debaty / ankiety i podsumowania

Kanonu brak

Emilia Gałczyńska

Głos Emilii Gałczyńskiej w debacie "Wielki kanion".

strona debaty

Wielki kanion

I .

Two­rze­nie kano­nu to przed­się­wzię­cie, któ­re z góry ska­za­ne jest na poraż­kę. Sta­no­wi jed­no­cze­śnie wybór i rezy­gna­cję, któ­rym towa­rzy­szy lęk – prze­cież prze­czy­ta­nie wszyst­kie­go „co nale­ża­ło­by”, jest nie­moż­li­we. Samo stwier­dze­nie „co nale­ży”, budzi zwąt­pie­nie oraz sze­reg nie­roz­strzy­gal­nych pytań. Nad tą kwe­stią moż­na się jedy­nie zasta­na­wiać i dys­ku­to­wać, drep­tać już daw­no utar­te ścież­ki, spraw­dza­jąc czy przy­pad­kiem nie wyro­sło jakieś ziel­sko. W ogro­dzie dorob­ku kul­tu­ry piśmien­ni­czej panu­ją świę­te pra­wa, traw­ni­ki są sta­ran­nie przy­strzy­ga­ne i pie­lę­gno­wa­ne przez leci­wych i doświad­czo­nych ogrod­ni­ków, któ­rzy czę­sto nie są sko­rzy do eks­pe­ry­men­to­wa­nia.

Sko­ro już wkro­czy­li­śmy w prze­strze­nie zie­lo­ne i kwit­ną­ce od mno­go­ści świa­tów przed­sta­wio­nych, nale­ży zasta­no­wić się nad kwe­stia­mi pod­sta­wo­wy­mi: wła­ści­wie kto ma pra­wo do wyzna­cza­nia linii ogro­dów, zasie­wa­nia takiej a nie innej roślin­no­ści, na kogo pada żmud­ny obo­wią­zek codzien­ne­go pod­le­wa­nia i wła­ści­wie po co i dla kogo te wszyst­kie zabie­gi, sko­ro prze­strzeń ta znaj­du­je się dale­ko od cen­trum i nie cie­szy się powszech­nym zain­te­re­so­wa­niem? Musi­my wspo­mnieć o zasa­dzie, któ­ra już nie budzi kon­tro­wer­sji: jeśli chce­my prze­kro­czyć tajem­ne pro­gi, musi­my przy­brać odpo­wied­ni strój i nasta­wić się na wie­lo­go­dzin­ne błą­dze­nie – wyna­ję­cie prze­wod­ni­ka jest zbyt kosz­to­wa­ne (w sumie nikt nigdy owe­go nie widział). Jeśli już zde­cy­du­je­my się na tak ryzy­kow­ny krok, oka­zu­je się, że sytu­acja nie jest tak kolo­ro­wa jak ota­cza­ją­ca nas roślin­ność: nagle znaj­du­je­my się w prze­strze­ni zwie­lo­krot­nio­nej, ode­rwa­nej od rze­czy­wi­sto­ści, cha­otycz­nej i na doda­tek nikt nie dał nam żad­nej mapy. Raz po raz może­my jedy­nie napo­tkać tablicz­kę z napi­sem świa­to­wy, euro­pej­ski, pry­wat­ny, jed­nak w żaden spo­sób nie uła­twia nam to podró­ży. Czę­sto natra­fia­my na bra­my, ogro­dze­nia, któ­rych nie spo­sób prze­sko­czyć ani omi­nąć. Na doda­tek, każ­dy spo­tka­ny ogrod­nik wska­zu­je nam inną ścież­kę, zmie­nia co chwi­lę decy­zję, a po chwi­li stwier­dza, że wła­ści­wie nie wie i odcho­dzi zre­zy­gno­wa­ny do swo­ich raba­tek…

Jeste­śmy jed­nak peł­ni entu­zja­zmu, przy­po­mi­na­my sobie wszyst­kie nazwy roślin, któ­re zna­my, ale wła­ści­wie zapo­mnie­li­śmy, jak powin­ny one wyglą­dać. Napo­tka­ne kwia­ty mają nie­na­tu­ral­ne roz­mia­ry, cho­dzą pogło­ski, że są nawo­żo­ne róż­ny­mi che­micz­ny­mi świń­stwa­mi.  Podob­no naj­lep­szy spo­sób na pozna­nie nie­zna­nych prze­strze­ni to pozwo­lić sobie zabłą­dzić. Tutaj jed­nak nie ma innej moż­li­wo­ści. Jed­nak po wie­lo­go­dzin­nym drep­ta­niu czło­wiek ma dość ście­żek, któ­re na doda­tek zawsze pro­wa­dzą w górę, a nie w dół  i w jakiś magicz­ny spo­sób cią­gle jeste­śmy na tym samym pozio­mie wyso­ko­ści. Wonie kwia­tów zaczy­na­ją już dusić i draż­nić. Dener­wu­je nas, że nie może­my nicze­go dotknąć, oka­zu­je się, że cią­gle krą­ży­my w jed­nym punk­cie. Jedy­ne, cze­go byśmy chcie­li, to usiąść przed tele­wi­zo­rem, wycią­gnąć nogi i zapaść w drzem­kę…

Jeśli zaś ktoś zapy­ta, jak się wydo­sta­li­śmy, będzie nam trud­no odpo­wie­dzieć. Oka­zu­je się, że bram jest wie­le i o dzi­wo, nie są od razu zauwa­żal­ne… Wra­że­nia też nie­ła­two stre­ścić. Czu­je­my się zagu­bie­ni, przy­gnie­ce­ni doświad­czo­nym cha­osem, tym, że każ­dy nasz ruch był obser­wo­wa­ny przez ogrod­ni­ków –  po chwi­li już nic nie pamię­ta­my, albo tyl­ko uda­je­my, że było wspa­nia­le.

Tajem­ni­cze „ogro­dy” pier­wot­nie powią­za­ne były ze sfe­rą sacrum i ozna­cza­ły roślin­ność świę­tą. Dzi­siej­sze rozu­mie­nie nie jest jed­no­znacz­ne. Nie ma w ale­jach, szpa­le­rach, kwia­to­wych labi­ryn­tach i punk­tach wido­ko­wych żad­ne­go pier­wiast­ka boże­go. Kunszt ogrod­ni­ka stał się waż­niej­szy od samej roślin­no­ści – stwo­rzył sztucz­ną makie­tę. Oczy­wi­ście nie­któ­rym twór­com przy­świe­cał cel wyż­szy, ale czę­sto koń­czy­ło się na wybo­rze mod­nej róży o nazwie „rose o’HarrePotter”, któ­ra nie posia­da żad­ne­go zapa­chu…

II.

Harold Blo­om uwa­żał w swo­im kano­nicz­nym (sic!) tek­ście „Podzwon­ne dla kano­nu”, iż naj­waż­niej­sze przy wybo­rze jest kry­te­rium este­tycz­ne. Wybór ulu­bio­ne­go kwiat­ka wg ogrod­ni­ka-out­si­de­ra  jest rze­czą indy­wi­du­al­ną, a wpro­wa­dza­nie tyl­ko jed­nej, wybra­nej rośli­ny do raba­tek jest pomy­słem kiep­skim. W takim razie spis to nie moż­li­wość, ale ogra­ni­cze­nie? Jakie­kol­wiek kano­ny nale­ży trak­to­wać z dozą ostroż­no­ści, jako dro­go­wskaz do prze­strze­ni dale­kich, cha­rak­te­ry­zu­ją­cy się for­mą otwar­tą, cze­ka­ją­cy nie­ustan­nie na potwier­dze­nie swo­jej słusz­no­ści ze stro­ny czy­tel­ni­ka. Jeśli dro­go­wskaz pro­wa­dzi w śle­pą ulicz­kę, nale­ży to bez­zwłocz­nie zgło­sić – tyl­ko do kogo?

Kano­ny to doku­men­ty histo­rycz­ne, któ­re mówią wie­le o danym spo­łe­czeń­stwie, nie tyle o jego kon­dy­cji, ale czę­sto o ide­ałach, któ­rym chcia­ło­by spro­stać. Wymie­nić Szek­spi­ra, Flau­ber­ta i Bal­za­ca jako twór­ców obo­wiąz­ko­wych jest łatwo, pyta­nie brzmi, czy współ­cze­sny czy­tel­nik doce­ni nie­zwy­kłość ich utwo­rów? Kanon z natu­ry swej jest eli­tar­ny, nie­do­stęp­ny i sche­ma­tycz­ny. Lite­ra­tu­ra nato­miast powin­na uczyć kre­atyw­ne­go myśle­nia, a dostęp do niej powi­nien funk­cjo­no­wać na zasa­dach indy­wi­du­al­nych, nie z góry narzu­co­nych. Jerzy Jarzęb­ski, któ­ry przez H. Blo­oma zali­czo­ny był­by do szko­ły resen­ty­men­tu, pisał w tek­ście pt. „Czy arcy­dzie­ła ist­nie­ją napraw­dę”,  iż kwe­stią pod­sta­wo­wą nie jest kate­go­ria este­tycz­na, lecz funk­cjo­nal­ność tek­stu, któ­ra spraw­dza się w okre­sie dłu­gie­go trwa­nia. Jest to stwier­dze­nie nie­zwy­kle traf­ne, gdyż książ­ki kano­nicz­ne powin­ny być przede wszyst­kim aktu­al­ne tre­ścią. To jed­nost­ko­we, indy­wi­du­al­ne zachwy­ce­nie-zro­zu­mie­nie lek­tu­ro­we, musi stać się jedy­nym kry­te­rium wybo­ru ksią­żek kano­nicz­nych. Jed­nak cechą prze­bły­sków jest ich nie­uchwyt­ność i znów jeste­śmy w punk­cie wyj­ścia.

Po raz pierw­szy z poję­ciem kano­nu spo­ty­ka­my się w szko­le. W tym okre­sie raczej nie zasta­na­wia­li­śmy się, dla­cze­go mamy prze­czy­tać taką a nie inną książ­kę. We frag­men­cie roz­po­rzą­dze­nia Mini­stra Edu­ka­cji Naro­do­wej z dnia 23 grud­nia 2008 r. w spra­wach pod­sta­wy pro­gra­mo­wej może­my prze­czy­tać:

Dla­te­go szkol­ny spis lek­tur to bar­dziej pro­po­zy­cja hie­rar­chi­za­cji niż goto­wa hie­rar­chia i dla­te­go też w swej isto­cie nie jest kano­nem. Z takie­go poglą­du na układ lek­tur wyni­ka bar­dzo istot­na zasa­da: nale­ży w jak naj­więk­szym stop­niu dopu­ścić moż­li­wość wybo­ru poszcze­gól­nych pozy­cji przez nauczy­cie­la lub – w star­szych kla­sach – przez nauczy­cie­la wespół z ucznia­mi.

Moż­na by  uwie­rzyć, że to dzie­ci oraz mło­dzież sta­ją się pod­mio­tem decy­du­ją­cym, ale bądź­my reali­sta­mi: ucznio­wie trak­tu­ją  „szkol­ną listę” raczej jako obo­wią­zek niż moż­li­wość wybo­ru. To nauczy­ciel otrzy­mu­je pra­wo stwo­rze­nia kano­nu w kano­nie. Już w tym przy­pad­ku to tyl­ko świą­tecz­na, deko­ra­cyj­na wydmusz­ka, któ­ra czę­sto pro­wa­dzi jedy­nie do lek­tu­ro­we­go śmi­gu­sa-dyn­gu­sa. Kwe­stią palą­cą nie jest już jaką lek­tu­rę włą­czyć do kano­nu, ale jak zaprze­stać reduk­cji…

Na wyż­szych szcze­blach edu­ka­cji wyglą­da to jesz­cze ina­czej. Polo­ni­ści list lek­tur mają wie­le, a wie­dza z ich zna­jo­mo­ści wery­fi­ko­wa­na jest oce­ną. Ana­li­zu­jąc pro­ble­my czy­tel­ni­cze i prze­by­wa­jąc jed­no­cze­śnie w budyn­ku filo­lo­gii pol­skiej jeste­śmy nie­au­ten­tycz­ni, a może wła­śnie to tutaj kanon w peł­ni swo­ich moż­li­wo­ści powi­nien doj­rze­wać i prze­cho­dzić róż­ne fazy? Jed­nak nie idzie oprzeć się wra­że­niu, że to pew­ne­go rodza­ju rezer­wat czy­tel­ni­czy (miej­my nadzie­ję), któ­ry nie odzwier­cie­dla rze­czy­wi­sto­ści.

Pyta­nie posta­wio­ne w deba­cie brzmi kon­kret­nie: któ­ry pol­ski pisarz powi­nien zna­leźć się w kano­nie. Po wyżej wymie­nio­nych roz­wa­ża­niach sama nie wiem, o jakim kano­nie w ogó­le mówi­my, czy war­to, dla kogo i dla­cze­go ja mam bied­nym pisa­rzom dać mia­no „wpi­sa­nych” Może w kano­nie lepiej nie być. Z natu­ry swej jest nie­na­tu­ral­ny, wypo­le­ro­wa­ny, a utwo­ry są zawsze prze­cież takie trud­ne i dłu­gie. Jed­nak­że w momen­cie, w któ­rym mam moż­li­wość przy­kle­je­nia komuś łat­ki „pisa­rza z kano­nu”, mam w gło­wie pust­kę, odczu­wam brak sen­su owe­go usta­le­nia i przede wszyst­kim chcę chro­nić ulu­bio­nych pisa­rzy.

Może lista ksią­żek „obo­wiąz­ko­wych” w ogó­le jest nie­po­trzeb­na? Szcze­gól­nie jeśli spoj­rzy­my na kanon podob­nie jak H. Blo­om, któ­ry uwa­żał, że two­rzy się on w recep­cji i jed­no­cze­śnie przyj­rzy­my się rapor­to­wi Biblio­te­ki Naro­do­wej o sta­nie czy­tel­nic­twa w Pol­sce w 2014. Dowia­du­je­my się dzię­ki bada­niom o pozio­mie inte­li­gen­cji czy­tel­ni­czej w naszym kra­ju, infor­ma­cje te para­dok­sal­nie pod­wyż­sza­ją nasze ego i łasko­czą w pra­wą i lewą pół­ku­lę mózgu. Dla­cze­go? Bo jako pięt­na­sto­lat­ka nie nale­ża­łam do 19 mln Pola­ków, któ­rzy nie prze­czy­ta­li do tego wie­ku nawet frag­men­tu książ­ki. Będąc stu­den­tem polo­ni­sty­ki miesz­czę się w 58% Pola­ków, któ­rzy prze­czy­ta­li wię­cej niż jed­ną książ­kę, w 17% roda­ków, któ­rzy zde­kla­ro­wa­li się na czy­ta­nie przez cały rok. Poza tym w domu znaj­dzie się jakaś książ­ka, w prze­ci­wień­stwie do 5,4 mln ludzi, któ­rzy nie dys­po­nu­ją żad­ną. Przed jed­no­znacz­ną odpo­wie­dzią doty­czą­cą kan­dy­da­ta ucie­kam. Ucie­kam do biblio­te­ki i jako nie­po­praw­ny „kry­tyk” poszu­ku­ję nie­po­le­co­nych ksią­żek.

O AUTORZE

Emilia Gałczyńska

Urodzona w 1993 roku. Studentka filologii polskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Autorka debiutanckiego tomu poezji Chaos (2010). Mieszka w Poznaniu.