debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Cięcie Kanonu

Łukasz Żurek

Głos Łukasza Żurka w debacie "Wielki kanion".

strona debaty

Wielki kanion

Znajduję coś – tak jak język – niematerialnego, ale ziemskiego, coś, co (…) ma formę koła, przecina obydwa bieguny, by wrócić do siebie, a przy tym – to wesołe – przebiega przez tropiki, tropy (…)
Paul Celan, Południk

I

Pytanie o kanon literacki to pytanie o przeszłość, z którą chcemy się zadawać.

To pytanie zawsze jawi nam się jako takie, które już ktoś zadał i na które znalazł odpowiedź, zawsze jest bowiem ktoś, kto był przed nami i pytał o przeszłość, z którą chciał się zadawać. Dyskutując o kanonie, rozmawiamy więc o literaturze oraz o tym, co ktoś na jej temat napisał – tych dwóch porządków, porządku literatury i porządku komentarza, rozdzielić się nie da. Można co najwyżej udawać, że dowartościowujemy bardziej lub mniej jeden z nich, bo tak jest sprawiedliwiej, lepiej. Gdy zatem kłócimy się o kanon, gdy np. próbujemy pokazać, że Mickiewicz to literatura martwa dla współczesnego odbiorcy, tak naprawdę kłócimy się z przeszłością, z którą nie chcemy mieć za wiele wspólnego. Nie wierzę pobudkom Paula de Mana, gdy pokazuje, że po zdjęciu grubej warstwy estetycznych ideologii ukaże nam się inna literatura, bliższa ciemnej, bełkotliwej językowości języka. De Man czytał przecież Wordswortha nie dlatego, że miał go przypadkiem pod ręką, nie czytałby go, jeśliby uniwersalną retoryczność języka mógł równie dobrze pokazać na grafomańskich wierszach. Amerykański teoretyk bronił bowiem zupełnie innych wartości poezji romantyków angielskich niż te, które opiewała klasyczna filologia. Wordsworth, Keats i Shelley byli w kanonie, a zatem warto było się o nich bić z ich poprzednimi komentatorami. Nawet gdy w podejściu do kanonu literackiego wybierzemy postawę ironisty, który wyśmiewa krzywe zdanie u Żeromskiego, to i tak zawsze robimy to z wnętrza samego kanonu, coraz bardziej potwierdzając jego siłę z każdą pogardliwą uwagą lub z gestem rewolucjonisty odcinającego się od przeszłości. Kanon to ciężar, którego nie sposób odrzucić.

Można trochę go rozchwiać, ale tylko do pewnego stopnia. Łatwo jest wykazać konstruktywistyczny charakter kanonu literackiego, jego uwarunkowanie ideologiczne, albo – od innej strony – powiedzieć, że tak naprawdę mamy do czynienia z konstelacją kanonów mniejszych lub większych, zależnych od tego, kto, komu i gdzie każe coś czytać. I tak faktycznie jest. Dziwnym trafem jednak zazwyczaj kłótnie o kanon dotyczą „kanonu” przez duże „k”, którego nikt na dobrą sprawę do końca nie zna, bo jest on spisem lektur wymieszanym ze zbiorowymi marzeniami, lękami i fantazmatami, jest splotem, kołtunem, jest wieloma innymi metaforami. Gdy temat dyskusji schodzi na polskich romantyków, Sienkiewicza czy Gombrowicza, zaczyna się kłótnia o postępowość i ciemnogród lub o polskość i obcość – wtedy właśnie Kanon przemawia. Słychać to w uporczywości, z jaką te sztuczne podziały wciąż nawiedzają nasz język. Może i żyjemy w czasach dogłębnie odczarowanych, ale widma zamieszkujące Kanon mają się całkiem dobrze.

Piszę o „naszym języku” i o „naszym Kanonie” z nieufnością. Co to za straszna, pozornie neutralna zbiorowość kryje się w tych zaimkach dzierżawczych? Pytanie o czytelników Kanonu staje się pytaniem o presję kultury, o jej przemożną siłę, o to, do czego kultura chce przemóc jednostkę. Najłatwiej przekroczyć te pytania, stwierdzając, że nie o taką kulturę chodzi, że liczy się dialog, heterogeniczność i osłabienie ujarzmiającej siły władzy – chciałbym, żeby taka kultura istniała, ale w nią nie wierzę.

Spotkanie z Kanonem zawsze oznacza zderzenie się z kościołem międzyludzkim, który każe jednostce, niezależnie od jej orientacji seksualnej, płci i pochodzenia, coś czytać. Może lepiej byłoby porzucić wcześniejszą metaforykę (Kanon jako bagaż, zewnętrzny wobec mnie ciężar) i powiedzieć, że to Kanon wchodzi w nas, nie my w Kanon, to on zapisuje we mnie tytuły, cytaty czy sceny o szczególnie silnym kapitale symbolicznym, krąży we krwi – czy tego chcę, czy nie – od momentu przeczytania na głos zdania z elementarza. Świadom był tego Derrida, gdy pisał o wspólnej dla wszystkich ludzi, z samej racji bycia w języku i bycia w kulturze, traumie reprezentowanej przez figurę obrzezania. Kanon nacina moją skórę, pozostawia bliznę współtworzącą moją tożsamość, ale nie sposób wskazać tego, kto włada Kanonem. Kiedy po raz pierwszy dowiedziałem się o Improwizacji Konrada? Kto pierwszy powiedział mi, że bohaterska śmierć młodego człowieka może być materiałem na estetyczny wiersz? Jak sądzę, odpowiedzialność (za wejście Kanonu we mnie) spoczywa na bezimiennym urzędniku z Urzędu Stanu Cywilnego w Bydgoszczy, który wpisał moje imię i nazwisko w akt urodzenia, a tym samym wpisał mnie do świata języka pisanego zanim go poznałem.

Coś za coś: za cenę wzrastania na niezrozumiałych wierszach i nieaktualnych społecznie nowelach siłą wciągnięto mnie w świat literatury polskiej, z czym jest mi całkiem przyjemnie. I nie mówię tutaj o imperatywie Kanonu, który mówiłby mi „Czcij mnie, ale nie czytaj, bo już zostałem przeczytany”. Wręcz przeciwnie, mogę go skompromitować, wywrócić na podszewkę i pokazać stereotypy, które go organizują, zmienić jego wewnętrzne hierarchie, ale nie wyobrażam sobie robienia tego bez świadomości Kanonu. Odpowiedzialne zdystansowanie się wobec tradycji i przeszłości literatury możliwe jest tylko po zaakceptowaniu tego, że wejście do kultury równoznaczne jest z okaleczeniem, z obrzezaniem. Odpowiedzią na pytanie o Kanon jest zatem gorzka prawda: nie wybieramy przeszłości, z którą chcemy się zadawać. Parafrazując sformułowanie Slavoja Žižka, można określić to jako trudną prawdę, z którą trzeba nauczyć się żyć, a nie wielką Prawdę, przed którą należy klękać.

II

Pytanie o Kanon to pytanie o to, jak wdać się z nim w spór ocalający jego samoistność i naszą jednostkowość.

Bo nie do końca jest tak, że Kanon to tylko metafizyczny dyktator, najgorszy z belfrów. Kanonowi, z racji jego siły, cały czas zagraża możliwość zniknięcia. Dzieje się tak zawsze wtedy, gdy Kanon narzuca nam język mówienia o nim i o literaturze tworzącej go, gdy nad teksty, które zawiera, przedkładamy to, co mówi się o nich podczas niekończącej zabawy w głuchy telefon. Wówczas widzimy w Panu Tadeuszu pochwałę polskości dworkowej, w wierszach Miłosza afirmację istnienia, w poezji Białoszewskiego eksperyment językowy – to, co „mówi się”, uniemożliwia nam zobaczenia w tych dziełach tego, co w nich inne. Żaden tekst nie chce przebywać w obszarze komunałów, utartych powiedzeń, a na to skazuje literaturę funkcjonowanie w Kanonie. Kanon, który warunkuje mój język, jest jednocześnie bezbronny, wydany na pastwę siebie samego.

Jak uratować Kanon przed nim samym? Najlepiej czytając to, co w nim zawarte, to, o czym mówi się, że ma określony kształt, że zostało wyczerpane, poznane. Takie czytanie zawsze oznacza, niekoniecznie w środkach, lecz w celach, praktykę dekonstrukcyjną. Słuchamy tego, co mieli do powiedzenia o danym dziele inni czytelnicy, rekonstruujemy szkielet, dzięki któremu to dzieło mogło pojawić się w określonym czasie, podążamy utartą ścieżką zakurzonej filologii, ale wszystko to w oczekiwaniu na nagły zakręt, zawrót głowy, na, jak pięknie napisał kiedyś Stefan Szymutko, doświadczenie transcendencji, która nie obiecuje niczego. Wtedy pojawia się biała plamka, lekkie potknięcie semantyczne, wers pominięty przez setki komentatorów, metafora uderzająca nagle swoją niezrozumiałością, powieść jedynie podszywająca się pod realistyczną, różnica w sercu ideologii narodowej, romantyzm w przebraniu pseudoklasycyzmu. Pojawia się szansa na nacięcie Kanonu od środka, od strony tego, co w nim samoistne – od strony literatury. Gubię się w porównaniach, a przecież Walter Benjamin, w innym kontekście, z innych powodów, powiedział już to wszystko, gdy pisał o „oddaniu sprawiedliwości tajemnicy” będącym „pożarem trawiącym powłokę”, „spaleniem dzieła”. Wszystko to dzieje się od środka.

Co mam na myśli, mówiąc o samoistnej literaturze, o samoistności literatury? Zdolność pewnych tekstów literackich do unieważnienia swojej dziejowości, do odrywania się od uwikłań kulturowych, politycznych, biograficznych, ale też wolność literatury, jej zdolność do powiedzenia wszystkiego aż do momentu ugryzienia się w swój język. Gdy dzieło staje się kanoniczne, automatycznie zapomina o swojej samoistności, konieczne jest bowiem wpisanie go w tradycję literacką, w prądy, epoki i nurty literackie, bo dopiero przez takie sito można dostrzec jego wyjątkowość (kanon to przecież „utwór polifoniczny, w którym linię melodyczną głosu rozpoczynającego powtarzają kolejno wszystkie występujące głosy”). A jednocześnie to właśnie obcość wielkich dzieł, ich niewymierność, ich zdolność do psucia polifonii sprawia, że tworzą Kanon, w którym czeka na nie śmierć. Ulisses nie był przecież w momencie pierwszego wydania tekstem, który ustawił losy XX-wiecznej prozy na kilkadziesiąt lat – był po prostu obcy, niezrozumiały.

Ten nieuchronny ruch od obcości przez oswojenie aż do śmierci może jednak przebiegać w dwóch kierunkach. Pierwszy (obcość – śmierć, kanoniczność) to porządek recepcji dzieła, to dzięki niemu kłócimy się z dawnymi komentatorami. Drugi (śmierć – obcość) to porządek lektury zdziwionej, odkrywającej białą plamkę, tworzącej nacięcie w Kanonie z samego jego wnętrza. Dzięki temu ocalającemu, uzdrawiającemu nacięciu pojawia się miejsce na moją jednostkowość wobec Kanonu. Podobnie jak mnie przydarzyło się być przyciętym przez Kanon, tak ja – dzięki temu nacięciu – mogę teraz przemocą ocalić go w momencie jego klęski, potwierdzając tym samym swoją jednostkowość i jego samoistność. Niedostępna niepowtarzalność zostaje odzyskana we wnętrzu tego, co ją odebrało. To ja, Łukasz Żurek, swoim stylem lektury wdaję się w spór z Kanonem, nacinam go. Skoro on, Kanon, zaszedł mi za skórę i wszedł w krew, to i ja mogę mu to zrobić.

III

Istnieje jednak pewne niebezpieczeństwo. Takie czytanie dzieł z Kanonu i czytanie Kanonu może przypominać bowiem zebranie Związku Kawalerów Ostrogi, w którym to, co miało być wyjątkowe, stało się idée fixe, monotonną robotą znaną z setek epigońskich esejów powtarzających drogę Derridy lub de Mana. Istnieje niebezpieczeństwo egoizmu, krytycznej wtórności i brnięcia w Kanon po to, by go hermeneutycznie wyczerpać, zdobyć nad nim interpretacyjną władzę. A nacięcie to przecież ocalenie, nigdy nie jest równoznaczne z odcięciem (się od) pewnej części Kanonu, z oddzieleniem wartościowych elementów od tych zepsutych, zdegenerowanych, z decydowaniem o „słuszności” lub też „niesłuszności” literatury (chociaż, jak mówiłem na początku, Kanon wymusza na nas często takie sądy). Prawdziwe nacięcie Kanonu jest jednak sprawą beznadziejną. Mimo iż wiąże się z przemocą, nie sposób go wymusić. Ma oznaczać, uwydatniać obcość w Kanonie, lecz tak naprawdę często wiąże się z nudą, kwerendą biblioteczną, ślepymi ścieżkami, wszystkim tym, czym nie wypada się szczycić. Daje obietnicę metafizycznej przygody, ale więcej ma wspólnego z zapominaniem numeru strony zawierającej cytat, który chciało się przytoczyć. W rzeczywistości nacięcie może na zawsze pozostawać jedynie obietnicą. Nacięcie nigdy nie zreformuje systemu edukacji, nie poprawi stanu czytelnictwa i nie stanie się podstawą dla genialnego podręcznika do języka polskiego.

Po co zatem piszę o Kanonie i o jego nacinaniu? Czy tylko po to, aby dorzucić kolejny kamyk do stosu pojęć akademickiej humanistyki?

Liczy się dla mnie droga, którą przebyłem – od początkowego pytania do końcowego problemu nacięcia – i to, co na jej końcu mogę odnaleźć. Znajduję cytat, który natnie teraz mój tekst:

Znajduję coś – tak jak język – niematerialnego, ale ziemskiego, coś, co (…) ma formę koła, przecina obydwa bieguny, by wrócić do siebie, a przy tym – to wesołe – przebiega przez tropiki, tropy (…).

Spośród wszystkich obrazów, którymi chciałem pokazać moją skomplikowaną relację z Kanonem, co mnie w nim spotkało i co z nim robię, ten wydaje mi się najtrafniejszy. Mówi bowiem o wiecznym powrocie Kanonu, o niemożliwości przekreślenia jego siły oraz o tym, że struktura koła de facto umożliwia powstawanie różnic w Kanonie, czyli nacięć (gdy przebiega się przez tropy przez przesunięcia znaczeniowe, przez nacięcia, coś musi się zmienić). Mówi do mnie o Kanonie jako o zamknięciu, opresji, złej ocenie napisanej czerwonym długopisem (ujętej w koło) będącej jednocześnie czymś, co „niematerialne”, kruche, co zjada samo siebie i potrzebuje troski. Tylko dzięki Kanonowi mówię własnym językiem, tylko wtedy, gdy Kanon jest we mnie, mogę go naciąć (a więc ocalić), szukać swojego głosu, pokazywać, że zadawanie się z Kanonem umożliwia wolność, zmianę pozbawioną pychy rewolucjonisty. Kanon po nacięciu wraca do siebie zawsze inny – samo naruszenie w nim tego, co „się wie” na temat dzieł literackich, daje podstawę do niepowtarzalnej mowy: nie będącej ani powtórzeniem, ani zerwaniem. Odpowiedź na pytanie o Kanon ma zatem formę nakazu, który otwiera drogę: obcuj z Kanonem i obcuj go, spraw, aby zarówno cięcie Kanonu, jak i on sam, stały się perwersyjne. „To wesołe”.

O AUTORZE

Łukasz Żurek

Ur. 1991, krytyk literacki, filolog, pracownik Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Autor książki Filologia lokalna – lokalność filologa. Praktyki literacko-naukowe Stefana Szymutki (Warszawa 2022).