debaty / ankiety i podsumowania

Kanon – dobro prywatne czy publiczne.

Rafał Blecharz

Głos Rafała Blecharza w debacie "Wielki kanion".

strona debaty

Wielki kanion

Nie mam poję­cia, jak wyglą­da kanon lek­tur na stu­diach polo­ni­stycz­nych, ale zakła­dam, że nastę­pu­ją­co: Nor­wid, Nor­wid, Nor­wid, Nor­wid, Nor­wid, Nor­wid. Na liście tych nazwisk nie mogło rzecz jasna zabrak­nąć Nor­wi­da, uzu­peł­nia ją jesz­cze Nor­wid. Ktoś mógł­by zauwa­żyć, że powi­nie­nem spraw­dzić kanon, zanim się na jego temat wypo­wiem, ale wła­ści­wie po co, sko­ro moje wyobra­że­nie na jego temat jest z całą pew­no­ścią cie­kaw­sze od fak­tów?

Tak więc wyobra­żam sobie kanon: Nor­wid, Nor­wid i jesz­cze Nor­wid czy inny mor­świn. Sie­dzi pan pro­fe­sor w ciem­nym gabi­ne­cie i wymy­śla jakieś kano­ny, zasta­na­wia się bie­dak nad pro­gra­mem stu­diów, nad spi­sem lek­tur i wpa­da w inte­lek­tu­al­ne kole­iny – ponie­waż jest pra­cow­ni­kiem aka­de­mic­kim, oso­bą publicz­ną, straż­ni­kiem wrót war­to­ści (?) i kul­tu­ry, to bądź co bądź ten kanon wyma­ga od nie­go pew­nej dozy obiek­tyw­no­ści. Oto naj­strasz­niej­szy punkt ze wszyst­kich punk­tów na tym świe­cie: koniecz­ność obiek­tyw­no­ści. Ta nie­szczę­sna obiek­tyw­ność ma to do sie­bie, że czu­je­my się przy­mu­sze­ni do przy­wo­ły­wa­nia pew­nych nazwisk, ta nie­szczę­sna obiek­tyw­ność spra­wia, że pew­nych ludzi pomi­nąć przy kano­nie nie wypa­da, a bo histo­ria, a bo war­to­ści, no bo kie­dy stu­den­ci zapo­zna­ją się z histo­rią lite­ra­tu­ry we wła­snym kra­ju, jak ja ich nie zmu­szę? W sumie nie zno­szę Nor­wi­da… ale nie wypa­da go usu­nąć… trze­ba… muszę… – ale dla­cze­go wła­ści­wie muszę?

Pra­cow­nik aka­de­mic­ki nie powi­nien mieć tego rodza­ju zobo­wią­zań, a już z całą pew­no­ścią nie powi­nien ich sobie narzu­cać same­mu. Moja opi­nia na temat kano­nu nie doty­czy poszcze­gól­nych zja­wisk, nie zamie­rzam też, zgod­nie z ideą tego kon­kur­su, udzie­lać odpo­wie­dzi na pyta­nia zawar­te w tek­ście Prze­my­sła­wa Roj­ka w spo­sób ankie­to­wy. Moje roz­pa­trze­nie kwe­stii kano­nu ma cha­rak­ter bar­dziej gene­ral­ny – chciał­bym więc sku­pić się na mecha­ni­zmach, któ­re spra­wia­ją, że kano­ny lite­rac­kie, z jaki­mi mamy nie­ste­ty do czy­nie­nia w Pol­sce, są w grun­cie rze­czy nie­in­te­re­su­ją­ce. Pro­blem ten nie bie­rze się stąd, że brak w naszym kra­ju inte­re­su­ją­cych pisa­rzy i nie z tego powo­du, że brak nam inte­li­gent­nych i wykształ­co­nych osób, któ­re for­mu­ło­wa­ły­by kano­ny, ale dla­te­go, że te inte­li­gent­ne i wykształ­co­ne oso­by for­mu­łu­ją­ce kano­ny nie pozwa­la­ją dojść do gło­su wła­sne­mu ja.

Głów­ne­go pro­ble­mu takie­go sta­nu rze­czy upa­tru­ję we wspo­mnia­nej już potrze­bie obiek­tyw­no­ści, ta zaś wyni­ka z bez­myśl­ne­go prze­no­sze­nia mode­lu nauk ści­słych na model nauk huma­ni­stycz­nych, któ­ry spra­wia, że przed­sta­wi­cie­le huma­ni­sty­ki zaczy­na­ją pro­wa­dzić „bada­nia” zamiast „docie­kań”, skut­kiem cze­go są zmu­sze­ni do two­rze­nia prac, któ­re będą mia­ły cha­rak­ter inter­su­biek­tyw­ny i będą wery­fi­ko­wal­ne – a jak zapew­nić wery­fi­ko­wal­ność w dzie­dzi­nie nauk huma­ni­stycz­nych w inny spo­sób, jak przez wpro­wa­dze­nie wymo­gu robie­nia biblio­gra­fii i przy­pi­sów? Taki stan rze­czy pro­wa­dzi do absur­dal­nej sytu­acji w któ­rej stu­dent filo­zo­fii nie może powie­dzieć, że jego zda­niem czło­wiek jest z natu­ry zły, ponie­waż jest to jego „pry­wat­na opi­nia” nie­pod­par­ta żad­nym przy­pi­sem i jako taka jest bez­war­to­ścio­wa1. W miej­sce samo­dziel­nych wypo­wie­dzi na temat świa­ta, wpro­wa­dza się koniecz­ność mówie­nia przez książ­ki – o książ­kach, jak­by­śmy nie mogli się już prze­bić z pozio­mu kul­tu­ry do pozio­mu natu­ry. Tego typu model pisa­nia pra­cy aka­de­mic­kiej jest w rze­czy­wi­sto­ści aka­de­mic­kim rze­mieśl­nic­twem i wyrob­nic­twem, wtór­nym do potę­gi n‑tej, ponie­waż arty­ku­ły huma­ni­stycz­ne, aby były nauko­we, muszą być w dużej mie­rze spra­woz­daw­cze. Co wię­cej, uni­fi­ka­cja spo­so­bu mówie­nia lub pisa­nia nie­uchron­nie pro­wa­dzi do uni­fi­ka­cji spo­so­bu myśle­nia.

Koniecz­ność obiek­tyw­no­ści nie jest mi obca, gdy zaczy­nam wypo­wia­dać się publicz­nie, zda­ję więc sobie spra­wę z wagi pro­ble­mu – lecz wiem, że jedy­ne napraw­dę war­to­ścio­we rze­czy mówię, gdy wypo­wia­dam się od sie­bie, pry­wat­nie, a nie publicz­nie. W tym tkwi sed­no spra­wy, że naj­lep­sza filo­zo­fia jest zawsze bar­dzo pry­wat­na i oso­bi­sta, o czym świad­czą dobit­nie przy­pad­ki Montaigne’a, św. Augu­sty­na, Kier­ke­ga­ar­da czy Wit­t­gen­ste­ina, a nawet Gom­bro­wi­cza, któ­re­go nazwi­sko poda­ję, gdy ktoś pyta mnie o naj­wy­bit­niej­sze­go pol­skie­go filo­zo­fa, żad­ne hus­ser­low­skie lato­ro­śle, żad­ne Tatar­kie­wi­cze2, tyl­ko luź­no wypo­wia­da­ją­cy się Gom­bro­wicz3. Oczy­wi­ście, że nie jest to aka­de­mic­ki filo­zof sen­su stric­to, ale nie w tym rzecz, nie o to prze­cież cho­dzi, nie takie jest prze­cież kry­te­rium nazwa­nia kogoś filo­zo­fem, u filo­zo­fa szu­ka­my prze­cież odpo­wied­niej daw­ki inte­lek­tu­al­nej, zastrzy­ku wie­dzy, roz­wią­zań dla kon­kret­nych pro­ble­mów, sta­wia­nia cie­ka­wych pytań – i żad­nej z tych rze­czy nie moż­na odmó­wić Gom­bro­wi­czo­wi.

Koniecz­ność obiek­tyw­no­ści wyra­ża się w zda­niu: „w sumie Nor­wid mi się nigdy nie podo­bał, ale może komuś się podo­ba, więc o nim pomów­my” lub w zda­niu: „prze­cież ci wszy­scy ludzie przede mną nie mogli się mylić, uzna­jąc Nor­wi­da za wiel­kie­go poetę”, kie­dy z Nor­wi­da czy­ta­my z cier­pie­niem wyma­lo­wa­nym na twa­rzy. Takich wypo­wie­dzi i takich decy­zji nie moż­na tłu­ma­czyć poczu­ciem obo­wiąz­ku, prę­dzej wyja­śnił­bym je hipo­kry­zją.

Mój postu­lat róż­ni się od wie­lu postu­la­tów doty­czą­cych kano­nu, ponie­waż nie jest postu­la­tem natu­ry poli­tycz­nej, jak więk­szość wypo­wie­dzi na temat ele­men­tar­ne­go spi­su lek­tur – jest czymś wręcz odwrot­nym, ponie­waż nale­ży uznać moją wypo­wiedź za postu­lat odpo­li­tycz­nie­nia kano­nu i jego upry­wat­nie­nia. A to dla­te­go, że wolał­bym kogoś, kto mówi od sie­bie o tym, czym się pasjo­nu­je, niż kogoś, kto wypo­wia­da się bez­na­mięt­nie na jakiś temat, na któ­ry powi­nien się wypo­wie­dzieć. I dla­te­go, że uczel­nia nie jest już szko­łą, a więc miej­scem w któ­rym zacho­dzi rela­cja nauczy­ciel-uczeń i sytu­acją, w któ­rej nale­ży koniecz­nie prze­ka­zać ele­men­tar­ną wie­dzę, a więc wywią­zać się z pro­gra­mu; uczel­nia jest miej­scem, w któ­rym mamy do czy­nie­nia z inte­lek­tu­al­nym ruchem, miej­scem, w któ­rym rela­cje mię­dzy stu­den­ta­mi a wykła­dow­ca­mi są już raczej part­ner­skie. Oczy­wi­ście mój postu­lat upry­wat­nie­nia kano­nu trze­ba nazwać ego­izmem i ego­cen­try­zmem, ale zdro­wym.

Kanon, któ­ry jest prze­sad­nie sfor­ma­li­zo­wa­ny, a więc sili się na obiek­tyw­ność, doma­ga się kom­plet­no­ści i bycia wyczer­pu­ją­cym, a to spro­wa­dza się do wsta­wia­nia do nie­go wie­lu nazwisk arty­stów, któ­rych dzie­ła nie­ko­niecz­nie powa­ża­my, ale któ­rych w tak zwa­nym „kom­plet­nym” kano­nie nie może zabrak­nąć. W ten jed­nak spo­sób moż­na roz­sze­rzać go w nie­skoń­czo­ność i poświę­ca się na rzecz kom­plet­no­ści samo­dziel­ny wybór, któ­ry sam w sobie może już być cie­ka­wy. Kanon może być kom­plet­ny, ale nie w tym sen­sie, że uwzględ­nia wszyst­kich pisa­rzy któ­rych „uzna­je się” za dobrych, bo to zaję­cie dla księ­go­we­go, a nie teo­re­ty­ka lite­ra­tu­ry. Nie­któ­rzy nie rozu­mie­ją, że kanon nie jest inwen­ta­ry­za­cją, tyl­ko selek­cją, któ­ra w dodat­ku nie powin­na być krę­po­wa­na zewnętrz­ny­mi kry­te­ria­mi. Tym­cza­sem ten­den­cja jest nastę­pu­ją­ca:

Załóż­my, że ktoś kom­po­nu­jąc kanon decy­du­je się wpro­wa­dzić do nie­go Świe­tlic­kie­go. Sko­ro jed­nak wpro­wa­dził Świe­tlic­kie­go, zauwa­ża, że w zasa­dzie Sta­siu­ka też mógł­by wpro­wa­dzić. A sko­ro wpro­wa­dził już Sta­siu­ka, to głu­pio było­by nie uwzględ­nić w nim Pil­cha. A sko­ro Pil­cha, to i Tokar­czuk. A sko­ro Tokar­czuk, to może też Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go… – taki mecha­nizm psy­cho­lo­gicz­ny stoi moim zda­niem za regre­syw­nym cha­rak­te­rem kano­nów, któ­re sta­ra­ją się być kom­pi­la­cyj­ne. Ktoś odpo­wie, że żaden kanon nie sta­wia przed sobą takie­go celu – ale to nie ma zna­cze­nia, bo nawet jeśli przy­świe­ca­ją mu inne war­to­ści, bądź co bądź meto­dą może się zbli­żać do przed­sta­wio­ne­go prze­ze mnie dzia­ła­nia kom­pi­la­cyj­ne­go – i czę­sto tak wła­śnie się dzie­je.

Tym­cza­sem aby wybór był war­to­ścio­wy, musi być wybo­rem, a nie spi­sem. Zasa­da, któ­rą się kie­ru­ję, nazwał­bym Kul­tu­ro­wą Brzy­twą Ockha­ma – nie nale­ży mno­żyć bytów arty­stycz­nych bez potrze­by. W przy­pad­ku, któ­ry nas inte­re­su­je, zna­czy to tyle, że nie każ­dy wytwór arty­stycz­ny jest war­to­ścio­wy na tyle, aby zostać umiesz­czo­nym w kano­nie. Tym­cza­sem kano­ny czę­sto wyglą­da­ją jak słyn­na defi­ni­cja dzie­ła sztu­ki sfor­mu­ło­wa­na przez Tatar­kie­wi­cza, któ­ra, jak wie­my, przy­po­mi­na raczej wyli­czan­kę niż peł­no­war­to­ścio­wą defi­ni­cję i jako taka jest nie­przy­dat­na, słu­ży jedy­nie temu, aby pod­kre­ślić wie­lo­ra­kość spoj­rzeń na oma­wia­ne zagad­nie­nie. Nie może­my pozwa­lać sobie na tego typu posta­wę, ponie­waż nie szu­ka­my kano­nu, któ­ry miał­by poka­zać, że nie spo­sób stwo­rzyć kano­nu.

Do tej pory mój opis miał cha­rak­ter czy­sto nega­tyw­ny, teraz chciał­bym przy­wo­łać trzy cie­ka­we przy­kła­dy kano­nów euro­pej­skich (świa­to­wych), któ­re moim zda­niem zasłu­gu­ją na pochwa­łę, pierw­szy z nich został sfor­mu­ło­wa­ny przez Blo­oma, dru­gi wypo­wie­dzia­ny przez Nabo­ko­va, trze­ci moż­na zna­leźć w tek­stach ese­istycz­nych Kun­de­ry. Przy­kła­dy te, mam nadzie­ję, udo­wod­nią, że sta­wia­ne prze­ze mnie wymo­gi nie są uto­pij­ne, ale rów­nież opi­so­we, w tym sen­sie, że opie­ra­ją się na jakiś kon­kret­nych przy­kła­dach. To, o czym mówię, choć ma cha­rak­ter nor­ma­tyw­ny, zosta­ło już zre­ali­zo­wa­ne, tak więc jest moż­li­we do zre­ali­zo­wa­nia na grun­cie pol­skim.

Dokład­ny opis kano­nu Blo­oma moż­na zna­leźć w jego książ­ce The Western Canon: The Books and Scho­ol of Ages. Selek­cja doko­na­na przez Blo­oma jest moc­na – wybór dwu­dzie­stu sze­ściu nazwisk zna­czą­cych w całej zachod­niej kul­tu­rze lite­rac­kiej nie jest czymś łatwym – i dla­te­go jest czymś war­to­ścio­wym. Choć pochwa­lam przed­się­wzię­cie, nie nale­ży przez to rozu­mieć, że zga­dzam się z wybo­rem Blo­oma. Jestem prze­ciw­ny obec­no­ści nie­któ­rych z poda­nych przez nie­go nazwisk w lite­rac­kim kano­nie Zacho­du, ale jego pró­ba z całą pew­no­ścią zasłu­gu­je na uwa­gę. Tak więc mój sto­su­nek do Blo­oma jest iden­tycz­ny jak np. do Umber­to Eco – nie lubię jego pro­zy, ale sza­nu­ję go – a mój sza­cu­nek wyra­ża się tym, że choć nie prze­pa­dam za tym, co napi­sał, to uzna­ję jego pro­zę i jego lite­rac­kie teo­rie za pewien pro­blem, któ­ry wart jest omó­wie­nia. O ile więc nie podo­ba mi się kanon Blo­oma, to jest inspi­ru­ją­cy i przy­naj­mniej uzna­ję go za coś, z czym war­to się skon­fron­to­wać. Nie­ste­ty, nie jest to miej­sce odpo­wied­nie do omó­wie­nia histo­rio­zo­ficz­nych argu­men­tów, któ­re Blo­om poda­je dla pod­par­cia swo­je­go wybo­ru. W każ­dym bądź razie jest to ten typ kano­nu, któ­ry nawet jeśli nie jest dla nas zado­wa­la­ją­cy, to przy­naj­mniej inspi­ru­ją­cy.

Z kolei Nabo­kov nie for­mu­łu­je jed­no­znacz­nie swo­je­go kano­nu, ale jego szkie­let zary­so­wu­je się w wypo­wie­dziach i wybo­rze lek­tur, oma­wia­nych przez nie­go pod­czas wykła­dów wygła­sza­nych w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i wyda­nych póź­niej jako Wykła­dy o lite­ra­tu­rze i Wykła­dy o lite­ra­tu­rze rosyj­skiej. Z ksią­żek tych wyła­nia się pewien obraz tego, co rozu­miał przez war­to­ścio­wą lite­ra­tu­rę – ponad­to te zbio­ry wykła­dów war­to uzu­peł­nić o jego wypo­wiedź udzie­lo­ną pew­ne­mu dzien­ni­ka­rzo­wi. Zapy­ta­ny o naj­lep­sze książ­ki XX wie­ku4, odpo­wie­dział:

„1. Ulis­ses Joyce’a
2. Prze­mia­na Kaf­ki
3. Peters­burg Bie­łe­go
4. Pierw­sza część baśni Pro­usta, pt. W poszu­ki­wa­niu stra­co­ne­go cza­su

Jest to inte­re­su­ją­cy wybór, nie tyl­ko z tego wzglę­du, że odpo­wie­dzi udzie­la wybit­ny pisarz (i jeden z tych, któ­ry zna­la­zł­by się z całą pew­no­ścią w moim kano­nie), ale dla­te­go, że z jego typów wyzie­ra bar­dzo kon­kret­na wizja lite­ra­tu­ry, któ­ra wspar­ta jest uwa­ga­mi przed­sta­wio­ny­mi w Wykła­dach i jako taka sta­no­wi cie­ka­we świa­dec­two i podej­ście do lite­ra­tu­ry, któ­re z całą pew­no­ścią jest wyjąt­ko­we, a przez to i war­to­ścio­we. W tym sen­sie za kano­nem Nabo­ko­va nie stoi żad­na ści­sła teo­ria. Jest to moc­no subiek­tyw­ny wybór i jeśli miał­bym go oce­nić, powie­dział­bym, że nie jest cie­ka­wy „mimo to”, że jest subiek­tyw­ny, lecz jest cie­ka­wy „wła­śnie dla­te­go”, że jest subiek­tyw­ny.

Co wię­cej, nie nazwał­bym go nawet subiek­tyw­nym, co naj­wy­żej ma on subiek­tyw­ne pod­sta­wy. Wszyst­ko roz­cho­dzi się o to, co rozu­mie­my tak napraw­dę przez ter­min „subiek­tyw­ne”? Intu­icyj­ne, arbi­tral­ne, nie­uza­sad­nio­ne, nie­we­ry­fi­ko­wal­ne? Bo nie moż­na zaprze­czyć, że kry­te­rium Nabo­ko­va z całą pew­no­ścią jest zro­zu­mia­łe. Pytać o to, czy jest zasad­ne, jest chy­ba pozba­wio­ne sen­su, a to dla­te­go, że na grun­cie este­ty­ki nie posłu­gu­je­my się argu­men­ta­mi, a wyłącz­nie meta­fo­ra­mi i ana­lo­gia­mi, któ­re jeste­śmy z przy­zwy­cza­je­nia skłon­ni nazy­wać argu­men­ta­mi (nie są nimi jed­nak w peł­no­praw­nym tego sło­wa zna­cze­niu, ponie­waż z jed­nych zdań nie wyni­ka­ją logicz­nie dru­gie)5. A Nabo­kov, jak i Gom­bro­wicz, jest mistrzem traf­nych meta­for i ana­lo­gii.

„Na pisa­rza moż­na spoj­rzeć w tro­ja­ki spo­sób – jako na gawę­dzia­rza, nauczy­cie­la i cza­ro­dzie­ja. Wiel­ki pisarz łączy te trzy cechy – jest gawę­dzia­rzem, nauczy­cie­lem i cza­ro­dzie­jem – ale to cza­ro­dziej domi­nu­je w tej tria­dzie i to zdol­ność odpra­wia­nia cza­rów czy­ni pisa­rza wiel­kim6” – oto zda­nie, któ­re chy­ba naj­le­piej stresz­cza poglą­dy Nabo­ko­va i kry­te­rium, któ­rym posłu­gu­je się przy oma­wia­niu powie­ści. War­tość tego kry­te­rium, jak się oka­zu­je, opie­ra się na jego prak­tycz­no­ści i prag­ma­tycz­no­ści.

Jesz­cze jed­nym przy­kła­dem for­mo­wa­nia kano­nu może być przy­pa­dek Kun­de­ry, któ­ry w Sztu­ce powie­ści pro­po­nu­je spoj­rzeć na powieść jako na zja­wi­sko nie­li­ne­ar­ne, a za zada­nie sta­wia pisa­rzo­wi stwo­rze­nie nowe­go rodza­ju poczu­cia humo­ru, co wyda­je się cie­ka­wą kon­cep­cją, wziąw­szy pod uwa­gę jak rubasz­ne są począt­ki powie­ści i jak więk­szość zna­czą­cych histo­rycz­nie tytu­łów pro­za­tor­skich, któ­re wpły­nę­ły na roz­wój lite­ra­tu­ry, mia­ła na celu zapew­nie­nie czy­tel­ni­ko­wi roz­ryw­ki7.

Tak jak w dwóch poprzed­nich przy­pad­kach i w tym moż­na się zga­dzać lub nie zga­dzać z Kun­de­rą i stwier­dzić, że nie jest to wizja kom­plet­ne­go kano­nu – ale nikt nie powi­nien sta­wiać przed sobą takie­go zada­nia. Kanon zło­żo­ny z zale­d­wie kil­ku tytu­łów, opie­ra się na pew­nej wią­żą­cej idei i oma­wia ją wyczer­pu­ją­co – niczym synek­do­cha – przez wyci­nek dając wgląd w całość dzie­jów lite­ra­tu­ry.

Wszyst­ko co powie­dzia­łem powy­żej, nale­ży trak­to­wać jedy­nie jako szkic bądź ury­wek więk­szej cało­ści. Z tego same­go powo­du moja wypo­wiedź nie może być też wyczer­pu­ją­ca i nie może uprze­dzić kry­ty­ki, któ­ra nie­uchron­nie musi się poja­wić przy tak kon­tro­wer­syj­nym zagad­nie­niu, jakim jest spra­wa lite­rac­kie­go kano­nu i spo­so­bie, w jaki zde­cy­do­wa­łem się poru­szyć ten temat. Pra­gnę jed­nak zwró­cić uwa­gę na to, że moja pro­po­zy­cja uchy­la jeden z naj­bar­dziej draż­nią­cych rodza­jów tego spo­ru – a więc spór o kanon lite­rac­ki, któ­ry jest w rze­czy­wi­sto­ści nie spo­rem natu­ry arty­stycz­nej, ale poli­tycz­nej. Tam gdzie wypo­wia­da­my się pry­wat­nie, z pozio­mu egzy­sten­cjal­ne­go, nie ma moim zda­niem miej­sca na poli­ty­kę. Dys­ku­sja pomię­dzy kon­ser­wa­ty­zmem a rucha­mi postę­po­wy­mi w spra­wie kano­nu jest chy­bio­na z tego powo­du, że staw­ką w niej nie są war­to­ści arty­stycz­ne dzie­ła, lecz jego war­to­ści poli­tycz­ne – a war­to­ści poli­tycz­ne mają to do sie­bie, że czę­sto nie znaj­du­je się ich w dzie­le, tyl­ko zosta­ją mu nada­ne z zewnątrz, tyl­ko po to żeby szer­mo­wać Nor­wi­dem lub posłu­gi­wać się Gom­bro­wi­czem jak młot­kiem, któ­rym wbi­ja się do gło­wy wła­sne idee.

Pod­su­mo­wa­nie

Po pierw­sze, moja kry­ty­ka nie doty­czy żad­ne­go kon­kret­ne­go kano­nu, a tyl­ko pew­ne­go typu kano­nów, stąd nale­ża­ło­by ją rozu­mieć raczej jako meta-kry­ty­kę niż kry­ty­kę. Po dru­gie, pro­blem z kano­nem okre­ślam jako pro­blem, w któ­rym oso­ba for­mu­łu­ją­ca kanon wyma­ga od sie­bie obiek­tyw­no­ści. Następ­nie okre­ślam powo­dy dąże­nia do tej obiek­tyw­no­ści, to jest: prze­no­sze­nie mode­lu nauk ści­słych na nauki huma­ni­stycz­ne i uwa­ża­nie się za oso­bę publicz­ną. Kolej­nym kro­kiem, jaki wyko­na­łem, jest wska­za­nie na to, że ktoś, kto for­mu­łu­je kanon publicz­nie, czę­sto ule­ga albo pre­sji spo­łecz­nej albo mecha­ni­zmom psy­cho­lo­gicz­nym, któ­re skła­nia­ją ją do sfor­mu­ło­wa­nia kano­nu, któ­ry nie będzie dla niko­go krzyw­dzą­cy, a więc nasta­wie­nia kom­pi­la­cyj­ne­go. W dal­szej czę­ści swo­je­go ese­ju wyka­zu­ję, że dzia­łal­ność kom­pi­la­cyj­na przy­słu­gu­je wszel­kim spi­som, a nie kano­nom i kanon zawsze jest wybiór­czy, w tym sen­sie, że wybie­ra pew­ne książ­ki ze wszyst­kich jako war­to­ścio­we, a prze­mil­cza inne. Jest więc wybiór­czy, bo przy­wo­łu­je tyl­ko kil­ka tytu­łów ze wszyst­kich ist­nie­ją­cych. Jed­no­cze­śnie kanon taki może być kom­plet­ny dla­te­go, że wymie­nia wszyst­kie dzie­ła, któ­re uzna­li­śmy za war­to­ścio­we.

 


Biblio­gra­fia:
Rafał Ble­charz, Moja gło­wa, wyd. pierw­sze, Kra­ków 1990 r.
Nor­wid, O Nor­wi­dzie, wyd. Nor­wid, Nor­wid 2002 r.

[1] Sytu­acja auten­tycz­na, ale z góry uprze­dzam, że byłem tyl­ko świad­kiem dys­ku­sji, a nie jej uczest­ni­kiem.
[2] Nie mam nic do Tatar­kie­wi­cza, jeśli nazy­wa się go „histo­ry­kiem filo­zo­fii”, ale filo­zo­fem – o nie, to za dużo. To tak, jak­by histo­ry­ka spor­tu nazwać spor­tow­cem, kie­dy nie potra­fi kop­nąć pro­sto pił­ki i kiks robi za kik­sem.
[3] Nie wyda­je mi się to nad­uży­ciem, sko­ro Montaigne’a nazy­wa­my filo­zo­fem, a sam Gom­bro­wicz zauwa­ża gdzieś w Dzien­ni­ku, bądź w sfin­go­wa­nym wywia­dzie z de Roux, że chciał być „małym Mon­ta­ignem” i cały pro­jekt Dzien­ni­ka był pro­jek­tem w tym samym duchu co Pró­by.
[4] http://www.openculture.com/2012/03/nabokov_reads_lolita_names_the_great_books_.html
[5] Z całej filo­zo­fii ana­li­tycz­nej naj­wy­raź­niej myśl tą pro­po­no­wał moim zda­niem Ror­ty w Przy­god­no­ści, iro­nii i soli­dar­no­ści. Nawią­za­nie to nale­ży trak­to­wać jed­nak luź­no.
[6] V. Nabo­kov, Wykła­dy o lite­ra­tu­rze, wyd. Muza SA, s. 38.
[7] Vide Cervan­tes, Fiel­ding, Rabe­la­is, Dide­rot, Vol­ta­ire i spół­ka.

 


O AUTORZE

Rafał Blecharz

Urodzony 1990 roku. Absolwent i stypendysta Akademii Ignatianum w Krakowie, obecnie student drugiego stopnia filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego i stypendysta rektora UJ. Wyróżniony kilkakrotnie w ogólnopolskich konkursach literackich, laureat konkursów graficznych. Jako grafik brał udział w organizowaniu VII i VIII edycji MediaTorów – Studenckich Nagród Dziennikarskich oraz Głębi Spojrzenia – Ogólnopolskiego Studenckiego Konkursu Fotograficznego. Z zamiłowania pisarz. Felietony, opowiadania i miniatury publikował w czasopismach literackich „Topos”, „Wyspa”, „Akant”, „Twórczość” oraz na portalu Interia360.