debaty / ANKIETY I PODSUMOWANIA

Jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca. Adwokat schyla się po rzuconą rękawicę… i łapie ją w locie

Aleksandra Paszkowska

Głos Aleksandry Paszkowskiej w debacie "Wielki kanion".

strona debaty

Wielki kanion

Odnosząc się do pytań postawionych przez Przemysława Rojka, podnoszę rzuconą rękawicę i spróbuję odpowiedzieć, dlaczego tyle rzeczy nie zachwyca, skoro powinno. Na początku chciałabym przedstawić zebranym winnych siedzących na ławie oskarżonych. Tak więc mamy:

  • sylabus
  • wykładowcę
  • techniki dydaktyczne
  • system studiów
  • krytyka literackiego – w ilości tak małej, że aż budzącej trwogę

Na wniosek prokuratora zajmijmy się kolejno wymienionymi oskarżonymi.

Na ławie oskarżonych jako pierwszy zasiadł sylabus, więc od niego zacznijmy. Na obronę oskarżonego powiem, że łatwo go krytykować, bo zawodzi, bo chciałoby się, żeby był idealny, bo przecież ma on aspiracje do tytułu „kanoniczny”. Jednak warto pamiętać, że to on powinien tworzyć pewien kanon i oskarżony z tego obowiązku nie może zostać zwolniony. Przypomnijmy, że kanoniczny, jak podaje Słownik języka polskiego, to: „ogólnie przyjęty, obowiązujący”1. Sylabus stanowi pewną „esencję” literatury. Skoro ma być „esencją”, to podobnie jak na esencję herbacianą, to tak i na niego mogą się składać różne składniki lepsze i gorsze. Tymczasem sylabus jaki jest, każdy widzi – tak można by było w skrócie nakreślić sytuację sylabusa za encyklopedystą Benedyktem Chmielowskim. Wydajemy jęki zawodu, które są wpisane w nasz narodowy charakter. Jednak czy ktoś się zapytał, dlaczego on taki właśnie jest? Wydawać by się mogło, że sylabus to taka podstawa, którą powinni opanować wszyscy adepci filologii. Tylko czy na pewno? Czy kanony uniwersyteckie zawsze są źródłem jedynej i słusznej literatury (nie mylić z ideologią), bo jeśli nie tam, to gdzie szukać tekstów wartych uwagi, które takich jak „my”2 ubogacą?

To pytanie należałoby zadać prowadzącemu zajęcia z literatury współczesnej. Na pewno część lektur jest taka sama niezależnie od tego, na jakich uczelniach studiujemy, a pozostałe prawdopodobnie są wynikiem upodobań prowadzącego (trudno się mu dziwić, skoro wykładowca ma sprawić, żeby jego mowa zachwycała studentów, to powinien mówić z zaangażowaniem. Jak ma mówić ciekawie o czymś, co go nie porywa? Z drugiej strony sztuką jest mówić o czymś w interesujący sposób, mimo że nie jest się zwolennikiem pewnego typu pisarstwa). I tutaj chciałabym wziąć w obronę oskarżonego, który występuje w roli wykładowcy. Przecież jako osoba oczytana ma prawo nam wskazywać ścieżki, którymi my, butni i wszystkowiedzący, powinnyśmy kroczyć. Nieważne, na którym etapie szkolnictwa jesteśmy – ważne, żeby ktoś nas nauczył myśleć samodzielnie. Gdy już opanujemy sztukę myślenia, to wtedy będziemy się pewniej poruszać wśród nowej literatury i będziemy swobodnie, ale też, co ważne, konstruktywnie mówić o tym, co się nam podoba, a co nie. I nawet jeśli sylabus będzie niefortunny, to niewiele stracimy. Sylabus to tylko pewna propozycja prowadzącego. Można ją akceptować i się oburzać, że coś nam się nie podoba, ale można też zapytać prowadzącego: Czemu ta lektura ma służyć? Jeśli zaczniemy na ten temat rozmawiać, to taki czy inny sylabus przysłuży nam się w nauce myślenia. Dlaczego wykładowca ma nie wykorzystać pewnych ułomności niektórych lektur i dla tych właśnie ułomności nie zapewnić im miejsca w sylabusie? Przypomnijmy sobie jednego z najstarszych nauczycieli – Sokratesa. Czemuż by dzisiejszy wykładowca nie mógł wykorzystać techniki sokratejskiej w nauczaniu? Przecież mógłby poprowadzić analizę lektur wątpliwych za pomocą metody elenktycznej. Niech na początku prawi komplementy lekturze, że ona taka ładna, składna i jakże nowatorska, a niech jej później wytknie brak logiki, złą technikę. Niech prowadzi spór ze studentami i włoży kij w mrowisko. Każdy prowadzący to w pewnym sensie aktor, ale czy wykładowca ma grać dla samego grania, czy może warto, żeby płynęła z tego nauka? Wróćmy do korzeni – one nam zawsze dużo powiedzą.

Oczywiście bardzo dobrze, jeśli prowadzący zajęcia szuka różnych sposobów na to, by uatrakcyjnić zajęcia. Tyle się mówi, że ludzie potrzebują w dzisiejszym świecie wielu bodźców, ale nie oszukujmy się – dobrze poprowadzony wykład, kiedy prowadzący zaraża literacką pasją swoich słuchaczy, może się bez tego obejść. Chociaż trzeba mieć na względzie nie tylko zmęczenie słuchaczy, ale i prowadzącego, który cały czas jest na oczach wielu. Trudno omawiać utwory, które korespondują ze sztuką, np. z malarstwem, i nie widzieć obrazu, do którego odwołuje się wiersz. To trochę tak jakby się było człowiekiem z jaskini platońskiej, który wpatruje się w cienie i uważa, że to, co na ścianie, to rzeczywistość, bo ktoś powiedział mu, że ten obraz wygląda tak i tak. Pokażmy mu ten obraz, niech go zabolą oczy i niech wykona ten trud wyjścia na światło – przez stworzenie własnej interpretacji. Z drugiej strony przemyślane pomoce audiowizualne pomagają studentom w zapamiętywaniu informacji.

Zadałam wcześniej pytanie: Czy kanony uniwersyteckie zawsze są źródłem jedynej i słusznej literatury (nie mylić z ideologią), bo jeśli nie tam, to gdzie szukać tekstów wartych uwagi, które takich jak „my” ubogacą? Pod słowem „my” kryje się pokolenie coraz bardziej rozbite i coraz mniej stojące murem za wartościami, literackimi również. Przyczyny tego stanu rzeczy można upatrywać w systemie edukacji. I w tym miejscu czas na kolejnego oskarżonego: system studiów. Trudno bronić czegoś, do czego się nie ma przekonania, ale podobno każdy ma prawo do obrony. Tym sposobem mogę powiedzieć, że taki system studiów może poszerzać horyzonty studenta i być jego ostatnią deską ratunku, jeżeli przez trzy lata studiował coś, co go nie za bardzo interesowało. Wszystko rozumiem, ale dlaczego tak psuć nam opinię? Później się słyszy takie głosy, że studenci filologii polskiej chyba nic nie czytali na studiach i nie wiedzą nawet, co to anafora. Kolejne winy… Na studiach filologicznych w systemie bolońskim studenci są zmuszeni do „zgłębienia” w trzy lata studiów licencjackich wszystkich epok literackich. Tego z grzeczności po prostu nie skomentuję.

Literatura po 1989 roku ma coraz mniejsze znaczenie. A taka profesja jak krytyk literacki jest dosłownie na „wymarciu”, skoro krytyków jest coraz mniej i ich obowiązki coraz bardziej nie przypominają obowiązków krytyka, który kiedyś miał moc, aby powołać do życia literackiego konkretne nazwiska, a niektóre niego wykluczyć. Nie zapominajmy, że możemy mieć dzisiaj dzięki systemowi bolońskiemu krytyka, który przez większość studiów zgłębiał wiedzę z zakresu politologii czy geografii, bo skoro taka osoba będzie magistrem filologii polskiej, to nietolerancją byłoby mu odmawiać takiej funkcji. To co teraz? Gdzie się podziali krytycy z prawdziwego zdarzenia? Krytycy tymczasem skrzętnie piszą na zlecenie wydawnictw teksty na okładki książek i cieszą się, że pełnią tak doniosłą rolę w społeczeństwie, bo przecież mogliby już żadnej nie pełnić. Piszą to w czasie, który powinni przeznaczyć na zajmowanie stanowisk wokół nowych nazwisk, debiutów. Mamy tyle, dokąd sięgają nasze aspiracje. Może czas się obudzić z samozadowolenia i wyrwać się z chocholego tańca, w który wtłacza nas rynek? Może czas na powrót odebrać klucze od bram naszego podwórka i rozpocząć w nim porządki po tylu latach zaniedbań?

To tyle krytyki. Chociaż powinnam, tak jak prawie każde pokolenie, wstać, krzyknąć i powiedzieć, że ze wszystkiego, co powstało dotychczas, wieje nudą i że te tematy podejmowane przez pisarzy już nie są aktualne. Nie, oczywiście, że nie. To nie byłby bunt młodych, ale wyraz ignorancji. Przecież jakiś kanon powinien być znany wszystkim, powinniśmy znać książki marne i te arcydzielne, bo jak rozpoznać arcydzieło, skoro nikt z nas nie czytałby książki wątpliwej reputacji.

Chciałabym powiedzieć, że moim zdaniem na uwagę filologów zasługuje osobliwy debiut prozatorski. Jest to nazwisko, które nie zaskoczy, bowiem już było na ustach wielu – mam na myśli poetę skupionego kiedyś wokół legendarnego „BruLionu” – Krzysztofa Koehlera. Nazwisko pisarza nie zaskoczy, ale jego powieść z pewnością. Wnuczka Raguela pokazuje, że można opisywać współczesne problemy w taki sposób, że powieść traktująca o doraźnych problemach, może stać się czymś więcej niż, bądź co bądź, laurką rzeczywistości. Krzysztof Koehler czyni z bezdomnych pierwszoplanowych bohaterów. Autor uderza w europejską tolerancję. Czy jesteśmy tolerancyjni? Jeśli tak, to jak ta tolerancja się objawia? Te pytania nie są przypadkowe, bo w pewnym sensie bardzo dobrze współgrają z powieścią. Ta książka stanowi jeden wielki znak zapytania – od tytułu po zakończenie. Krzysztof Koehler sprawnie pokazał, że narzędziem pomagającym w opisie rzeczywistości może być Pismo Święte, a w tym przypadku konkretnie – Księga Tobiasza. Z symbolicznej księgi wywiódł symboliczną powieść. Przez to ta książka nie będzie powieścią sezonową, ale myślę, że ma prawo, a nawet obowiązek wejść do kanonu.

Jakie książki zasługują na uwagę? Nie będę w tym względzie odkrywcza – mądre, czyli takie, które mają coś ciekawego do powiedzenia. Drodzy Krytycy, nadszedł czas, żeby takie wyławiać, bo to wasza rola.

 


[1] Słownik języka polskiego, oprac. E. Sobol i in., Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2006.
[2] Pod słowem „my” rozumiem pokolenie urodzonych w latach 90. XX w. Tę kwestię rozwinę później.