Magda Szczubret: Zakończyliśmy kolejną edycję “Połowu”, pierwszą, której finałem było wydanie antologii. Pozostaje niedosyt, satysfakcja? Jak w kilku słowach podsumowałbyś projekt?
Roman Honet: Wolałbym do “Połowu” podchodzić bez emocji i zamiast o satysfakcji czy niedosycie mówić o konkretnym efekcie, czyli o dziesięciu poetkach i poetach, których wiersze ukazały się – warto podkreślić pożyteczną zmianę formuły wydawniczej – w antologii, nie w arkuszach. Ja wybrałem dwie autorki i trzech autorów, a teraz, gdy przeglądam materiały pozostałe po projekcie, nie sądzę, żebym mógł dokonać lepszego wyboru. Ostatecznie czas go osądzi, może ocenią krytycy i czytelnicy, szczególnie dużo zależy od wybranych autorów. Otrzymali pewną możliwość, nie każdy ją zyskuje, więc chciałbym, aby pokazali, zwłaszcza samym sobie, że potrafią ją wykorzystać.
Co najbardziej zwraca uwagę w młodej liryce polskiej? Na co stawiają debiutanci? Kierują się bardziej ku problemom językowym, egzystencjalnym? Wpisują się w dobrze znane poetyki?
Po lekturze setek zestawów nie można przegapić, że jeszcze nigdy tak wielu nie napisało tak wiele w ten sam sposób. Zwraca uwagę polifonia, ale to pozorne wrażenie: niby każdy gra po swojemu, wierszy nie determinuje przykładowo żadna wspólna tematyka, co mogłoby wynikać z tego, że jest popularna albo ważna dla współczesności, tyle że ostatecznie większości wychodzi ta sama melodia. Można wychwycić dominantę wiersza tego typu: stroni od wszystkiego, co mogłoby wzbudzić kontrowersje obyczajowe, społeczne, literackie, nie wymaga wyobraźni, znajomości literatury także nie: sprawnie bierze się znikąd i sprawnie tam wraca. Żadnych radykalnych gestów. Nic. Nie zawsze tak jest, mówię o większości. Można spotkać wiersze godne uwagi, tyle że jeśli to jest jeden czy dwa utwory na cały zestaw, to jest to ilość niewystarczająca, by zapewnić podstawę do wyboru. Być może wynika to z nieumiejętności czytania własnych tekstów, spojrzenia na nie z dystansu. Czasem trafiały się zestawy oryginalne, świadczące o gotowości, ale także o zdolności do podjęcia ryzyka przez autora, zdarzało się to sporadycznie, zresztą nie spodziewałem się odwrotnych proporcji, i to właśnie owe zestawy stanowiły dla mnie punkt odniesienia.
Debiutanci, zwłaszcza jeśli są oczytani i to oczytanie im się, że tak powiem, ulewa, stawiają na oczarowanie czytelnika, oni tworzą i przyjmują figurę czytelnika jako pewien wzorzec, pod ten wzorzec piszą, a potem chcą tego czytelnika utopić w słowotoku, i na ogół marnie im to wychodzi. Wolę, gdy potrafią stawić opór swoim lekturowym fascynacjom.
Problemy z językiem, rozumiane tak, jak chciałby Białoszewski czy Karpowicz, trudno uchwycić w nadsyłanych na “Połów” zestawach. Zaledwie kilku poetom, obecnie Szychowiak, Mueller czy Miłobędzkiej, udaje się otrzeć o pewną trudną do uchwycenia granicę między użytecznością języka, a jego niewydolnością tak, że brzmi to wiarygodnie. Językowe problemy pewnej części niewybranych debiutantów to na ogół problemy ortograficzne, gramatyczne, stylistyczne, składniowe i frazeologiczne. Może istotnie lepszym rozwiązaniem byłoby mówienie o egzystencji, nie wiem, czy problematycznej, na pewno optyka większości uczestników “Połowu” została nakierowana na prywatność, światy własne, sporo tu osobności, często, niestety, sprowadzonej do powszechnie podzielanych doświadczeń: opisy podwórka czy blokowiska, jeżdżenia windą, itp.
W znane poetyki debiutanci wpisują się rzadko, nawet mnie to zaskoczyło, sporadycznie trafiali się naśladowcy Sosnowskiego czy Różyckiego, większość międliła zezwłok internetowego wiersza.
Czym zaskoczyli Cię tegoroczni laureaci projektu? Co musi mieć, jak powinien pisać poeta, żeby selekcjoner, Roman Honet, zwrócił na niego uwagę?
Część zaintrygowała mnie młodym wiekiem, choć nie to było powodem decydującym o moich wskazaniach. Przede wszystkim nie mówiłbym od razu o zaskoczeniu. Jeśli los potoczy się tak, że zostanę starym dziadem, wtedy byle kto zawoła nagle: buu! dziadu! i to mnie zaskoczy, póki co można do mnie dotrzeć w kilka odmiennych sposobów. Podobało mi się, że każdy z wybranych przeze mnie autorów ma własne okno na świat, sporadycznie weneckie, na ogół jest to lufcik znajdujący się tuż pod sufitem, ale zawsze wychodzący na świat, nie na mapę dykcji współczesnych, i zawsze jest to okno, nie drzwi do szafy ze współczesną kostiumologią kulturową. Nie boją się podchodzić do tego okna, wyglądać przez nie: cały trud – z tego, co zaobserwowałem – poświęcają, by uchwycić się jego ram w celu lepszego widzenia, a cały talent pożytkują, aby opisać to, co zobaczyli. Skupiają swoją aktywność na wierszu, nie zważają na swoje funkcjonowanie w środowisku, nie zauważyłem dążenia ku temu i wysoko cenię ten typ niedbałości. Dzięki temu Filip Wyszyński pozostaje naturalny, gdy umyka przed pułapkami konwencji, Dominik Żyburtowicz bez naiwności sięga po zasadnicze tematy, Krzysztof Dąbrowski może rozpamiętywać minione zdarzenia z żarliwością godną niejednego życia, Martyna Buliżańska może pozwalać sobie na nonszalancję bez oglądania się na konsekwencje, a Urszula Kulbacka tworzyć opisy nietrwałej rzeczywistości, gdzie okrucieństwo miesza się z czułością. Podoba mi się, że nikt spośród wybranych przeze mnie poetów i poetek nie jest epigonem, dzięki czemu i znakomite frazy, i potknięcia można przypisać im samym. Cieszy mnie to, że są nowi, właściwie dotąd nieznani, nie odbywali pielgrzymek po pismach literackich, nie napełniali swoją hałaśliwością portali internetowych.
Jeśli chodzi o drugą część pytania, nie potrafię umknąć przed stwierdzeniem, że jest coś obrzydliwego w założeniu, że poeci mieliby cokolwiek robić dla mnie zamiast dla siebie samych. Gdybym powiedział, że chcę zestaw wierszy napisany tak a tak, i określony poeta by mi go dostarczył, to by znaczyło, że jest durniem i koniunkturalistą, W Przygodach dobrego wojaka Szwejka pojawia się pewna postać, przygłupi Pepik, do którego wachmistrz Flanderka mawiał: “Pepiku, skocz no!”, bowiem – tak pisał Hašek – “był to kretyn, który na takie wezwanie zawsze podskoczył”. Potem z Pepika usiłowano zrobić austriackiego szpiega, co dla niego samego skończyło się fatalnie, a samych pomysłodawców przy sposobności sakramencki strach obleciał. Dlatego ja nic nie chcę, zwłaszcza służalczości od nikogo nie oczekuję, choćby miała być wyłącznie estetyczna. Nie poeta, ale copywriter niech pozostanie na zawołanie. Albo Pepik.
O którym z wyłowionych w tej edycji poetów można powiedzieć, że wyróżnia się na tle pozostałych, że jest gotowy i to jemu pierwszemu powinno się zaproponować wydanie książki?
Nie dostrzegam sensu w udzielaniu odpowiedzi na tak postawione pytanie, nie zamierzam stygmatyzować wybranych przeze mnie autorów. Ja miałem wybrać. Zrobiłem to. Niech teraz wybrani autorzy sami siebie mierzą własną miarą i zachowują się w możliwie naturalny dla siebie sposób. Niech zapomną, że zostali wybrani i piszą wiersze, tego bym im i sobie życzył. Z Twojego pytania wynikają poważne konsekwencje, to znaczy, że uznajesz za walor wydanie książek pewnym autorom, którym mógłbym w obecnych warunkach swobodnie przyznać pewne pierwszeństwo, ale zwróć też uwagę, że ci autorzy, sami z siebie, mogą równie swobodnie oddalić się – razem z pierwszeństwem wydania książki – od całego projektu, na przykład, i co wtedy? Gdy patrzę na całość i przyszłe cele “Połowu”, wydaje mi się, że problem nie leży w tworzeniu rankingów, czemu mógłbym zbytecznie się przysłużyć, gdybym nie uchylał się od odpowiedzi, ale właśnie tu.
Jak oceniasz zmianę formuły “Połowu”? Otwarcie się na nowych autorów, konkursy, możliwości publikacji? Zamianę arkuszy na almanach?
Niewątpliwie warto zauważyć, zwłaszcza opublikowanie antologii zamiast arkuszy, to opłacalna i przyszłościowa zmiana. Nigdy nie spostrzegłem, żeby arkusz poetycki okazał się użyteczny dla kogokolwiek oprócz autora: żeby wywołał dyskusję, żeby został poważnie potraktowany, czyli – przykładowo – żeby go omówiono nie zbiorowo, ale indywidualnie. Z arkuszem poetyckim jako formą wydawniczą już dawno należało rozstać się definitywnie, nie mówię tego wyłącznie przez pryzmat publikacji Biura Literackiego, mam na myśli całościowe znaczenie tego dokumentu, na ogół osobiste, arkusz to taka prywatna fotografia z czasu pobytu w poezji. Obecnie lepszym rozwiązaniem wydaje się porządne przygotowanie pliku zawierającego przykładowo dziesięć wierszy i dystrybuowanie go przez internet. Arkusz współcześnie to jest marna zachęta dla czytelnika, problem dla wydawcy, dla dystrybutora jeszcze większy problem, dla księgarza jest to obciążenie i problem archaicznie niepojęty, dla mieszkańców lasów skaranie boskie [śmiech]. Antologia posiada szereg walorów nieosiągalnych dla arkuszy: czytelnik może porównać wiersze prezentowanych poetów, otrzymuje lirykę przeddebiutancką w pewnej reprezentatywnej całości, co ma szczególne znaczenie wobec chimerycznej współcześnie kondycji pism literackich, dzięki temu również – pod warunkiem, że przedsięwzięcie okaże się długotrwałe – wydane publikacje nabiorą wartości dla badaczy literatury, w końcu antologię można naturalnie włączyć w funkcjonujący obecnie system dystrybucji książki.
Rada dla wszystkich startujących w kolejnej edycji projektu?
Sam nie lubię, kiedy mi się radzi. Innym też oszczędzę.