Każdego dnia jutro
Dzień dziewiąty
Wyjmujesz telefon i nie ma cię tutaj
Zakładasz słuchawki i nie ma cię tutaj
Martwa dziewczynka podnosi do ucha telefon-zabawkę
Halo, poproszę z mamą. Zaśpiewam jej piosenkę
Jesz posiłek, ale nie ma cię przy stole
Robactwo syci się żołądkami naszych dzieci
Teraz nie mogę, ale może w niedzielę wieczorem
A w niedzielę wieczorem: Pasuje ci sobota rano?
Będąc tu, nie ma cię tutaj
Będąc tam, nie ma cię tam
A może wytatuujesz sobie twarz?
Z tatuażem na twarzy, czy będziesz tutaj?
Poproszę o więcej tam
Po dojściu do celu, kolejny cel
Samotne dziecko, dziecko bez telefonu
Twarz zmarłej dziewczynki ogromna jak niebo, jak deszczowa chmura
Jak swędzenie łódek sunących po lewej stronie ubrania
Jak wyznanie miłości do mikrofonu
Podobne do mgły i dymu jutro, gdzieś tam
Tutaj to nie jest to miejsce, teraz to nie jest ten czas
Słońce łaskocze płynącą w dół rzeki ławicę śmieci
Jutro wymknęło ci się z ciała rzucając ci tylko jedno krótkie spojrzenie
Tam też cię nie ma, kiedy jesteś tu, ale jednak tam
Mama zarabia pieniążki i wróci jutro, każdego dnia wraca jutro
Metro jest pełne ludzi wpatrzonych w ekrany jak w zwierciadła, ich twarze
Są już tam, wyparowały jak poranna rosa
Są tam, gdzie słychać dzwonek telefonu
Języki już tam są, trzepocą jak tropikalne rybki na pokrytym mżawką asfalcie
Nagie ciało
Dzień szesnasty
„Nie zapadnie już noc. Światło lamp oraz słońca przestanie być potrzebne.”
– Księga Objawienia 22:5
Nastała jasność, która zna twoje ciało na wskroś, nawet te części, o których nie masz pojęcia
Uniosła koc i nastała, jasność szeroka jak źrenice podczas orgazmu
W siedlisku twojej duszy o symbolu chemicznym ze snu nastała jasność o symbolu
chemicznym ze snu
Nastała jasność wieczora bez wieczerzy
Coś wyrazistego jak orzeł na twoich plecach
Coś wyrazistego jak paznokieć w twoim czarnym gardle
Jak słaby blask zapadającego wieczoru
i słaby blask wschodzącego poranka
jedno światło zapada się, drugie się wznosi, jakby się obejmowały
Coś jakby srebrzysty aligator w twoim gardle
Coś jakby srebrzysty komar na twojej twarzy
Coś jakby przebudzenie się z głębokiego snu życia, aby wszystkie okna morza nagle stanęły
otworem
Zobaczysz naraz wszystkie poranki świata
Przemienią się substancje chemiczne twojego ciała, jak u łososia, który skończył na brzegu
rzeki
Skoro już nie żyjesz
zdejmij buty
Skoro teraz jesteś bez butów, nie masz cienia
Głos rozlega sie z wiązki światła
Można ją zobaczy
nawet z zamkniętymi oczami, a jeszcze wyraźniej z otwartymi. Nie
można jej objąć ani uderzyć. Oczyszcza krew, obmywa twarz, styka ze sobą serca, ta jasność
żyjąca w tobie skrycie od zarania dziejów. Biały cień przyszłości lepki jak dłonie zanurzone
w miodzie, w nasieniu. Nastała lepka, kleista jasność, której już zawsze nie będzie dało się
zobaczyć.
(Opuszczona przez ciebie
Zdarta z ciebie)