Krzysztof Sztafa: Jak do tej pory układały ci się przygody z literaturą? Masz już za sobą jakieś publikacje, przebyte konkursy, odbębnione warsztaty?
Jakub Pszoniak: Jedyne publikacje, jakie mam na koncie, to nudne naukowe artykuły w nudnych naukowych periodykach. Daleko im do literatury, mimo, że składają się z tych samych liter, a często nawet słów. Nigdy też nie uczestniczyłem w żadnych konkursach ani warsztatach. Więc Połów to dla mnie podwójny debiut.
Pomógł Ci w jakiś sposób ostatni Festiwal Stacja Literatura 21? Podobały Ci się zajęcia zorganizowane w Pracowni twórczej? Które ze spotkań uważasz za najbardziej inspirujące?
Na pewno. Pisanie wierszy bywa postrzegane jako przejaw egzaltacji. Często zresztą słusznie. Mówienie o poezji było dla mnie dotychczas przez to trochę krępujące. Festiwal mnie w tej kwestii odblokował. Polubiłem się z paroma osobami, a rzadko mam okazję kogoś polubiać ostatnio.
Same warsztaty były też bardzo ciekawe. Zupełnie się nie znam na literaturoznawstwie ani filologii. Nie wiem nawet, czym się zajmują komparatyści. Do literatury podchodzę raczej intuicyjnie. A jeśli zdarzy mi się spojrzeć na nią bardziej analitycznie, to przyjmuję raczej perspektywę socjologiczną. Przez ten pryzmat, trochę po omacku, na własne potrzeby próbuję zrozumieć dynamikę literackich trendów, tarcie idei itd. Warsztaty były o tyle inspirujące, że zwracały uwagę na pewne aspekty języka poetyckiego, które dotychczas traktowałem instynktownie, wpisywały je w szerszy kontekst. Ale przede wszystkim inspirująca była możliwość spotkania osób, które znam z książek. Albo raczej znam ich książki, a przez to wydaje mi się, że też je siłą rzeczy trochę znam. To śmieszne uczucie. Wiesz, co ktoś myśli o świecie, dzielisz czyjeś lęki, poruszają cię te same rzeczy, ale wyciągasz papierosy i nie wiesz, czy ma zapałki – nie napisał w końcu w żadnym ze swoich tomów, czy ma, czy nie. Nie wiem, czy sztuka powinna być czytana przez pryzmat autora. Nieznajomość twórcy pozwala zachować większy obiektywizm wobec samego dzieła. Z drugiej strony to trochę pozór, tropy biograficzne bywają istotne dla odczytania sztuki. Tak czy inaczej po prostu przyjemnie jest nawet nie tyle poznać, co po prostu zamienić parę słów z kimś, kogo cenisz.
Uważasz, że Połów wciąż jest najlepszym miejscem dla debiutantów? Podobno gdzieś tam mówi się, że ten konkurs ma już lata swojej świetności za sobą.
Wiadomo – Połów skończył się na Kill ‘Em All.
Jest coś, co uderza mnie w Twoim zestawie – w tym pozytywnym sensie – na tle dotychczas zaprezentowanych wierszy. Interesuje mnie, z jednej strony, brzmieniowa dbałość, z którą podchodzisz do swoich wierszy, a z drugiej zawarty w nich pewien rodzaj zaangażowania. Wiersz powinien – żeby zacytować klasyka – być czy znaczyć? A może to anachroniczna, fałszywa i szkodliwa alternatywa?
Dziękuję. Wydaje mi się, że wiersz, żeby być dobrym wierszem, musi być dobrym wierszem. Dobry wiersz – tak mi się zdaje, bo zupełnie się na tym nie znam – musi być językowo precyzyjny. Oczywiście język może wychodzić poza ramy, ale tylko wtedy i tylko w taki sposób, w jaki autor tego chce. Mówiąc za Gombrowiczem: jeśli wiemy, że rybę jeść należy dwoma widelcami, możemy sięgnąć po nóż. Jednocześnie chyba dobry wiersz zawsze jest o czymś. Wydaje mi się, że radykalne odarcie poezji z treści też o czymś mówi. O wyczerpaniu wiary w literaturę potrafiącą wpływać na rzeczywistość, o kondycji świata, o tym, że za oknem ni chuja idei na przykład. I – identycznie – radykalne uproszczenie formy, a nawet świadoma rezygnacja z formy również jest rodzajem formy.
Jaka poezja jest, jak wspominasz, odarta z treści? To dość przewrotne sformułowanie.
Faktycznie. Chodzi mi o poezję, albo szerzej – sztukę – która programowo rezygnuje z tematu. Witkacy blisko sto lat temu uznał, że sztuka w dotychczasowym kształcie straciła sens, sformułował więc koncepcję czystej formy. Miała ona poprzez odrzucenie treści dotknąć prawdziwej, w jego przekonaniu, rzeczywistości. Sam Witkacy nie do końca stosował się do własnej idei, niemniej ukształtował pewien sposób myślenia o sztuce.
Na początku wieku na łamach Tygodnika Powszechnego – a więc nie w niszowym czasopiśmie krytycznoliterackim – Jacek Podsiadło przeprowadził krytykę „hermetycznej poezji”. Poezji albo niemożliwej do zrozumienia dla osób spoza wąskiego grona wtajemniczonych, albo całkowicie pozbawionej sensu. Jego felieton spowodował sporo zamieszania. Polemika, którą wywołał, była o tyle ważna, że dotykała koncepcji poezji. I choć słychać w niej było też, niestety, echa jakieś osobistych sympatii i antypatii, to nie pamiętam ważniejszej dyskusji na temat literatury w ostatnich latach (tekst Andrzeja Franaszka przychodzi mi jeszcze do głowy, nie miał on chyba aż takiej wagi). Marcin Sendecki odniósł się potem złośliwie do Podsiadły i jego wizji literatury w tomie Opisy przyrody. Rozumiem i w jakiś sposób podzielam argumenty obu stron sporu. Pisząc „na temat” łatwo popaść w banał, idąc drogą „czystej formy” łatwo z kolei wpaść w bełkot. Podobne dylematy pojawiają się w sztukach wizualnych, choć w ich przypadku częstsze są dzieła zupełnie pomijające kwestię formy.
Wydaje mi się, że najważniejsze jest odróżnienie pisania bez sensu od pisania w poprzek, albo obok sensu. To drugie udaje się na przykład wywołanemu do tablicy przez Jacka Podsiadłę Marcinowi Sendeckiemu.
Ładnie powiedziane. Na gruncie krytyki literackiej tego typu spory – forma czy treść, znaczenie czy bełkot – wracają jak bumerang, średnio raz na pięć lat. Franaszek, zdaje się, wywołał jednak równie dużo emocji co Podsiadło, również w środowiskach młodoliterackich. Sam mam wrażenie, że prawda leży gdzieś w środku, pomiędzy tymi szalonymi dychotomiami, które – powiedzmy sobie szczerze – są nie tylko wtórne, ale też pozbawione mocy poznawczej. Zaglądasz może do najnowszej polskiej poezji? Myślisz, że tam ten problem nadal istnieje? U takiego Taranka albo Mateusza.
Takich sporów oczywiście było więcej – tekst Andrzeja Franaszka był dosyć głośny, tekst Przemysława Witkowskiego opublikowany w Przekroju też wywołał jakąś dyskusję. Nie śledziłem tego specjalnie, te były na tyle głośne i interesujące, że zwróciłem na nie uwagę. Artykuł Podsiadły i reakcje, jakie wywołał, wydawały mi się jednak najbardziej rzeczowe. Chyba był też pierwszy.
Nie mam pojęcia, czy ten spór przeniósł się na nasze pokolenie. Nie wydaje mi się. Wydaje mi się, że zaczynamy czuć na plecach zimny oddech historii, młoda poezja próbuje jakoś na to reagować. Już nie jest tak, że „niczego o nas nie ma w konstytucji”. Jest. Musimy się tylko o to upomnieć. Kira Pietrek to zrobiła pokazując różnicę pokoleniowych perspektyw. Oczywiście trochę upraszczam, ale wydaje mi się, że nie jest to zupełnie nieuprawniony wniosek.
Lubię wiersze wielu poetów z mojego pokolenia. Kira Pietrek sprawiła, moim zdaniem, że poezja zaangażowana odzyskała siłę. Przywróciła sens pisania „bardzo o czymś”. Dotyka istotnych spraw w bardzo czytelny sposób, posługując się jednocześnie subtelnymi środkami. Świetnie udało jej się przenieść nowofalową strategię wykorzystania języka propagandy na dzisiejszy grunt. Chociaż redukowanie jej wierszy tylko do tego jest bardzo krzywdzące. Nie trafiłem przed Językiem korzyści na poezję, która byłaby jednocześnie tak mocna i tak subtelna, tak „tu i teraz” i tak uniwersalna. Bardzo lubię wiersze Jakobe Mansztajna – są cholernie wzruszające i jednocześnie nie są ckliwe. Często wracam do Szymona Słomczyńskiego, lubię precyzyjność jego języka. Ich wiersze bardzo się od siebie różnią, a jednak jest w nich coś wspólnego. Nie mam pojęcia co, ale jest. Liczę na to, że ktoś, kto zna trudne słowa jakoś to nazwie i będę mógł się na to powołać.
W komentarzu do „Lux ex Silesia” wspominasz, że „Śląsk to wiersz, który wystarczyło spisać”. Pewnie bliska Ci idea literatury – użyjmy skrótu myślowego – małych ojczyzn? Wolisz pisać o tym, co w zasięgu Twojego wzroku?
I tak, i nie. Śląsk to tylko jeden z wątków, które podejmuję w wierszach. Wyrosłem na Śląsku i Śląsk ze mnie wyłazi. Do tego mam wrażenie, że to jest przestrzeń realizmu magicznego trochę, dlatego warto o nim mówić. Angelus Lecha Majewskiego fantastycznie to pokazał. Paradoksalnie im bardziej świat się kurczy, tym chętniej zwracamy się ku swoim korzeniom. To naturalny odruch. Z jednej strony jest to bowiem samoobrona przed unifikacją, zwrot ku bezpiecznej, zmitologizowanej przestrzeni dzieciństwa, z drugiej strony to, co wydawało się przaśne i wstydliwe po przefiltrowaniu przez kulturę zyskuje na atrakcyjności. Opisując Śląsk staram się zrobić to w sposób możliwie czytelny nie tylko dla Hanysów, mam nadzieję, że mi się to udaje.
Na koniec opowiedz nam, proszę, o swoich wakacyjnych lekturach.
W 2004 roku – miesiąc po nieodnotowanym przez wielu anglików wejściu Polski do Unii – wiodłem przez moment żywot wakacyjnego bezdomnego. Miałem ze sobą dwie książki – Amerykę Kafki i Myszy i ludzie Steinbecka. Amerykę – bo akurat kupiłem, Myszy i ludzie – bo mało miejsca zajmowała w plecaku. Najgorszy wybór dla kogoś, kto przesypia na ławce swój sen o funtach, które wtedy stały wyjątkowo dobrze. Po tej przygodzie obiecałem sobie, że na urlop zabieram tylko przyjemne książki. W tym roku na wakacjach przeczytałem biografię Michała Urbaniaka, Język rzeczy Deyana Sudjica i Galapagos Kurta Vonneguta. Ja-Urbanator to kapitalnie spisana gawęda Urbaniaka o sobie samym, o jazzie, o Łodzi i Nowym Jorku. Zaraz po powrocie kupiłem autobiografię Urszuli Dudziak. Chciałem zestawić ze sobą opowieści uczestników tych samych wydarzeń. Okazało się, że to jedna z najgorszych książek, jakie czytałem w życiu, do tego fatalnie poskładana. Język rzeczy to trochę banalna opowieść dyrektora Design Museum w Londynie o wzornictwie przemysłowym. Czyli wakacje z literaturą faktu. Bo Vonnegut tak dobrze opisuje kondycję ludzkości, że nawet absurdalna opowieść o delfinach, w które wyewoluował w przyszłości człowiek, jest literaturą faktu. A do tego jest poezją. Vonnegut nieprawdopodobnie panował nad językiem.