debaty / WYDARZENIA I INICJATYWY

Wyjście z Fortu i wpłynięcie do Portu

Witold Witkowski

Głos Witolda Witkowskiego w debacie "Z Fortu do Portu".

strona debaty

Z Fortu do Portu

Wyjście z Fortu i wpłynięcie do Portu było wydarzeniem symbolicznym. Biuro Literackie dzięki temu dostało żagiel dobrej marki, w postaci nowego mecenasa – władz miasta olimpijskiego Wrocławia, a zapał Artura Burszty pozwolił ten żagiel uformować w sposób umożliwiający daleką i bezpieczną podróż do imperium poezji…

Pod własną banderą wpłynąłem do Portu w 2007r. – był to już 12. festiwal literacki. Centrum Sztuki Impart. W portowej tawernie był rum i inne trunki, ale wybrałem tradycyjnie piwo. Portowa tawerna, czyli kawiarnia Impartu, była miejscem arcyciekawym, co nie jest trudne do przewidzenia, ale łatwe do przegapienia. Mnie się udało tego nie przegapić. To tu było główne miejsce spotkań wszystkich portowych poetów – tu stawiali oni swoje pierwsze kroki po przybyciu na festiwal.

Na korytarzach wisiały ich portretowe zdjęcia. Próbowałem każdego poetę identyfikować zaraz po wejściu. Znałem kilka twarzy z zakładek, które księgarnia portowa zawsze załączała do zakupionych książek. Kiedy miałem wątpliwości wychodziłem na korytarz i w zdjęciach szukałem podpowiedzi. Sendecki, Siwczyk, Podgórnik, Bonowicz… Grzebalski, Foks, Jaworski. Wchodzili, siadali, zamawiali. Kto przyszedł pierwszy? Jaka była kolejność przychodzenia? Tego nie pamiętam. Czy mogła powstać z tego jakaś ciekawa układanka? Nie wiem. Wierzę, że czasem kolejność decyduje, tym razem pewnie było to bez znaczenia.

W kawiarni mało miejsc. Przy jednym ze stolików sąsiadujących z moim, słyszałem rozmowy młodych ludzi. Rozmawiali o poezji, o byciu poetą. Kiedyś byłem może trochę podobny do nich, z tą różnicą, że nawet zdobywając uznanie, status młodego poety, nie miałbym śmiałości mówić głośno, że nim jestem. Głos mojego pokolenia był szeptem, wstydliwym cichomówieniem, a może to złudzenie, może to ja taki byłem – wstydliwy, nieśmiały, chorobliwie skromny? Później dowiedziałem się, że jedną z tych młodych osób była Julia Szychowiak i inni początkujący poeci z Połowu. Chapeau ba…

Szczerze obawiałem się, że festiwal poetycki jest to przedsięwzięcie niemożliwe do zrealizowania, bo kto jest w stanie wytrzymać słuchania wierszy przez kilka godzin i kilka dni pod rząd? Wiersz, jego intymność, jego zagadka, absolutnie nie pasują do zgiełku widowni, świateł reflektorów wielkich widowiskowych sal… Co poeta może zrobić z wierszem na scenie? Nawet aktor? Jak można na scenie pomóc wierszowi wydobyć się w sposób atrakcyjny? Jaki rodzaj skupienia potrzebny jest widzowi, żeby miał przyjemność w tej festiwalowej atmosferze? Odpowiedzi przychodziły z każdą festiwalową imprezą, z godziny na godzinę. Każdego dnia otrzymywałem ciągle tę samą odpowiedź – można!!! Multimedialność poetyckich tekstów, połączenie ich słownej prezentacji z muzyką i obrazem dało wspaniały efekt, eliminując potencjalną nudę operowania jedynie trudnym słowem i raczej dość skomplikowaną, bliżej niewyrażalną, przestrzenią wierszy…

Moje festiwalowe odkrycia w punktach:

1) Wtedy po raz pierwszy usłyszałem i zobaczyłem zespół PUSTKI… dość dobrze dzisiaj znany z rożnych projektów muzyczno-poetyckich.

2) Jacek Denhel – kupiłem Lalę w księgarni w czasie wędrówki wrocławską starówką w porze przedfestiwalowej i nie mogłem przestać czytać!

3) Krystyna Miłobędzka stała i paliła papierosa… Stała razem z Andrzejem Falkiewiczem (wtedy nawet nie wiedziałem – o zgrozo – co to za gość i jak się nazywa). Kiedy podeszła do bufetu, po raz pierwszy w życiu, po raz pierwszy w moim czterdziestokilkuletnim życiu, zachowałem się jak prawdziwy fan. Powiedziałem, że uwielbiam jej poezję i za nią dziękuję, po czym pocałowałem Panią Krystynę w rękę. Lekki uśmiech i życzliwość pojawiły się na jej twarzy.

4) Zobaczyłem wyraźnie w trakcie festiwalowych spotkań, że tu wielopokoleniowość nie tworzy dystansu, że wspólny język można znaleźć ponad rożnymi tradycjami. Młodzi ze starszymi, młodzi u starszych szukający uznania. Młodzi ze starszymi we wspólnych projektach – Andrzej Sosnowski z Chain Smokers. Urszula Kozioł, Ewa Lipska, Ryszard Krynicki, a obok Julka Szychowiak, Tomasz Ważny i Kamil Zając. Poezja w każdym z tych pokoleń ma się podobnie dobrze!

5) Zły duch “kaczyzmu” nawiedzał festiwalową krainę ironii, rajski ogród wnikliwych obserwatorów codzienności. Wielu poetów, a wśród nich Siwczyk i Foks, może Jaworski, zrywali soczyste owoce absurdu i częstowali nimi festiwalową publiczność. To było wyjątkowe urozmaicenie, ale szczegółów już dzisiaj nie pamiętam.

6) Zostałem zaproszony przez Biuro Literackie na spotkanie uczestników warsztatów literackich z Eugeniuszem Tkaczyszynem-Dyckim i Martą Podgórnik. Uczestniczyłem zatem w spotkaniu z późniejszym laureatem nagród Nike i Gdynia. Pamiętam wyjątkowo zabawną gawędę Eugeniusza o próbie werbowania go jako agenta SB. W niezwykle dowcipny sposób rozliczył się z przeszłością, ukazując bezwzględność tamtych czasów i ich absurdalność. Dzięki temu spotkaniu na stronie 16. przewodnika Port Wrocław 2007 – 12. festiwal literacki zostało umieszczone moje nazwisko. To mój największy sukces literacki.

7) Pamiętam rozmowę magnatów krytyki literackiej: Maliszewskiego, Śliwińskiego i Beresia (który “robił za gwiazdę”). Rozmowa była o książkach i o tekstach, no bo o czym mają rozmawiać krytycy? Czy to była rozmowa na kanwie książki Jacka Gutorowa Urwany ślad? Czy wokół innego tekstu? – tego nie pamiętam, za to temperatura rozmowy była godna zapamiętania… Kiedy tak słuchałem uczonego dyskursu, pomyślałem, że w gruncie rzeczy krytykom nie ma czego zazdrościć. Czasy, kiedy mądrzyli się bez umiaru już minęły. Teraz nie są tylko dla piszących, teraz przystępność ich opinii jest weryfikowana przez czytelniczą publiczność, która musi coś zrozumieć, która musi zostać przekona do czytania konkretnej książki w sposób ścisły, po prostu, bez tego krytycznoliterackiego patosu, bez tych sztuczek czystego języka krytycznoliterackiego.

Wiem, że na festiwalu był konkurs “wiersze powieszone”, wiem, że była promocja antologii poezji amerykańskiej, wiem, ale w tych imprezach dnia ostatniego nie mogłem uczestniczyć… Tak bardzo różnorodny był ten festiwal, tak bogata jego formuła…

Hotel na peryferiach miasta trochę mnie dyscyplinował, bo gdyby nie konieczność nocnych, długich powrotów, to szukałbym w tym czasie na kanwie festiwalowych doznań wrażeń w innych częściach miasta, pozwalających unieść się ponad codzienność. W końcu od codzienności chciałem uciec, przyjeżdżając na spotkanie z poezją…