obudowy aparatów
pod wieczór jeziora oddawały ciepło.
zaraz obok akwarium, które rozbiła mi siostra.
teraz spalanie, preparaty w gabinecie ojca.
ostrzyłem nóż i zabijałem ryby.
sąsiadka z góry co rano mówiła – bóg daje.
podglądałem ją, kiedy chodziła się kąpać.
nagradzano tych, którzy byli cicho,
bo coś już zaczynało węszyć.
do ich kroku ćwiczyliśmy oddech.
pośród drgań, rozkładów jazdy w nieładzie,
wykluwał się wtedy porządek, tamten chłopczyk
z zamkniętymi ustami ze zdjęcia.
w seriach, wydaniach kolekcjonerskich
mały pożar – płoną listy i widokówki,
matka napisała – jak się masz synu,
pod warstwą farby jest kolejna warstwa,
pod obrazem jest jaśniejszy kwadrat.
piszę na odwrocie (list ma stary adres),
lampa odbija się w oknie, jakby wisiała
na wierzbie. płomień się przenosi,
obejmuje kolejne koperty.
chciałbym w końcu wyjść z tego dymu,
zmęczyć się, dużo się przemieszczać.
spać i nie śnić, jeździć autobusem
od pętli do pętli. na przystanku
plakaty zrobione przez jakaś staruszkę –
protestuje, kseruje petycję, pisze
youtube z błędem, rozpłakałem się,
nie wiem dlaczego. po prostu.
musiałyście przegapić
dzwoniły dziewczynki sąsiadów. chlor na językach,
głos się łamał, uderzał w membrany ich oddech.
w wilgotnych wnętrzach tlił się cierpki płomień głogu,
aż oczekiwaliśmy pożarów, preparatów tego września,
które trzeba było połknąć.
pojawiły się pierwsze kolory w naszych zimnych ustach,
w bankach rosły złogi – właśnie stamtąd płynęły rozkazy,
przywleczono granice i rejestry.
i trzeba było zostać obywatelem, wyjść z błon i łodyg,
wsłuchać się w innych ludzi, nauczyć dialektu reklam.
i są już tak dobre kontakty, że pięknie należymy.
niewiele z was zostało: szelest kradzionej energii,
mętne sadzawki sal kinowych i ciemne dno rzeki,
która płynie wytrwale z projektorów.
pełny obrót, zamknięcie koła
widziałem. on był. śnił się –
twarz miał jeszcze bardziej pociągłą.
puste miejsca są po jego zdjęciach.
są rzeczy niezmienne, inne można wyrzucić,
(gwóźdź tkwi tam, gdzie wbiła go jego ręka)
chodzi o nostalgię
– jest w tym królestwie proso i kadzidło;
pewna uczciwość, pewien brak reakcji,
zgubienie w obłoku, który czasem rzednie.
ale już czuje tężenie tych samych mięśni.
ciągle śni mi się park przed zamknięciem.
gry i zabawy ruchowe
zapach mydła i potu, młode żony, jeszcze młodsze kochanki,
czerwone światło wchodzi przez powieki.
i nic się nie klei, bo nie ma żadnego mnie, jest nas kilku,
spotykamy się i wszystkie kobiety są wspólne.
razem kończyliśmy szkoły i kradliśmy książki,
choć mieliśmy osobną toaletę i szatnię.
jakie plany, pytasz, wszystko ci opowiem w mejlu.
wiem niewiele, bo moje ciało jest już ciałem obcym
i nie mam pojęcia, po której stronie jestem.
ale dobrze pamiętam, jak one uciekały po schodach,
jadły słodycze, zostawiając za sobą lepkie papierki,
z zazdrością mijały się w przejściu.
a rozkład zajęć zapowiadał się nader przejrzyście.
proste, nie dać się znaleźć, nie dać się też zgubić.