Ziemia
Pewnego wrześniowego dnia nie mieliśmy lekcji
i z wychowawczynią poszliśmy zbierać buraki pastewne
z pola naszego kumpla z klasy. Mieszkał z babką
(ojciec się powiesił, „matka mnie nie chciała”).
Wiózł nas ciągnikiem z przyczepą, na którą potem
wrzucaliśmy ciężkie, twarde bulwy.
Zrobiliśmy kilka kursów (więcej przy tym było
śmiechu niż pracy), a potem siedzieliśmy w ogrodzie
oparci o soczyste drzewa, gdzie dalekie słońce
mocno grzało mimo nadchodzącej jesieni.
Przyniósł nam kompot i świeżo zerwane orzechy włoskie.
Były gorzkie, farbowały na brązowo ręce.
Człowiek powstał z piachu. Ze skorup jest na nowo posklejany.
O tym pomyślałem dziś, gdy po latach spotkałem
tamtego kolegę. Prosił o drobne, miał pobrużdżoną twarz
od wieloletniego picia. Dałem mu pieniądze,
uśmiechnął się, podziękował i przed światłem
w otwieranym obok oknie zmrużył oczy,
w których nie było już nic.
Jak bracia
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, białe pola
poprzecinane były śladami dzikich zwierząt. Do szkoły
przychodziłem pierwszy. Mogłem spokojnie oglądać
gabloty na korytarzu, rozporządzenia ministrów,
regulamin ewakuacji, okrągłe filtry masek gazowych.
Potem przychodził chłopak, którego już nie znam.
(Pamiętam, że kiedyś spadł z wiśni, leżał w szpitalu,
„sikał przez rureczkę” – mówili jego rodzice.
Wciąż widzę, gdy po upadku szybko się podnosi.
Chce coś krzyknąć, lecz ból wstrzymuje głos,
co nagle ugrzązł w jego kruchej krtani).
Byliśmy jak bracia: odwiedzał mnie, gdy pilnowałem
pasących się owiec, rozpalaliśmy ogniska i wyciągając
przed siebie pięści, krążąc wśród dymu, udawaliśmy,
że jak superman latamy wśród chmur.
Wiersz dla mojej matki
Po porodzie strasznie posypały mi się zęby – mówi,
owijając nitką wołowe rolady. Zobaczysz, gdy sam
będziesz miał dzieci – tłumaczy się i ostrzega.
Jestem ciałem, mam z nim różne przygody. Nalewam
wodę do wanny, by wykąpać córkę. Rano na jej roczek
pompowałem balony, które szybko pękały w czerwcowym słońcu.
Elekcje
Rozmowa moich uczniów: „Co będziemy tam
w niebie robić?”. „Tańczyć?” Ich jasna pieśń, monety
wdeptane w ziemię. Koło rondka garstka ludzi,
chcących dotrzeć do celu, który im wyznaczono.
I ojciec, który uderza syna, ale lekko, bez przekonania.
Wracam do domu. Łuskam bób, rozdzierając kciukiem
zielone łupiny. Przed ganek wynoszę worki śmieci.
Nocą bezpańskie, wygłodniałe psy rozszarpują je na strzępy.
Świadkowie
„Byli przezorni i ostatni, mieli smutne
jak ziemia, jak jaskinia oczy.
Jedli kartofle, ostre liście rabarbaru,
aż w końcu ich wygnano.
Czy był tam Bóg, tego nie wiem” – mówił,
gdy nagle w jego źrenicach zatrzepotała wrona
i runęła w niebo.
Matka Boska Śnieżna
Pani Krystynie Chiger
W lesie cicho, puch. Mój dziecinny śnie.
W górze naga chmura, syk zapałki w mroku.
Położyłam się na cichej ścianie wąwozu, z ciepłem
modlitwy, z ciepłem modlitwy.
Z kromką chleba owiniętą w liść.
Potem wbiegłam w mróz. Na polanie
w mroku jedno kwitnące na biało
owocowe drzewo.
Królestwo
Ten upał, poskręcana rzeka wyrzucająca na brzeg
owinięte roślinami zabawki i łby zarżniętych świń i krów.
Długie zęby wymyte wodą i żwirem.
Ten pomost, boisko, rana smarowana sadłem,
owijana chustką, by nie zobaczyli wychowawcy.
Niemy starzec wygrażający nam protezą
i tamten dzień – chudy, upośledzony chłopak przywarł
do siatki ogrodzenia, szarpał ją i wrzeszczał, a kumple
pękali ze śmiechu, gdy nie dał się zaciągnąć matce do domu.
Nie ma wybawienia. Nie ma ucieczek. (Pamiętasz tę opowieść
o bogu połykającym swoje winne czy niewinne dzieci, o wężu,
znoszącym na kamieniach jajo, z którego wychodzi
nagi mężczyzna – cuchnący pijaczyna bez sumienia?)
Oderwali go w końcu od siatki, ojciec zatargał do ganku.
Chłopak ślinił się. Wyglądał jakby miał usta pełne gęsich piór.