Tak się złożyło, że nie miałem najlepszych relacji z ojcem, Stanisławem Kostką Tkaczyszynem-Dyckim. Prawdopodobnie dlatego, że ojciec nie akceptował i nie tolerował (w przeciwieństwie do mnie) wyimaginowanych kochanków mojej matki. Jednym z nich okazał się poeta Cyprian Kamil Norwid (1821–1883), co sprawiło, że zainteresowałem się i zwróciłem ku literaturze.
To przy Norwidzie zorientowałem się, że matka jest ciężko chora. Zgodnie z prawdą. Zgodnie z tym, co mówi się we wsi. Wcześniej nie zajmowałem się innością i obcością matki, choć nie znałem bardziej samotnej i izolowanej kobiety w naszym wiejskim światku. Właściwie odrzuconej i odtrąconej.
Zorientowałem się, że jest to choroba (schizofrenia paranoidalna), ale nie od razu. Było mi dobrze przy odjazdach i odlotach matki (nazywanej we wsi Hrudnychą), pilnowałem jej, nie wychodziliśmy z domu i nie opuszczaliśmy podwórka, wszyscy we wsi bali się, że Hrudnycha zaprószy ogień. I że pójdą z dymem kryte strzechą budynki, w tym nasza chata.
Nie spotkałem w życiu równie odrzuconej i odtrąconej, izolowanej i osamotnionej kobiety, co Hrudnycha. Miała tylko mnie. Poświęcałem jej najwięcej czasu, dziś mogę powiedzieć, że moje dzieciństwo i chłopięctwo upłynęły w jej cieniu, w cieniu jej choroby. A także alkoholizmu, bo najpierw był alkoholizm, włącznie z denaturatem. Hrudnycha potrafiła opróżnić butelkę octu, jeżeli zabrakło alkoholu.
Przez długie lata myślałem, że Hrudnycha nie funkcjonuje we wsi, nie bierze najmniejszego udziału w życiu wsi z powodu schizofrenii, z powodu wykluczającej choroby, którą zresztą zacząłem dostrzegać dopiero przy Norwidzie. W związku z Norwidem. Dostrzegać, ale i akceptować. Bo uległem fascynacji Norwidem, uległem nagłej nierzeczywistości („rzeczywiste i nierzeczywiste staje się jednym ciałem”), która uczyniła z matki pośmiewisko.
Odtrącenie i odrzucenie przyszło wszakże wcześniej, przyszło skądinąd. Otóż nie wiedziałem, że ojciec Hrudnychy, a więc mój unicki dziadek Mykoła, był żołnierzem Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA), którego we wsi nazywano banderowcem, rezunem lub siekiernikiem. W kwietniu 1944 roku banderowcy zaatakowali i spalili Wólkę Krowicką, mordując kilku mieszkańców wsi, m.in. kogoś z bocznej linii Tkaczyszynów-Dyckich o imieniu Wojciech.
To nie choroba zniszczyła moją matkę. To ludzie, niekiedy dość bliscy, którzy nigdy nie zapomnieli, że jest unitką (Hrudnycha przechrzciła się w 1962 roku), że jej ojciec, wraz z najbliższą rodziną, przystał do ukraińskiego podziemia, że dopuścił się niejednej zbrodni na okolicznych Polakach, za co deportowano w 1945 i 1947 roku całą unicką rodzinę, włącznie z Hrudnychą, która zatem niepotrzebnie wróciła do Wólki Krowickiej, przyjmując katolicyzm i wiążąc się z moim spolonizowanym ojcem Tkaczyszynem-Dyckim.
Ojciec nigdy nie pomógł matce, nie udzielił jej wsparcia, mam wrażenie, że podczas konfrontacji opowiedział się po stronie polskiej, po stronie Wólki Krowickiej, w której się urodził i wychował.
O tym wszystkim nie wiedziałem mniej więcej do piętnastego roku życia. Nie wiedziałem na przykład, że dziadek był w UPA (dobrze poinformowani twierdzili, że należał do SS-Galizien), że po sąsiedzku mordował Polaków, m.in. pana Kozyrskiego, którego banderowcy „rozwłóczyli końmi”.
Nie wiedziałem także, iż Hrudnycha nie rozmawia ze mną w języku ukraińskim, ponieważ zabronił jej i surowo zakazał mój ojciec, posługujący się zresztą kiepską polszczyzną, tak zwanym językiem chachłackim, czyli mieszaniną polskiego i ukraińskiego.
Siedzieliśmy i milczeliśmy (w kuchni letniej o glinianej polepie, w której zawsze było mi najlepiej), matka zapadała się w swoim odległym świecie, mnie zaś niczego nie brakowało. Wycinałem z pisma „Bluszcz” wiersze („zwrotki-nicotki”), układałem je w kupki, mniejsze lub większe ciągi, niekiedy zagadnąłem matkę o nazwisko autora, prosiłem o lekturę tekstu. Hrudnycha ożywiała się, w kuchni letniej o glinianej polepie rozgrywał się spektakl, matka pochylała się, garbiła, mamrotała ni to do siebie, ni to do mnie, śpiewała jakiś fragment tekstu (lalala, lalala, lalala), wracała i nawiązywała do poszczególnych miejsc w wierszu, akcentując je i podkreślając, bardzo często improwizując, dorzucając swobodnie kolejny wers lub nawet całą strofę („zwrotkę-nicotkę”), spektakl gwałtownie urywał się, gasł, zaprzepaszczał, kiedy do chaty wchodził Dycio, mój ojciec, matka natychmiast milkła.
Dycio nie krył niezadowolenia, wykrzykiwał i pomstował na teatr, który nie uszedł jego uwadze. Później tak samo wykrzykiwał i pomstował na Norwida. Ku mojemu zbiedzeniu.