Na przykładzie debiutu Sadulskiego młoda wrocławska poezja ukazuje się nam po raz kolejny jako środowisko płodne, różnorodne, pełne ciekawych indywidualności. Obok Konrada Góry, Julii Szychowiak i innych autorów z tego miasta, wyrasta kolejna indywidualność, która twórczo korzystając z dorobku poprzedników, buduje swój własny i wyraźnie samodzielny głos. Karol Maliszewski pisze w swojej notce o arkuszu Sadulskiego o jego “korzeniach” i trudno się z nim nie zgodzić, choć warto zaznaczyć też i różnice względem twórczości poprzedników, pokazać samodzielność głosu autora Artykułów pochodzenia zwierzęcego. Owszem dają się wyczuć wpływy Honeta, Dyckiego, Różyckiego czy szkoły ośmielonej wyobraźni, bo Sadulski kontynuuje te linie, wzbogacając je o swoiście popowe rekwizytorium (Scarlett Johanson, Benicio del Toro), ale jest to kontynuacja świadoma i udana. Sadulski porusza się po ścieżkach, które wyznaczyli poprzednicy, ale jego klasycyzm i imaginaryzm to samodzielna droga, bez remaków, coverów czy zbędnych roboczych kopii. To podobne narzędzia, ale operujące na nieco innej materii.
U Sadulskiego to utrata jest kategorią porządkującą. Przez gęste jak sycąca zupa wersy, ciemne drżenia i gnostyckie zakola, przebija smutek; przez dojrzewającą lepkość świata przedstawionego widoczna jest wyraźnie tęsknota. Jest utrata i jest wszechobecna śmierć i smugi nostalgii w gęstym jak przed burzą powietrzu. Smugi trwałe, ale to trwanie w znikaniu, bo u Sadulskiego wszyscy umieramy (w sensie Sylvii Plath i Tybetańskiej Księgi umarłych). Śmierć u Sadulskiego przenika życie i wciąga w liczne gry i zabawy, dzieje się pomiędzy nami i dzieli na ułamki, rozmienia na drobne; utrata naznacza podmiot bardziej niż cokolwiek innego, zwielokrotnia się, jest mocna i chłodna, ścina krew, która przecież jest z grupy śmierci; i mamy tę stratę wszyscy w posiłkach, w codziennych dawkach, w znikaniu dziewczyny w pośpiesznym pociągu (należy żegnać się długo czule wymieniać ciepło), w naszym pociągu do tego, czego mieć nie możemy (niezaspokojony głód/egzotycznych zwierząt – porzuconych za młodu/samic i wrażliwych samców), w blaszkach liści i w soku dojrzałych czereśni.
Jest wieczny powrót tego co odeszło, znika ciało, którego się dotykało, znika między tymi ciałami ciepło; chwile zbliżenia są zwierzęce (ciepło jest ze zwierząt i szybko się traci) i za chwile ostre cięcie, bóle fantomowe po tym, co zostaje już tylko w naszej pamięci; rzeczywistość jest nietrwałą konstrukcją, chwilowym porządkiem w lepkim jak pajęczyna powietrzu, jest oczekiwaniem na burze, która niewątpliwie nadejdzie i wywróci porządek, który autor chwycił, żeby nie zapomnieć. To, co jest, jest tylko na chwilę i nie ma innego wyjścia – wypada opanować stratę, bo to świat heraklitejski, w ciągłym ruchu ku entropii, ciągłym rozkładzie tego, co dla nas najważniejsze.
Nie ma porozumienia, bliskości i happy endów, są tylko momenty zbliżenia i ciepła, które się traci z każdym wystawieniem na warunki atmosferyczne, bo podmiotu u Sadulskiego dotyka wszytko jakbym nie miał naskórka i składał się/ z tkanki ciepłej i cichej, a serce to miejsce w którym nie goi się rana. Stąd jeśli miłość to głownie cielesna, jeśli spokój, to zaraz nadejdą wyładowania atmosferyczne, jeśli szczęście to chwilowe i naznaczone utratą i śmiercią. Wszytko podane bez zbędnego patosu, ironia staje się kamuflażem który pozwala przetrwać – w końcu nostalgia i lapsus to jego ulubione przypadłości.
Czasem są próby wyjścia, otwarcia się na drugą osobę, ale nie ma zbytniej wiary w powodzenie tych momentów bliskości (powiedz dziewczynko jakie zwierzęta/ trzymasz pod łóżkiem: pszczoły czy szerszenie?). Pewna jest tylko niemożność porozumienia, cielesna bliskość, która nie zamieni się nic więcej poza seksem. Są religijna symbolika i metafizyczne poszukiwania, ale w pejzażu gdzie zużyte znaki nie są w stanie zapełnić metafizycznej pustki i podmiot to wie, bo sposób w jaki patrzę w lustro sugeruje chorobę/ albo pewien brak i wychodzi smutne i wiemy skąd bierze się utrata. Owszem, jest nadzieja że będziemy mieli kobiety/jasne i ciepłe jak maj ale to smutek ostatecznie zwycięża. Choć Sadulski przecież obiecuje odbierać telefony/tłumaczyć cierpliwie swoją nieobecność; jak na razie tłumaczy w trzynastu wierszach i robi to świetnie.