Więc sen, prostokąt snu niby tapeta
powiek, rozkrojona ryba i perła w brzuchu morza. Tam cię
zabiorę, ale zostawię ubraną. Jest burta stołu i jest
pokład krzesła więc proszę: bez uogólnień, po prostu
grajmy. Mój ruch, mój palec, pole z chorągiewką. Tradycja
mówi, że wchodzisz we mnie pierwsza, panie mają pierwszeństwo,
panowie whisky lub wąsy. O, widzisz: dogorywa krzew,
liście krzepną i rodzą się miasta. Znak czy reguła? – nie wiem,
bo nie uważałem, teraz muszę udawać. Widzisz: jestem tutaj,
a tam nas nie ma. Nigdy nas tam nie będzie, bo są granice
smaku; to nami kieruje i kiedyś zabije. A śmierć jest
taką małą dziewczynką z luźnym warkoczykiem i ona ten
warkoczyk co noc musi zjadać.