Być może ta książka powinna ukazać się za dwa lata? Może to nie stulecie urodzin, ale pierwszego wypowiedzianego przez Mirona Białoszewskiego słowa powinno stać się świętem? Może rok 2024 winniśmy fetować kłótnią o uchwałę Sejmu, wyścigiem bryk sześciokonnych trasą Praga–Wilanów–Saska Kępa, prawykonaniem specjalnie na tę okazję napisanego przez pierwszorzędnego kompozytora utworu na rury kanalizacyjne, deszcz i starą windę? Miron Białoszewski jest bowiem poetą słowa, które ożywia i puszcza wolno, by biegło na złamanie języka. Ale jest jednocześnie poetą dźwięku, który słowo poprzedza, napędza i tworzy. Pierwszego krzyku, śmiechu i ciszy, która, gdy krzyk i śmiech milkną, wybrzmiewa wyjątkowo głośno. Jest poetą oddechu. Więc jednak!
Pojawienie się Białoszewskiego wraz z czwórką innych debiutantów na łamach słynnego 51. numeru „Życia Literackiego” z 1955 roku miało zmienić historię polskiej literatury. Nie tylko było symbolicznym końcem socrealizmu, ale też objawiło niespotykany dotychczas głos poetycki. Ta niezwykła, osobna poetyka miała wybrzmieć w pełni już rok później, w debiutanckich Obrotach rzeczy. Charakterystyczne dla całej twórczości poety napięcie między znaczeniem, błędem, zapisem i brzmieniem języka pokazało nieoczywiste, ale i głębokie piękno polszczyzny. W tym brudnym, przetrąconym pięknie wprowadzający debiutanta na łamy „Życia Literackiego” Artur Sandauer widział „rupieciarnię słów”, a w samym autorze „satanistę języka”[1].
W dobie coraz szybszych i mocniejszych bodźców, szumu informacyjnego i wirtualnego świata ja widzę w nim raczej – w stulecie jego urodzin – cichego proroka. A jednocześnie tym niespotykanym, obróconym na lewą stronę językiem Białoszewski mówi nam o tym, co jest tak bardzo zwykłe. Rzecz pozostaje tą samą, zwykłą rzeczą, choć jest cięższa o opisujące ją słowo. Autor patrzy, chłonie i przetwarza: „puszczę płytę i będę pisał… wszystko to, wszystko…”[2]. Jest doskonałym obserwatorem, a nawet – zgodnie z hiszpańskojęzycznym znaczeniem swojego imienia – podglądaczem[3]. Białoszewski zaciera granicę między tym, co istotne, a tym, co bez znaczenia. Dopiero zderzenie ważnego i nieważnego każe się nam zastanowić, czy to, co tak powszechne, że prawie niezauważalne, nie jest znacznie ciekawsze, niż nam się zdaje. Mur, który pozwala oddzielić nam to, co ważne, od zupełnie nieistotnego, a dzięki temu nie postradać zmysłów, poezja Białoszewskiego rozbija. Odbijająca się w jego wierszach rzeczywistość na nowo się staje, na nowo zaczyna w pełni być. Czytanie Mirona Białoszewskiego bywa więc pokrewne doświadczeniu narkotycznemu. Fascynacja tym, co doświadczalne, miesza się zarazem z nieufnością i przerażeniem, a czasem nawet odrazą. Zderzenie tych sprzecznych emocji obraca się u Białoszewskiego często w żart – jedną ze strategii przetrwania. Innym sposobem bycia w rzeczywistości i jednoczesnego wyjścia ponad nią jest miłość, tak wielobarwnie odmalowana w niektórych wierszach autora. Wszystko to zaś splata w jedno sen, w którym jest się inaczej, choć równie namacalnie.
Kiedy zaczynałem pracować nad niniejszym wyborem, starałem się nie tylko uchwycić najważniejsze wątki pojawiające się w twórczości poetyckiej pisarza, ale też zaprosić czytelnika do wejścia w osobistą relację z wierszami Białoszewskiego. Bo przecież ich lektura to, niezależnie od kalendarza, wejście w słynny „mironowy wtorek”. Przekroczenie progu jego mieszkania i „rozsiąście się” na wciśniętej pod okno, niewielkiej wersalce („Tu leży poeta Miron. Boże, daj mu większe wyro”). Te wiersze to wspólna podróż windą. To kartka nabita na klamkę z dopiskiem „wejdź i jak chcesz, to sobie to weź”[4]. Białoszewski pisze bowiem samego siebie, a przez to pisze osiedle, Warszawę, Polskę i świat. Bo „być samym sobą” to być w relacji do czasu, miejsca i innego człowieka. Ten zaś staje w wierszu żywy i realny, nawet jeśli pojawia się mimochodem, jak Le. w „Kończę 60 lat” czy Lu. w „Gorzej” (występujący pod pełnym imieniem również w „Któregoś marca (też 1964)”), lub jest przywołany jedynie jako inicjał w dedykacji wiersza. Osoby te zresztą możemy spotkać nie tylko w zamieszczonych w tomie wierszach, ale też w wielu innych tekstach poetyckich autora, jego opowiadaniach oraz w Tajnym dzienniku. Wbrew deklaracji: „bez ludzi/ tylko ja” poeta buduje swoje wiersze na relacji z drugim człowiekiem – choć czasem jest to relacja przykra, przygodna i wymuszona. Stanisław Barańczak zauważał, że dla Mirona Białoszewskiego „lęk przed samotnością jest jak gdyby odwrotną stroną indywidualizmu i samotnictwa”[5]. Odrębność i wychodzenie poza to, co grupowe, nie może istnieć zatem bez tego, wobec czego twórca się dystansuje. Trzeba też zauważyć, że ten – jak twierdziła Maria Janion – „największy polski poeta prywatny” potrafi przekroczyć horyzont tego, co własne. Dziś ów mniej oczywisty głos autora wybrzmiewa szczególnie wyraźnie.
Jest marzec 2022 roku. Zastanawiam się, jak pisać o wierszach Białoszewskiego, gdy przywódca „dziwnego narodu omijającego w mowie słowa «jestem» i «mam»” ludobójczo „obmapowuje” Europę. Gdy coraz głośniej syczy wąż dziejów. Gdy ci, co „noszą sobą jakieś swoje własne miejsca”, muszą uciekać, a ktoś chce, by to zaczęło znaczyć, że ich nie ma. Gdy dzień zamienia w noc. Nie potrafię dziś czytać wiersza „W obcym kraju” – pisanego przecież w zupełnie innym kontekście – inaczej niż przez historie nowo przybyłych do Polski sąsiadów. Nie potrafię inaczej niż przez ich doświadczenia czytać „porosyjskiej ballady” – wciąż „nieprzedawnionej”. A przecież miesiąc temu odbierałem te wiersze zupełnie inaczej. I to też świadczy o wielkości poezji Mirona Białoszewskiego.
By zostawić czytelników nie w minorowym, a mironowym nastroju, na koniec chciałbym zaprosić do wzięcia udziału w konkursie. Proszę spróbować przeczytać „Karuzelę z madonnami”, a przy tym uniknąć podśpiewywania głosem Ewy Demarczyk i frazowania dyktowanego melodią Zygmunta Koniecznego. Na zwycięzców czekają atrakcyjne nagrody: koszajec oraz czarne skarpetki Dantego. Co gest, to gest!
Przypisy:
[1] A. Sandauer, Poezja rupieci, w: tegoż, Samobójstwo Mitrydatesa. Eseje, Warszawa 1968, s. 115, 127.
[2] M. Białoszewski, „Spiszę wszystko”, w: Szumy, zlepy, ciągi, Warszawa 1976, s. 8.
[3] „Mirón” po hiszpańsku znaczy „podglądacz”, co odnotował Aleksander Trojanowski.
[4] „Wiosną 1971 roku, w umówiony dzień odwiedziłem Mirona. Na drzwiach wejściowych zobaczyłem nadziany na klamkę plik zeszytowych kartek. Przeczytałem: «Skarabeuszu wejdź i jak chcesz, to sobie to weź». Był to rękopis wiersza Sen, opatrzony datą 27 maja 1971 roku” – T. Sobolewski, „Jak chcesz, to sobie to weź”. Komentarz do „szóstego tomiku” wierszy Mirona Białoszewskiego i rękopisu Snu”, https://terytoria.com.pl/modules/nxproduct/images/1853/fragment-miroforfragment_1607936026.pdf.
[5] S. Barańczak, Język poetycki Mirona Białoszewskiego a struktura mowy dziecięcej, „Pamiętnik Literacki” 1973, nr 64/1, s. 151–194.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
