Gdyby chociaż przeprosiła
A to co? Nie zamawiałam tego. To danie jest droższe! O rany! Prosiłam o zwykły makaron z sosem fasolowym, a tu jakieś owoce morza? Proszę tu spojrzeć. Zamawiałam zwykły makaron z sosem. Ale mówiła Pani: „makaron z owocami morza”. Ożeż ty! I co? Mam wołać właściciela i domagać się zwykłego makaronu? A co, jeśli ochrzani tę kelnerkę? Pewnie poleci jej za ten makaron po pensji. Może nawet ją wywalą?! Nie wiem, cholera! Gdyby chociaż przeprosiła, mogłabym wtedy spokojnie zjeść, co jest. A ta nawet nie podała marynowanej rzodkwi. Ach… Gdyby chociaż przeprosiła… mogłabym wtedy powiedzieć, że wszystko gra. Aach… ja wiem, jak to jest, kiedy przepraszasz, a potem musisz wziąć na siebie całą winę. No tak… zostałam wtedy usunięta, wydalona, bo nie miałam ochoty walczyć. No tak. Nie to, że nie potrafię się postawić na jej miejscu. Może faktycznie źle to wymówiłam? Ja pieprzę, chyba zjem już ten makaron. Choć nie lubię ani słuchotek, ani posiekanych warzyw…
Aori zamiast aury
Złożywszy jabłka pod drzewem wiśni, staruszka przykuca.
Może drzemie, a może już umarła.
Między jej tyłkiem a ziemią, tuż nad ziemią
wąska przestrzeń, przemijająca
niczym smuga z okruchów liści.
Kupujesz, nie kupujesz, wszystko jedno.
Nie mam dokąd jechać.
Wsiadam do autobusu
nr 111 z przystanku przy pierwszej ulicy Hannae.
Jedyna linia.
Wsiadasz, nie wsiadasz wszystko jedno.
Starym zwyczajem siadam z tyłu autobusu i, opierając się o okno, spoglądam
z ukosa – takie mam hobby.
Jakoś wtedy w bezdech głębokiego snu –
Wysiadam w centrum Sinuiju.
W plastikowej siatce mam kostium kąpielowy i czekam na kogoś.
Machając ręką, podchodzi do mnie mężczyzna.
Skóra jego zamazanej twarzy rozpościera się, a słońce liże go koniuszkiem języka.
Jesteśmy zapewne bardzo zwyczajną parą.
Chodzimy na basen,
nieśmiało i niezręcznie przytulamy się.
Otwieram oczy.
Aura prysła…
W stronę kierowcy toczy się szmaragdowozielone
jabłko Aori. Bezowocna to ucieczka.
Wracam do siebie niczym Desdemona, brzydka siostra Kopciuszka, Annabelle Lee i wskrzeszona Baridegi.
Rzeczywistość jest pozbawionym snów wyjątkiem od reguły czasu.
To zapach suszonej papryki dobiegający z warsztatu korzennego, którego już nie ma.
Dziesięć dni krwi
Udajmy się na wyspę i złapmy świnię.
Złapmy ją przy studni.
Podzielmy ją i zjedzmy aż po tryskające zeń wnętrzności, mówiłeś.
Udajmy się po worek soli morskiej, mówiłeś.
A po śmierci przyjaciela, kto złapie świnię? Kto rozdzieli wśród nas jej ciepłe nerki?
Podaj mi pęcherz wznoszący się wysoko w powietrze!
A ty zajęty przekładami, analizami zapomniałeś o naszym spotkaniu, czyż nie?
Opowiedz mi,
jak było tamtego dnia.
Kto i jak postawił kropkę?
Nie znam Baekboma, czy Yukdanga.
Powiedz, proszę. Naoczni świadkowie, nabrawszy wody w usta, starzeją się i umierają.
Ostatnio jestem dzieckiem.
Angielski mi się ciśnie na język? Nie walczę z tym.
Nie myśl, że deska do krojenia oprze się naporowi noża,
a popielniczka zniesie żar tlącego się papierosa.
Ten dzień jest alarmująco niezwyczajny.
Reaguję z wyostrzoną wrażliwością, wręcz mam ochotę ukraść coś, czego nie potrzebuję.
Spuszczam majtki i starannie zakładam podpaskę, a jednak
kiedy tak biegam wte i wewte, myślę, w sumie to po co?
Po tygodniu krwawienia odliczam dni za pomocą pigułek, zwyczajem tak zwanych dzisiejszych młodych.
Nie mówisz o studni ani o targu. Nie wspominasz o tym, jak twoje rodzinne miasto zdusił stan wojenny.
Wiercę ci dziurę w brzuchu.
To dlatego, że dzisiaj, stojąc obok płonącego komisariatu,
mam ochotę wyrwać sobie macicę i wykopać ją w powietrze.
Martwa piłka
Nigdy nie byłam złą osobą.
Nie miałam nagłych odchyleń.
Czy szłam po łuku, czy krótką piłką,
czy też toczyłam się ociężale,
nigdy nie chciałam nikogo skrzywdzić.
Niczym zawodnik po kontuzji na ławce rezerwowych,
choć pod szwami kryją się rany,
na dany znak wracam do życia bez wahania.
Ujęta w koniuszki palców,
to znowu waląc kogoś prosto w trzewia,
jestem przedłużeniem twojego ciała.
Niepojęta jest głębia mojej szczerości.
Nie nazywaj mnie martwą piłką.
Pędzę z całych sił dokładnie w to miejsce,
gdzie całe twoje ciało skupia się w jednym punkcie kosmosu,
w chwili zderzenia.
Ponad ogrodzeniem,
tnąc gęste powietrze, mknę.
Spod bordowych szwów rozwijam skrzydła.
Zostawiam za sobą pękającą od wiwatów i lamentów murawę weekendu.
Zmierzam w samo serce czasu bez elektronicznych szyldów.
Niczym kamyk na piasku iskrzę spoza zmarszczek czasu.
Noc rękawiczki
Kiedykolwiek oddaję komuś swoje serce, zwykle podarowuję mu rękawiczki, bo łatwo je zgubić. Sama idę teraz szukać jednej – czarnej, wełnianej, bez zbędnych ozdób, znoszonej. Wiem, gdzie ją zgubiłam, bo dzisiaj tylko na chwilę wyszłam z domu. Poszłam wieczorem przyprószoną śniegiem boczną uliczką, na końcu której jest knajpka, gdzie serwują zupę z makaronem. Na dnie miski z małżami był piasek i błyszczał klejnot.
Ścieżka jest śliska od lodu. Dziwne – teraz jest tu górka. Wiatru w ogóle nie ma. Na knajpianej podłodze leży moja czarna rękawiczka i pewnie jest trochę mokra. A może to jednak było wczoraj? Czy nie odpuściłam sobie dziś kolacji, zasłuchana w stare nagrania? Nie ma już knajpki na końcu alejki! Zniknęła bez informacji o nowym adresie.
Kiedykolwiek oddaję komuś swoje serce, mam zamęt w głowie, a gładkie drogi stają się wyboiste. Ach, to on idzie tuż obok, niedostrzegalnie. Nieważne, kto próbuje go dotknąć, mój tyłek wciąż usiłuje być święty i nie chce się kołysać. A gdy sparzony w zetknięciu z moim ciałem – on, na pożegnanie potrząsa moim nadgarstkiem i znika, ja jestem rękawiczką, którą noc zakłada sobie na zmarzniętą dłoń.
Najprzystojniejsza ostrzałka do noży na świecie
(Wyjmuje z torby nóż kuchenny. Młody mężczyzna. Przystojny. Podrzuca nóż w powietrze i łapie go w locie.)
Widzieli państwo?
Trzymam w ręku najbardziej tępy ze wszystkich noży!
Ale wystarczy, że potraktuję go raz tą ostrzałką…
(Niezdarnie zabiera się do ostrzenia.)
Eee, jedną chwileczkę.
(Ociera pot z czoła, po czym niepewnie sięga do kieszeni na piersi, wyjmuje kartkę papieru i rozcina ją.)
Powiem państwu, że z pomocą tej diamentowej ostrzałki, każdy nóż na świecie można…
Zaraz stacja Jagalchi.
Tam wysiadam.
To chyba byłaby jego pierwsza sprzedaż tego dnia – kupić, nie kupić?
Noż kurwa, wysiada pani czy nie? Jak nie, to z boku się staje! No już!
Przemykające obok osoby ostrzą się na mnie jak na osełce.
Nawet ten, co kiedyś mnie przytulał.
I ten, co w biurowej windzie zasadził się na mnie z pocałunkiem.
Pierwszorzędne ostrzenie w mgnieniu oka.
Jakość mojej pracy jest bez zarzutu.
Ludzkie języki, wyostrzone na papierze ściernym moich ust, wyszlifowane do połysku na ostrzałce mojej zuchwałości, odzyskują dawną świetność. Usta ciskają sztyletami.
Poproszę więcej orchidei
Po tym jak mama wyszła, wołałam ją, a ona, z walizką w ręku, stała w otwartej bramie i w jednej chwili jej nie było. Popędziłam po schodach z drugiego piętra. Potknęłam się, stoczyłam w dół po kilku schodach i wpadłam do rynsztoka. Mam po tym bliznę na czole. Nie rozśmieszaj mnie… – nie mam traumy. Raczej wyjście awaryjne! Zwykle chowam tę bliznę za zasłoną grzywki, lecz w dni, kiedy jestem w dobrym humorze, blizna upodabnia się do wonnego kwiatu dzikiej orchidei..Pocieram ją i wchodzę do mentalnego ogrodu. Widzę mamę pielęgnującą hiacynty. Lubiła rzeczy z zagranicy. Razem wołamy na drozda, razem jemy różane ciasteczka i przycinamy krzewy dzikich róż. W deszczowe noce nieżyjąca już mama głaszcze kojąco moje czoło. Korzystając z chwili, gorączka zakrada mi się na czoło. Kołysanka brzmi sennie i słodko w moich uszach.