debaty / KSIĄŻKI I AUTORZY

Literatura w szufladach, czyli jak najskuteczniej zabić to, o co się walczy

Monika Kmak

Głos Moniki Kmak w debacie "Męska, żeńska, nieobojętna".

strona debaty

Żeńska, męska, nieobojętna

Zdarza mi się często „spacerować” po stronach internetowych różnych księgarni, co jest bardzo przyjemnym doświadczeniem – bez wychodzenia z mieszkania mogę dowiedzieć się, kto jakie książki mi proponuje, a przy okazji obejrzeć te, na które mnie nie stać. Ponieważ jestem studentką, bywam też gościem różnego rodzaju składów tanich książek. I właśnie taką pokrętną drogą trafiłam na stronę DEADALUS.PL. Strona całkiem ładna, dość przejrzysta, ale co jest naprawdę ciekawe, jedna z zakładek to „powieść kobieca”, znajdująca się obok powieści młodzieżowej i historycznej. W sumie nic w tym dziwnego, ale zastanowiło mnie, czy literatura kobieca jest aż tak dobra, że nie mieści się w pospolitych ramach gatunkowych i zasługuje na wyróżnienie, czy może jest aż tak zła, że trzeba ją wyrzucać – żeby przypadkiem nikt nie łączył jej z „literaturą wysoką”?

Sformułowanie „powieść kobieca” chcąc nie chcąc niesie z sobą pewne konotacje. Kojarzona głównie z romansidłami klasy D lub dramatami rodzinnymi z mieszanką wszystkich możliwych tragedii życiowych i dewiacji (obrończynie gatunku mogą teraz machać rękami) – nie cieszy się najlepszą sławą. Mnie interesuje jednak coś innego – czy „powieść kobieca” w ogóle istnieje, czy po prostu na siłę staramy się wepchnąć poszczególne „dzieła” na określone półeczki? Oczywiście tak jest łatwiej, ale czy to, co nas interesuje – literatura – nie cierpi na tym najbardziej?

Jestem tego typu czytelnikiem-ignorantem, dla którego to, czy kobieta, czy mężczyzna jest autorem, nigdy nie miało większego znaczenia, najważniejszy – zawsze – był dla mnie sam tekst. Oczywiście, moi nauczyciele akademiccy zawsze powtarzali, że sposób pisania kobiet znacznie różni się od męskiego, ale nie możemy też zapomnieć, że kiedyś jeden z fizyków Uniwersytetu w Cambridge powiedział, że atom w swojej budowie przypomina ciastko z rodzynkami.

W literaturze każdy widzi to co chce. Już dawno udowodniono, że jednoznaczna interpretacja dzieła literackiego nie jest możliwa, dlatego nie każdy musi czytać Scotta postkolonialnie i nie każdy musi widzieć wątki feministyczne w powieściach Joanny Bator. Narzucanie na literaturę pewnych szablonów znacznie ogranicza możliwości jej odczytania, a po części zabija także całe piękno sztuki interpretacji, bo nie zawsze najistotniejszą kwestią jest to, czy mówimy o literaturze „wysokiej” czy „niskiej”, „męskiej” czy „kobiecej”.

Badacze próbujący na siłę porządkować pewne kwestie, sami zapędzają się w kozi róg. Próba wyniesienia na piedestał literatury tworzonej przez kobiety, bo o takiej tendencji w chwili obecnej jest najgłośniej, nie tylko sprawia, że traktuje się ją z przymrużeniem oka – bo przecież wymaga specjalnej troski – ale, co gorsza, powoduje, że do „wysokiego” obiegu przemycane są drugorzędne pozycje, tylko dlatego, że te przyświecają modnym aktualnie ideom (Joanna Bator Ciemno, prawie noc, Katarzyna Surmiak-Domańska Mokradełko, Dominika Dymińska Mięso).

A może problem leży znacznie głębiej, może szukamy w literaturze nośnych znaczeń dlatego, że ta sama się nie broni, jest zwyczajnie słaba. Ilu bowiem krytyków rozważało, jak wyglądałyby Tworki Marka Bieńczyka gdyby napisała je kobieta, albo jak bardzo zmieniłyby się Włoskie szpilki gdyby Magdalena Tulli była mężczyzną? Naprawdę dobra literatura nie potrzebuje porządkowania, szufladkowania, karmi się: nowatorskim ujęciem wielokrotnie przetwarzanego tematu (Marek Bieńczyk Tworki, Jacek Dukaj Xavras Wyżryn), szukaniem niewykorzystanych jeszcze przestrzeni fabularnych (Magdalena Tulli W czerwieni, Olga Tokarczuk Dom dzienny, dom nocny), zabawą językiem, która przyprawia o palpitację niejednego językoznawcę (Dorota Masłowska Wojna polsko-ruska…, Szczepan Twardoch Morfina). Co jest jednak najważniejsze, powinna nas zmuszać do szukania odpowiedzi na fundamentalne pytania, takie jak choćby banalne: „po co żyć?”, a nie łopatologicznie wykładać nam, jak zła jest nasza rzeczywistość. To, co jest wtórne, tylko podpisuje się pod modnymi ideami, nie wnosząc niczego wartościowego w życie czytelnika. W dużej mierze winę za to ponosi fakt, że literatura stała się raczej towarem czy sposobem na zarobienie pieniędzy niż wytworem szeroko rozumianej sztuki, która służy głębszemu zanurzeniu się w kulturze.

Wszyscy wiemy, że jest źle, więc literatura, jak na literaturę przystało, pokazuje, że jest jeszcze gorzej. Szkoda tylko, że za fasadą wszelakich dewiacji, dramatów rodzinnych i całego zła tego świata nie kryje się żadna głębsza myśl. Za dwadzieścia lat może stać się tak, że będziemy mieć inne problemy społeczne i inne ideały, a wtedy książki, które dzisiaj poświadczają pewnym modom, bardzo nam się przydadzą – będzie można dorobić na makulaturze.