Trudno uwierzyć, że Poranek Marii to debiut prozatorski Julii Fiedorczuk – tak dojrzale i przejmująco brzmią te opowiadania. Tutaj wszystkie słowa wydają się konieczne, na właściwym miejscu, a zdania, idealnie skrojone – potrafią kłuć jak szpilki. Czasem dotykają jeszcze mocniej dzięki temu, czego nie mówią.
Są tu za to rzeczy, których nie znajdziemy we współczesnej polskiej prozie. Choćby sposób w jaki Fiedorczuk pisze o przyrodzie. W kilku opowiadaniach los postaci silnie splata się z naturą. Tak bywało u Iwaszkiewicza czy też w prozie amerykańskiej, ale dziś, w naszej literaturze, taki sposób pisania zdarza się rzadko. Fiedorczuk opowiada o krzywdzie, o bólu, przemocy seksualnej, pokazuje moment, kiedy życie bohaterek (najwięcej jest tu kobiecych portretów) nagle wypada ze swojej osi. Zdarza się to Marii z tyłowego opowiadania “Poranek Marii”, Zetce, czy pewnej nastolatce. Maria, czyli Ryśka, w brudnych adidasach i opiętym fartuchu jest pośmiewiskiem szkolnym. Od rana ćwiczy, jak obronić się przed docinkami chłopaków. Pewnego ranka zamiast do szkoły trafia na górkę. Tam są już koledzy Łysego i tanie wino. Ryśka chce, żeby się z nią dobrze bawili i rzeczywiście jest wesoło, ale do czasu. Kiedy zaś przestaje być miło, Ryśka odkrywa, że jedyny sposób przetrwania to uciec ze swojego ciała, czuć je jako coś obcego. Mówi sobie, że nic się właściwie nie zdarzyło. Na końcu, jako puentę, widzimy obrazek z porzuconą w lesie, lśniącą w słońcu butelką piwa, która wygląda jak “podłużny bursztyn”.
Ucieczka z ciała zdarza się też pewnej trzynastolatce, która pierwszy raz zakłada stanik. Czuje się lekka jak motyl, do czasu aż chłopaki nie przycisną jej do ściany. Dziewczynka rozumie wtedy nagle, żeby musi pozbyć się ciała, wtedy przetrwa. I jej ciało staje się rzeczywiście jak obce, zostaje jej tylko oddech. Kiedy usypia wieczorem wyobraża sobie, że jest martwa i szczupła. A wszyscy żałują, że była tak piękna. Zetka, bohaterka najbardziej przejmującego opowiadania z tego zbioru, nie ma pracy, zbiera chrust i śmieci. Coś tam znajdzie do jedzenia i czasem ma na tanie wino. Pewnego dnia znajduje przejechaną wiewiórkę. Jej los splata się i z wiewiórką i psem, wyleniałym kundlem, który nie odstępuje jej na krok. Dlaczego Zetka jest taka jaka jest? Kiedyś chodziła do szkoły i uczyła się na krawcową. W pewnym momencie przestała chcieć być kobietą, zaczęła nosić szmaty. A to dlatego, że “coś tam się jednak stało, w szkole, po szkole, za szkołą, w lasku za szkołą, coś się stało, że Zetka pogwizduje głośniej i maszeruje szybciej, i nie będzie, nie będzie o tym myślała”. To mistrzowskie zdanie jednocześnie zakrywa i odkrywa sens, nie mówiąc wiele – mówi wszystko. W tamtym momencie życie Zetki wypadło z osi. Tak powstała Zetka, która lepiej się czuje w lesie niż wśród ludzi, która nie będzie myślała o innych przykrych rzeczach, które ją spotkały.
Ciało staje się obce nie tylko wtedy, kiedy jest poddane przemocy. W opowiadaniu “Imago” bohaterka tęskni za prawdziwym bytem – bezcielesnym, czystym. I udaje się jej osiągnąć ten stan. “Wroga niszczę w ten sposób, że nie daję mu jeść”. Kiedy pierwszy raz zwymiotowała mrożonkę warzywną, zobaczyła światło. I zrozumiała, że wróg, który nie pozwala jej być sobą, jest w niej – to mięso. Jej ciało staje się przezroczyste, czuje się jak Królowa Śniegu zrobiona z lodu. Kiedy resztka ciała zniknie, zamieni się w świetlista tęczę. Odlatując powie “to nie był mój świat”. Fiedorczuk jednocześnie opowiada o anorektyczce, o współczesnej (gnostyckiej) nienawiści do materii, ale i o ucieczce od języka. Nieprzypadkowo pojawia się tu język jako wirus – nawiązanie do słynnego zdania Williama S. Burroughsa. “Bo ten wasz język jest jak wirus. Brudzi usta jak mięso. Kurwa, pizda, pasztet”. Pasztet – to ona sama przed utratą ciała. Chce się wyzwolić też z brudnego języka, on też jest wrogiem, którego musi pokonać.
Język jest niewystarczający, a pisarz mu podlega. O tym między innymi mówi “Orgaspace”, utwór całkiem odmienny od innych z tego zbioru. To stylizacja przypominająca klimatem opowiadania o inicjacji i śmierci Iwaszkiewicza czy Manna. Narratorem jest tutaj po raz pierwszy mężczyzna – pisarz szukający natchnienia na wyspie. Wszystko, co tworzył przestaje być ważne wobec tajemniczej kobiety w burgundowej sukni. Pewnej nocy schodzi za nią do podziemi, w sensie dosłownym i metaforycznym. Jest świadkiem przemocy, ktoś się nad nią znęca – w ten sposób powraca stały motyw tych opowiadań. Widzi też stertę muszli, “połączenie struktury i śmierci”, która wydaje mu się najdoskonalszym utworem, jakiego on sam nigdy nie napisał i już nie napisze. Jak opowiedzieć o śmierci? Zastanawia się nad tym Olusia w jednym z opowiadań. Fiedorczuk wie, jak opowiadać. Wie też, jak słowem i zdaniem przyszpilić to, co prawie niewyrażalne: zepchnięty na dno pamięci ból i tęsknotę za życiem.