debaty / KSIĄŻKI I AUTORZY

Biseksualna rozkosz tekstu

Lidia Grodzicka

Głos Lidii Grodzickiej w debacie "Męska, żeńska, nieobojętna".

strona debaty

Żeńska, męska, nieobojętna

Kiedy jakaś idea staje się powszechnie obowiązującą, środowisko akademickie stara się użyć jej do jak największej ilości zagadnień. Węszące tematu pracy naukowej rzesze intelektualistów rzucają się na świeżą pożywkę, która zaspokoi ich niegasnący głód nowatorskiej interpretacji. Przydarzyło się to performatyce, przydarza także obecnie gender studies.

Wszędzie poszukujemy dziś płci. Mamy więcej niż dwie standardowe opcje: możemy szukać płci biologicznej, płci kulturowej, płci psychicznej, płci wypartej, performatywności płci… Sieci zostały zarzucone również na płeć tekstu. Tekst może być męski lub żeński, może być męski, choć został napisany przez kobietę, lub żeński, choć wyszedł spod pióra mężczyzny, tekst może należeć do „literatury kobiecej” lub „męskiej prozy”. Poezję erotyczną coraz częściej określa się także w kategorii „hetero/homoseksualna”. Niedługo usłyszymy o pierwszym transopowiadaniu. Jest jednak określenie uparcie pomijane w dyskursie gender – biseksualny. W teorii organizacje środowisk LGBT zajmują się walką o prawa lesbijek, gejów, biseksualistów i transwestytów, jednak trzecia z tych grup wydaje się w pewien sposób marginalizowana. Czy dlatego, że w powszechnym wyobrażeniu potrafi „udawać” heteronormatywność? Czy może z powodu niepokoju, jaki budzi każdy rodzaj uniwersalności? Ludzie biseksualni nie wzbudzają zaufania, ponieważ mogą opowiedzieć się po każdej ze stron „barykady”. W identyczny sposób niepopularne w dyskursie literaturoznawczym wydaje się, moje ulubione, biseksualne czytanie.

Środowiska feministyczne regularnie zwracają uwagę, że kobiety w Polsce powinny walczyć o własny kanon lektur. To, co proponuje im Ministerstwo Edukacji, nie jest odpowiedzią na zapotrzebowanie czytelnicze dorastających dziewcząt – należy do świata męskich doświadczeń dojrzewania. Chodzi zapewne o Szatana z siódmej klasy, Hobbita, poezję Baczyńskiego, opowiadania Hłaski czy prozę Stasiuka, Pilcha. Krytyczki feministyczne nie rozpatrują tych utworów pod względem wartości literackiej, lecz poznawczej. Podobne sugestie padają w Absolutnej amnezji Izabeli Filipiak, w książce, w której kobiety muszą szukać swojego miejsca czytelniczego poza „systemem”, pokazującym im wyłącznie „męski punkt widzenia”.

W mojej praktyce czytelniczej taki zgrzyt nigdy się nie pojawił. Nie chodzi tylko o to, że z wypiekami na twarzy śledziłam fabuły stworzone przez Prusa czy Londona. Najmocniejszy dreszcz podniecenia sprowadza u mnie fantastyka, która jest raczej słabo reprezentowana w jakimkolwiek kanonie (Lem i Tolkien to bardzo mocne, w pewien sposób przekrojowe, ale ubogie reprezentacje). Chodzi o, tak poszukiwaną przez feministki, wspólnotę doświadczeń. Identyfikowałam się z męskimi bohaterami prozy. Ich przeżycia i odczucia nigdy nie były dla mnie „z innego świata”. Opowiadania Marka Hłaski, tak przesycone szowinizmem, pełne wódki, bójek, włóczęgi, tanich papierosów i niedosypiania – to było dokładnie to, czego potrzebowałam, gdy byłam w okresie gimnazjalno-licealnego buntu. „Szlug” w kąciku warg i skórzana kurtka jak z amerykańskiego musicalu. Ktoś mógłby powiedzieć, że ten obraz zaspokajał nie moje potrzeby budowania wizerunku siebie, lecz pozwolił stworzyć portret pamięciowy interesującego mnie mężczyzny. Podobnie mówi się o twórczości Edwarda Stachury, którą przecież zaczytywały się rzesze dziewcząt przez całe lata sześćdziesiąte, siedemdziesiąte i osiemdziesiąte, poszukując w niej swego „czułego barbarzyńcy”. Ja w Całej jaskrawości odnalazłam obraz przyjaźni, jakiej oczekuję, mało w końcu „dziewczyńskiej”, raczej twardej i lojalnej, opartej na dziesiątkach nocy w oparach papierosowego dymu, dość chropowatej – w ten sam sposób przemawiają do mnie Stasiuk, Pilch, Hrabal, Hemingway, Salinger, Remarque. Moi ulubieni poeci to Bursa, Gałczyński, Grochowiak, Milczewski-Bruno, bezbłędny Broniewski. Czy jako czytelniczka nie powinnam móc nawiązać z nimi porozumienia na poziomie odczuwania świata, ponieważ dzieli nas płeć? Czy dlatego, że to „męska proza, męska poezja” i nie powinnam czerpać z niej odpowiedzi na moje pytania?

Preferencje, które ujawniłam, wskazywałyby raczej na czytelniczy transseksualizm – czas jednak dopełnić obrazu. Uwielbiam czytać Agnieszkę Osiecką, Annę Świrszczyńską i Urszulę Kozioł, namiętnie cytuję Pawlikowską-Jasnorzewską, moje ulubione twórczynie to ponownie Osiecka, ale także Anaïs Nin, Zadie Smith, fascynacja Olgą Tokarczuk również trzymała mnie bardzo długo. Trudno o bardziej „kobiece”, a jednocześnie równie cenione nazwiska. Po zestawieniu obu list okazuje się, że mimo biologicznej kobiecości, na moje zapotrzebowanie opisów rzeczywistości odpowiadają dwie skrajnie różne perspektywy.

Według Rolanda Barthes’a przyjemność tekstu polega na niespiesznym oddawaniu się lekturze dla jej wartości estetycznej lub na niespodziewanej, jednorazowej kulminacji odczucia. Można porównać te dwa bieguny z powolnymi, czułymi pieszczotami oraz ze stosunkiem nastawionym na osiągnięcie spełnienia w orgazmie. Barthes bierze pod uwagę styl, strukturę, długość, język tekstu, sposobność znalezienia wyzwania intelektualnego, zaspokojenia ciekawości i tym podobne. Nie zastanawia się nad ewentualną zależnością możliwości czerpania przyjemności od płci czytelnika czy „płci” tekstu. Jeśli taka kategoria istnieje, czytelnik Barthes’a musi okazać się biseksualnym hedonistą.

Jestem kobietą, więc każde moje odczytanie i identyfikacja są z gruntu kobiece. Czy wynika z tego, że Bursa pisał kobiecą poezję, a w prozie Pilcha tkwi nieuświadomiony transwestytyzm? Wątpię. Literatura nie ma płci, płeć posiadają tylko czytelnicy, co więcej – nie jest w nią wpisana żadna wspólnota odczuć i doświadczeń. Nie da się stworzyć jednolitego profilu kobiety-czytelnika czy mężczyzny-czytelnika, by potem podpiąć pod nie listy „pozycji obowiązkowych”, które zaspokoją potrzeby każdego okresu w życiu, pokażą, wyjaśnią, odpowiedzą, pokierują – jeśli natomiast chodzi o preferencje, czytelnicy są, wbrew wszelkiej moralności, uparcie biseksualni. Utrzymują stosunki interpretacyjne z oboma nurtami, pełnymi garściami czerpią z tej strony, która oferuje im akurat więcej „rozkoszy tekstu”. Woody Allen powiedział, że biseksualizm to 50% więcej szans na sobotnią randkę – i to zdanie sprawdza się także w praktyce czytelniczej.

Literatura jest sztucznie dzielona na męską i kobiecą. Rozróżnienie to jest zawsze nienaturalne: zarówno jeśli chodzi o płeć autora, jak i o poruszane problemy. Może być źle lub dobrze napisana. Czytelników da się podzielić na grupę kobiet i mężczyzn (należałoby wspomnieć zapewne jeszcze o hermafrodytach, czy ktoś walczył kiedyś w imię literatury hermafrodytycznej?). Trudno jednak wyprowadzać z tej przesłanki argument o stałej „orientacji czytelniczej”, ponieważ praktyka uparcie wskazuje na to, że wśród miłośników literatury panuje rozwiązłość i biseksualizm, że czytelnicy są swingersami bez żadnych zahamowań. Jeśli ten prosty fakt nie pasuje do powszechnie obowiązujących w „środowisku” przekonań, teorii, pozostaje albo okopać się tekstami naukowymi na uniwersytetach, albo zweryfikować.