
Oclone przyjemności
dzwieki / WYDARZENIA Bogusław Kierc Krzysztof Jaworski Tadeusz PióroZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Krzysztofa Jaworskiego, Bogusława Kierca i Tadeusza Pióry podczas Portu Wrocław 2009.
WięcejFragmenty książki Bogusława Kierca Manatki, wydanej w Biurze Literackim 24 stycznia 2013 roku.
Wszedł do przedziału, w którym sam siedziałem,
spytał, czy można, można, spory plecak
wsadził na półkę, zdjął kurtkę, siadł obok
drzwi, ale zaraz wstał, no i to całe
misterium wciąż powtarzane podniecać
prawie by mogło tańcem i osobą
tańczącą, gdyby to był tylko taniec,
tym niemniej w moich oczach przemieniało
się w taniec jego bycie, aż naprzeciw
siadł. Błysło słońce. Długo patrzył na nie:
życie jest piękne, wzięte jako całość,
gdyby nie ludzie (niektórzy) jak dzieci
nieustające, a inni jak chuje,
przepraszam pana najmocniej, mój tato
tak się wyraża, wylali mnie z pracy,
ale to dobrze, nareszcie się czuję,
jakbym zaczynał nowe życie, a to
poprzednie zdechło. Przesadzam, wiem, tacy
jak pan, tak myślę, że pan coś wykłada,
więc tacy jak pan, jestem chyba dobrym
psycho- co? ‑logiem, tacy jak pan chyba
inaczej patrzą na to wszystko; Adam
w raju miał przecież całkiem inny obrys
świata, niż mamy my dzisiaj, ta szyba,
która oddziela nas od tamtych takich
niedostrzegalnych za nią, co nam każą
być tu takimi, ta szyba odbija
słońce i trochę oślepia; te znaki,
jakie nam dają tamci – jaki narząd
ludzki odczyta, proszę pana, i ja
wiem o tym dobrze, że żaden, a z pana
miny coś mi tak wygląda, że może
pan się tam jakoś rozeznaje w bytach
nadprzyrodzonych, więc mógłby się za nas,
młodych i głupich, tam przed progi Boże
udać i spytać, czym Rzeczpospolita
Nieba się rządzi, bo to, co mi tutaj
ksiądz po kolędzie bajdurzy, to, drogi
panie, są jakieś androny dla dzieci,
ale on nawet by o kocie w butach
mówił bez sensu; nie wiem, czemu z Bogiem
tak się obchodzi jak buc. Jestem przeciw
takim kapłanom i przeciw takiemu
poniewieraniu wiary. Pan się śmieje
ze mnie? Czy z tego, o czym mówię? Trochę
przesadzam. Dobrze, ale wie pan, czemu
tu wszedłem? Coś mi podszepnęło, że jest
pan tym, którego szukałem i kocham.
Jest mnie mniej i nic z tego jeszcze nie wynika;
stary pryk grzeszy duszą grzecznego chłopczyka
i umniejsza się w sobie, i kuli w pokorze,
i żałuje, że bardziej się skulić nie może,
i tak się w nim rozrzewnia pokorny chłopczyna,
że nie wie, czy wspomina, czy się zapomina,
czy się śni temu sobie sprzed tylu postaci
siebie, czy odzyskuje coś, czy wszystko traci,
czy może sobie tylko na chwilę pożyczył
to ciało siedmioletnie, zanim będzie niczym,
i jeszcze raz próbuje w jego szkarlatynie
przenieść się z siebie w nie-jaźń, albo tylko – wynieść
się stąd do wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma; przecież
czuje, jak coraz mocniej i tkliwiej go gniecie
płowy obłok sumienia w miłosnym uścisku;
mówi (czy sam do siebie mówię?): to już blisko.
Nie przypuszczałem, że to może tak
długo nie dawać spokoju, choć nie
chodzi o spokój, chodzi mi o brak
osoby, który chwyta zdjętą z niej
koszulę całkiem zwyczajnie i już
nie jest brakiem osoby, ale kim
jest – nie wiem (nie wiem?), no to może włóż
ją – mówię, no, do kogo mówię, im
tkliwiej, tym trudniej mi ją teraz zdjąć
z tego niego (niczego?) – głupio mi
będzie do nagiej absencji: to siądź -
powiedzieć – przy mnie, albo sobie idź.
Dusza obita
ciosami dzwonów
miota się i tak
dalej, od tonu
do tonu, w niczym
albo w czymś takim,
co sobie ćwiczy
dla niepoznaki
bycie nicością,
zanim napadnie
na mnie i gościom
na stypie, na dnie
siebie, odsłoni
mnie do niczego
wreszcie na koniec
niepodobnego.
A do mnie wczoraj przyleciała ćma
i uderzała w moje swoim ciałem.
Zdawało mi się, że to chyba ma
jakieś znaczenie, ale nie wdawałem
się w tajemnicę tych zderzeń i mgnień
po jej odlotach (sypały się płatki
światła), widziałem, jak podgląda mnie
i sam się czułem przez nią niczym rzadki
okaz istnienia między ćmą a mgłą
niewyraźnego j a w trzeciej osobie
liczby zbliżonej do zera, co w głąb
siebie mnie wciąga, ale siedzę sobie
jak gdyby nigdy nic, a jednak nie
nic, bo się nagle powyrównywały
nasze wymiary i gdy znowu mnie
musnęła skrzydłem, już ćmą byłem cały.
To, że się czuję ćmą, nie jest pomysłem
na jeszcze jeden wierszyk, ani nawet
wytłumaczeniem, że lecę w rozbłysłe
przede mną błędne ognie, czy złotawe
bliki na wodzie, która jest jeziorem
już sięgającym mi do piersi, a ja
idę wzdłuż smugi roziskrzonej, biorę
kurs na horyzont, albo na ten kajak
przecinający niewidzialną linię
mojego szlaku, bo nie powiem lotu,
choć mi się zdaje właśnie, że nie płynie
to moje ciało, ale jestem gotów
twierdzić, że leci albo polatuje
jak ćma, no nie wiem, bo jednak się stałem
ćmą i nią będąc, czuję, że nie tu jest
moje niebycie, to znaczy, że ciałem
jestem tym, który jestem, ale całą
duszą wepchałem się w ćmę, całym sobą
tłukę jak w szybę i choć wiem, że ciało
jest jedno z duszą, a nie tym, co obok
niej się zaleca do niej, czy jej mości
w sobie mieszkanie, żeby się rozparła
w nim, niczym jeden z nadzwyczajnych gości
wybranych – by tak powiedzieć – do tarła
nieba i ziemi. Ja wiem, że upraszczam
to, ale jakoś wygodniej mi teraz
mówić o duszy osobno, a zwłaszcza
o ciele, które powoli umiera,
gdy dusza – wierzę – nieśmiertelna wpycha
się w ćmę śmiertelną, jak to moje – chyba
nie nieśmiertelne – ciało. I nie pycha
pcha mnie w to inne. Niewidzialna szyba
oddzielająca mnie od roziskrzonych
tym samym światłem, które mi tę wodę
przemienia w ogień; spłonę czy utonę?
Ta szyba, którą nadaremnie bodę.
Poeta, aktor, reżyser, pedagog. Edytor utworów Rafała Wojaczka, dramaturg. Mieszka we Wrocławiu.