Bassa to torpeda. Ale nie taka, co pruje, nie zważając na nic dookoła, tylko meandrująca tu i tam. Bohaterami jej prozy są: samotna matka, chore dziecko i miasto rozlewające się na boki. Zgodnie z tytułem planowanej całości, wszyscy są tu „głodni”: chcieliby funkcjonować w miarę normalnie, a muszą stać w kolejce do kapucynów po czerstwą bułkę. Chcieliby mieć spokój od intruzów, którym się coś należy, i urzędników warczących z ratusza. Chcieliby stanowić o sobie i nie dawać się ujeżdżać systemowej codzienności. Codzienności miasta z ubytkami w bruku i opiece nad obywatelem. Miasto miga, charczy i wypluwa zwykłych mieszkańców z kolejnych lokali, z brudnych tramwajów i sklepów. Miastem nie jest Christiania Knuta Hamsuna, tylko Kraków drugiej jakości, który udaje stołeczne królewskie centrum wszechświata, by ściągnąć tułaczy niczym ćmy, a potem zamyka ich w ciemnych piwnicach z wodą, bez chleba. Za to z Chlebkiem: dzieckiem, które wie.
Jeśli myślicie, że to mizerabilizm w stylu Gana Bi, to pudło. Zamiast narzekań i ckliwości mamy tu żwawą historię, językowe ekscesy wzięte z nasłuchu i oglądu, scenki z egzystencjalnego kabaretu, patchworki i mozaiki. Cięte riposty oraz wygibasy w złościach, bezradnościach, mikrosukcesach i makroplanach.
Iwona Bassa potrafi wygrać literackie smaki. Proponuje drobne epizody z życia tych, którzy nie mają korzeni i którzy wiecznie pozostają w drodze. Są środkowoeuropejskimi Tuaregami, z tym że pustynia, po której wędrują, jest betonowa. A oaz, prócz fontann i oczek wodnych w galeriach handlowych, nie ma. Te epizody układają się jak etapy niekończącego się touru, jak cegiełki porzuconej budowli. Pan Stefan z opieki społecznej, rozwalona spłuczka, dziewczyna od szklanek, kawa Fort: obrazy wyłażą jeden po drugim, wracają co jakiś czas, nie dają o sobie zapomnieć, gromadzą się jak pamiątki nie wiadomo po czym. Chyba po życiu, którego nie było, a które chciałoby się zadziać dziś, może jutro. Pokłada się nadzieje w dziarskich wspomnieniach, bo konkret musi jakiś być.
Bassa lubi konkret, nie przynudza opisami, sunie z wątku w wątek, daje się wyszaleć skojarzeniom i działaniu. Proza działania, działania i głodu, który to działanie napędza jak świder. Drąży organizmy do głębokich pokładów. Wywierca się tam, gdzie uzna to za stosowne: w domowe słoiki, co świecą w mieście jak pochodnie, w wózki z marketów niczym bolidy z demobilu, w cewniki, w człowieka z pomidorówką leżącego na ceracie. Ale robi to bez zbędnej publicystyki, bo to jest po prostu dobra literatura: wyczulona na detal, dająca głos słabszym i pomijanym, wywijająca niejednoznacznością i wciągająca w pułapki narracji. Innymi słowy: torpeda.
Mało która książka tak daje po głowie. To właściwie spełniony sen tych, co to nie lubią, jak im prawilny temat przysłania frajdę z literackiej roboty, a zaangażowanie w tę czy inną stronę podane jest expressis verbis. Tu każde zdanie bucha niepokojem, coś non stop zgrzyta, chrzęści lub inaczej – sunie jak lodołamacz Manat. Historię opowiada się tu niby punktowo, z zacięciem epizodysty, ale te puzzle można sobie poukładać w kronikę niespełnień wolną od martyrologicznej jazdy obowiązkowej. Słyszymy głos tych, których normalnie głosu się pozbawia; głos donośny, kiedy trzeba, lub przyciszony, zagłuszony harmidrem tramwaju lub festynu na Rynku. Głos chcący przetrwać na zmianę w podłej lokalności i zgiełku metropolii.
Naturalistyczne podkłady łączy się tu z pierwszej świeżości oniryzmem, jak gdyby nie dawało się oddzielić codziennej rutyny – prób wyszarpania dla siebie minimum godności – od snów o lepszym życiu, które gdzieś czasem błyśnie znienacka, ale raz dwa rozpływa się w przewidywalnych ciągach dalszych. Jesteśmy wrzuceni w sam środek masy organicznej: wszystko wkoło nas kląska, chrupie i szeleści. Ciała działają, bo muszą, bo nikt się nie zatroszczy o ich lepsze jutro.
Ciała działają, bo muszą, plany czasowe nakładają się na siebie jak warstwy pischingera. „– To nasze życia!” – mówi główna bohaterka, narratorka, spiritus movens tej opowieści we fragmentach. Mówi to teraz, mówi to kiedyś, mówi za siebie i za innych, którzy jej kiedyś towarzyszyli, a teraz nie ma ich na podorędziu. Rotują się sceny, rotują się emocje, nadzieje i bolesne głody. Stawką w tej grze nie jest jakieś domniemane lepsze jutro, ale zatkanie „jątrzącej dziury” – może kaszą, może ryżem, a może dwiema miarkami soczewicy, starczy i to.
Jest w tym rozsypisku metoda – oparta na konsekwentnie stosowanej formule kolażu. Reporterskie przechwyty wiążące się raz po raz z poetyckim zagajeniem, passusy mowy niezależnej, co idą o lepsze z konfesyjnym autokomentarzem, podsumowania i analityczne skoki w bliską i daleką przeszłość: wszystko to Bassa podaje nam z zaskakującą naturalnością, jak gdyby nic innego nie pasowałoby do konkretnej sytuacji. Momentami oferuje się nam tu skoki na główkę, język klekocze na całego i powstaje wrażenie, że nie damy rady go dogonić; ale chwilę potem, ledwie chwilunię, i czepiamy się zdań, które ciągną nas przez ten kalejdoskop zdarzeń, rozmów i obserwacji jak na sesji kitesurfingu, przy czym, zgodnie ze wskazówkami w tekście, raczej „zjeżdżamy windą w głąb ziemi”.
No bo mowa tutaj o jeździe – między ośrodkami zdrowia a urzędami, między miejscami, gdzie można o głodzie zapomnieć choć na moment, a takimi, które wzmagają go w dwójnasób. Ale przecież chodzi o jazdę do wewnątrz, w przestrzenie osobistych smutków (bo traumy), pustek (bo utraty), trudów (bo choroby). Niekończące się peryferie Krakowa są jak kafkowski zamek: widać je zewsząd, ale nie da rady w nie wniknąć, to jak ów Plac Przystanek, który zdaje się zbyt nierealistyczny, by w ogóle zaistnieć. Ci, co tam mieszkają, mają prawo poczuć się nieobecni – a nie tylko zapomniani czy odstawieni do kąta.
Dla bohaterki-narratorki mówienie o swoim życiu – czy właściwie życiach, bo wielość punktów widzenia jest wpisana w opowieść – ma także działanie terapeutyczne, wypycha ją w jakiekolwiek, choćby najmniej oczekiwane, tory. Z jednej strony takich torów nigdy za wiele: wiadomo, co robić, gdzie się zgłosić, kogo wpuścić do codzienności, a kogo z niej wyprosić. Z drugiej – rutyna gotowa zadręczyć najcierpliwszych, takich jak ta, co w barszczyku instant szuka resztek tożsamości. A zawsze jest się nie stąd; o bycie stąd trzeba walczyć, a żeby walczyć, trzeba mieć przekonanie o możliwości wygranej. A o jaką wygraną można się bić z windykatorami i kanarem?
Właściwie można by czytać tę powieść w odcinkach jak poemat-rzekę, gonzo reportaż, dziennik zapisków intymnych, nie mówiąc o odwołaniach do prozy oulipijskiej, gdzie mozaikowa struktura narzuca odpowiedni ton, ten zaś stale sam sobie zaprzecza; im wyraźniej fabuła manifestuje tutaj swoją literackość, tym mocniej porusza. Im mocniej porusza, tym chętniej podkłada nam nogę groteskowym przeinaczeniem, grą znaczeń i szalonym niedopowiedzeniem. Książka Iwony Bassy to znakomity przykład na to, że prawdziwa awangarda życia się nie boi.