języczek
nitki wyplecione z palców i przestrzeń pomiędzy klejnotami brahmy
mają tę samą fakturę – dźwięk wpuszczany w krwiobieg. zauważ różnicę
w jedności i jedność w różnicy. bo umówiliśmy niby się na przestrzeń i okruszek czasu
żeby było prościej i zapomnieliśmy że to tylko słówka. skorupka języczka.
więc wyplecenie nitek ze stopy. oplatanie innych i podbój wszystkiego
bez chęci władania. lajtowa ekspansja aż spektrum się rozszerzy poza geometrię
i pojęcie siebie. pojęcie zaimka w skorupce języczka. „pojęcie” zanika.
dotknij się ostrożnie a ja to poczuję bo jestem dłonią
którą się dotykasz. jedna komórka jest każdą i każda jest jedną.
współzależność okrawa kategorię liczby a milczenie rozmiaru zagłusza
szept przestrzeni. spójrz. jesteś w moich ustach (wypleńmy zaimki).
tkwijmy w pocałunku. wiecznym. bez języczka.
grzybek tybetański
przestrzeń między okiem a zamkniętą powieką zmieści jeszcze trochę
geometrii. ta zrobi porządek. więc wskakuję zanim to się stanie i zamiatam
wszystkie trójkąciki. rozkładam mapy. plan ma sens kiedy ucieka spod palca
czerwoną arterią i wije się wokół knykci. reszta to konstrukcje (trochę nieżyjące).
tylko to co niestałe ma wartość. co pisze się poza kątami. ładne ciała dziewczyn z lipnymi
twarzami. dziennik sprzed tygodnia. losowe kolory. reszta to konstrukcje wyprane z randomu.
bo świat to sieć bez pajączka rozpięta pomiędzy tysiącami pomysłów na życie i krople
na stykach. wpuść tam promień i znajdź się w milionach załamań a potem dmuchnij.
oddaj życie pekińskim motylom. zgódź się na piknik pod zajęczą wargą.
gra w klasy
podziel na trzy części, zdefiniuj, oznacz
– zanim error, za nim it’s over, za nami –
– choć nie mamy imion jest nam tu łatwiej.
skacz, nie zdzieraj pięt podeszew obcasów
– choć ceny rzeczy nam się tu nie liczą –
– one two three, ja i ty.
łącz podobne słowa słowiska słóweczka
– ryt my i ry my, ry my i ryt my, my ryt –
– masz ucho do brzmień i w w yrwach usta.
przewróć się czasem, niech krwawią kolana
– ała ała, mamo mamo, posłuchaj podmuchaj –
– szu szy, wiatr z nieba, przestanie kochanie –
– bo myśli o bólu pozwalają na moment
bezczucia.
chwyć przyjaciółkę za rękę, naucz ją skakać
– my pokazaliśmy sobie ciała, ale nie chcemy mieć nowego –
– mamy nie ma, mamy nie będzie.
play again?
urojone
sok wytrysnął z wnętrza. wytarłam dłoń. stałam się
lep ka .
słyszysz szum skrzydeł
poszarpanych w pośpiesznym locie?
to pazie królowej
od lata czekały żeby stracić
lek kość .
ale tylko jeden zmieścił się w mojej dłoni.
wiesz ciało mam. takie ograniczone
Daj głos
(Andrzej Wróblewski, Obraz na temat okropności wojennych [Ryby bez głów])
Udawać martwego. To zadanie twoje
i zmartwienie moje, abyśmy niosąc nieme
krzyki do urn, nie czerwienieli z wściekłości,
ale zielenieli niczym ci, którym głowy
już nie są potrzebne. Którym dekapitacja
pomyliła się z szyciem światopoglądów
na miarę partii. Milcz więc dla wspólnej sprawy
i własnego spokoju, a może nikt nie
zauważy, wrzucając do masowego
grobu modnych przekonań kolejne ryby,
że tylko udajesz. Śmierdź tymi, którzy już
odeszli zbyt daleko, aby móc jeszcze
wracać. Ciesz się z danego ci głosu, który
i tak – koniec końców – będziesz musiał oddać.
[Królestwo moje]
Królestwo moje jest z tego świata, z tego
pokoju, o który – choć wymęczony comiesięczną
ratą – nie musiałem walczyć do krwi. Bezwładam
z tobą, z podziałem na brak ról, z obowiązkiem
nieodbywania służby, dzielę się z tobą płaceniem
lenna narzuconego przez jakąś Polskę. Czasami
wyjeżdżamy za granicę po bułki, do pracy. Znosimy
te kilka godzin delegacyjnej rozłąki, aby móc płacić
podatek od ciepłych oddechów, dochodzenia
do wniosków oraz do siebie po wspólnych oraz
osobnych świętach.
piosenka o fiszbinowej canoe
przyjdź mała Lou do mnie na strych będzie fajnie pośród tego kurzu mam łódź przyjdź
nie zapomnij wziąć harf wczoraj był u mnie pan policjant ze złotą gwiazdą pytał o tę
fiszbinową canoe milczałem ciche dni już ustały do miasta przyjechał John z całym tym
majdanem wiesz pytałem jak ty to robisz John ale on już spał z jakąś małą jak ty
przyjdź mała Lou do mnie na strych będzie fajnie pośród tego kurzu mam łódź przyjdź
nie zapomnij wziąć harf popłyniemy fiszbinową canoe popłyniemy do Billa w Kentucky
co ma ul i królową wielką jak niejeden stan popłyniemy do Betty po żywicę i smołę
i do Paula na mecz
przyjdź mała Lou do mnie na strych będzie fajnie pośród tego kurzu mam łódź przyjdź
włóż czarną suknię więcej nic puszczę jazz będziemy falować jak bawełna i pokażę ci jak
poluje się na pszczoły tymczasem wiatr wieje w stronę Tennessee więc otworzyłem już
okiennice szybko nim przyjdą komornik i pan policjant ze złotą gwiazdą
podróż w nieznane
znów śniła nam się podróż w nieznane cedrowe lasy ociekające żywicą i ochrą
z naręczem lśniących siekier wyruszyliśmy w ciemny las po ten okręt na drugą
stronę spiżowej bramy tam gdzie wąż spotyka się z jagnięciem tam gdzie wiatr
wypływa wprost z twoich nozdrzy unosi miasta i korzenie wielki dzwon
znów śniła nam się podróż w nieznane z naręczem lśniących siekier karczowaliśmy
lasy i nieba aż do ostatniej komety aż w szczerym polu zostały nasze skruszone
kości nasze kości i wiatr który znów krzyżuje nam ścieżki otwiera drzwi na oścież
Podobne miesiące
11.
Oczekują:
fikcje,
przybliżenia,
schronienie dla rozmowy.
sweter nałożony na przepocony T-shirt,
blada pętla od zegarka na nadgarstku,
oczekiwanie kończącego zwrotu,
aluzji która pocznie się i rozbłyśnie,
akrobacje mimów
na zimnym boisku.
12.
Uroczyste zmiany, długie podróże,
oczyszczanie dróg,
ten gest by niczego nie wpuścić; pajęcze
koronki, bukiety igieł, antrakt w niezrozumiałych
przygodach, gdzie dialogi dopowiadały się
same, podczas snu, z trzeciej,
czwartej, tysięcznej ręki.
fotele,
na których maszyny z wosku i włosów,
gabloty jak w panoptykonach, o których się czytało,
wędrówki przez zaczadzone miasta, pasażerowie
nocnych autobusów zagubieni pośród
katatonicznych gestów.
i wpinano twarz
w te scenerie,
uważnie, jak po
cierpliwej operacji
ciągnącej się długo rozmowie –
pewnych rzeczy się nie ominie,
Pewne rzeczy nie odtworzą się nigdy.
Last minute
Musieliśmy przebyć tak daleką drogę,
aż tutaj – gdzie nie ma już nawet Boga,
w którego moglibyśmy bezkarnie nie wierzyć
– a wszystko po to, by przekonać się wreszcie,
że razem nie mamy już gdzie ani do czego wracać.
Ja wybrałem Syberię, a ty Patagonię.
Żadnych punktów wspólnych, możliwych przecięć,
z wyjątkiem tych na plecach i udach.
Na miejscu też da się wszystko tak zorganizować,
żeby już więcej w siebie nie wchodzić.
Jednak póki co siedzimy jeszcze razem przy basenie,
pijemy drinki all-inclusive i patrzymy na all-inclusive ciała,
pożądając ich tym ciężkim, hebanowym smutkiem,
który osiada na dnie oceanów.
Już zmierzch i z minaretu rozlega się skowyt.
Jeszcze nie wiemy, że nasze samoloty nie przylecą.
Jeszcze nie wiemy, że w Europie właśnie zaczęła się wojna.
My – dwa owady w ciemnym bursztynie, w gorzkim opium.
Dzieci z dziewięćdziesiątych
Dzieci z dziewięćdziesiątych w Nowej Hucie,
Te pokraki w maminych swetrach i za dużych butach,
Lekko niedorozwinięte, albo czasem wręcz za bardzo,
Jak na swoje przykrótkie wyjściowe piżamy, dzieci w kolejkach
Do banków, kościołów, przychodni, nigdzie indziej
Nie występujące, jak ten śliniący się grubas – w różowym swetrze
I butach po matce, patrzącej na niego z nie mniejszym niepokojem
Niż mój, gdy znikał na zawsze za drzwiami lekarskiego gabinetu,
Dzieci, na jakich widok zadawaliśmy ojcom krępujące pytania,
Bardziej niż te o seks, bo dotyczące prawdziwej
Natury rzeczy, i dlatego odpowiadali nam na nie szeptem.
Gdzie one teraz są, na kogo głosują
I czy ktoś im wreszcie powiedział,
Że tak się nie wygląda?
sublimacja
pejzaż przecięty jak tętnica
morska czernina pulsuje pod lodem, woda
pryska o brzeg, niby stalówka plująca tuszem
są miejsca ciepłe jak brzuch wieloryba
które należy opuścić, tak
jak małe niedźwiedziątka
opuszczają wnętrze
konającej matki
jedyną jakością, której mogę być pewna
jest homeostaza. wzrusza mnie ciało
parujące snem
the truth about the fishes
sen jak pocałunek meduzy, rozgwiezdny noise,
twoja śmierć na hipodromie, merry go round
zapisana w hipokampie kelnerki z lokalu
barfly, szafa grająca soundtrack najckliwszym
rzeźnikom, masz, opisz ten skowyt w listach do
pokrewnych, noc skostniała w przewodach,
twój układ immunologiczny, mój układ
rozpięty pod szyją jak sweter, pięćdziesiąt stóp
czystego białego snu
przyjemnego jak stosunek w krzakach porzeczek
mała limfomanko
Kier
Żebra zakrywają rzekomo jakieś możliwości,
ale jeśli miałbym je sprawdzić, to nie, dziękuję.
Dwa inne magiczne słowa
odkrywają znacznie więcej, choć nie jak karty.
Chyba, że królowa, ponoć dama, która podciąga
idealnie wyprasowaną suknię i wystawia najpiękniejsze żebra,
jakie ma. Dość podobnie do gościa przy Repperbahnie
w upalne popołudnie, o cień zainteresowania.
Nie dziękuje, tylko prosi demonstracyjnie
niczym ja o zupełny komunikat, dźwięk plus obraz.
A nawigacja przeprasza, że pokazuje i nie nadąża mówić
albo przepowiada drogę jak przyszłość, której długo nie widać.
Synchron, mała! Musimy szybko dotrzeć do damy, ale kier,
bo jedynie ona ma serce i zlituje się nad tym, co żebra, i je mu pokaże.
Krótko o Alpach
O tym, co może uczynić ze skórą
człowiek w depresji, lepiej nie dowiedzieć się
na własnej, która napięta, wilgotna ukrywa skarby
i w dezabilu nie mieści jeszcze pierwszej zmarszczki
(jak goła ziemia bez prawa do powszechnego ciążenia, do liści).
Na niebie wczesna wiosna, (więc nie pora, by wiatr gołocił gałęzie,
kładł plony na ziemi i zabierał im cienie do brunatnych wgłębień),
a w okolice starych drzew trafiają ludzie, tworzą doły
na swoje podobieństwo.
Żyłki nie tyle schną, co pękają.
Obracają się poza granice wytrzymałości
w nieco mniej bolesne zdrobnienie, w proszek.
Pierwociny to słowo, które powinno teraz paść.
Ale roztrzaskało się z ludźmi o góry.
Krzyczeli, by je przenieść, skoro można. Krótko, bezskutecznie.