książki / POEZJE

Dzieła zebrane, tom 3

Tymoteusz Karpowicz

Fragmenty książki Tymoteusza Karpowicza Dzieła zebrane, tom 3, wydanej w Biurze Literackim 4 lipca 2013 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

III Nawiedzenie (fragment)

zachód cie­le­sny:

w świe­tle zacho­du nie było to jasne
cze­go dowie­dzie noga albo obłok
może sukien­ki bez przy­czy­ny wia­tru
być może cia­ła bez sukien­ki chmu­ry
nie trze­ba szyi łago­dzić ni pta­ków
do gniazd dola­tać oczu rąb­kiem nie­ba
trze­ba za ręce w powie­trzu dotknię­te
aż po ręka­wy peł­ne rąk do słoń­ca
zie­mię z guzi­ków i obło­ków odpiąć
aż po cie­le­sne poń­czo­chy za lasem
zdej­mu­jąc wszyst­ko przez zmą­co­ny pro­mień
bo już się doszło cało­wa­nia siwo
bo już się wło­sy unio­sły za mro­kiem
i tyl­ko wes­tchnie rosa przy obca­sie
i wszyst­ko zaj­dzie za cia­ło i zie­mię
głę­bo­ko wszyst­ko na bok się poło­ży

para­lak­sa 18

tak chce żyć

suną­cy wzdłuż cia­ła
wąż ręki do wil­got­ne­go ognia
spóź­nia się o dłu­gość ogo­na
tuż przed innym mięk­kim uką­sze­niem
gdzieś śmie­ją się do roz­pu­ku
usta życia gdzieś powie­wa
śmierć bia­łą skó­rą pod­da­ją­cą się całą
dwu­bocz­no­ścią mię­sne­go świa­tła
a puls krwin­ki ukła­da na szczyt

potem nad wisłą wyląg kle­opa­ter
pie­rze majt­ki ze swych anto­niu­szy
wyli­ny męskie leżą na pio­łu­nach
wiatr z pasma wzro­ku przę­dzie
paję­czy­nę i jak naj­de­li­kat­niej
zasnu­wa usta przed wypo­wie­dze­niem
miej­sca na zie­mię któ­re tak chce żyć

para­lak­sa 19

gasze­nie dia­bła

ple­wy z przy­ka­zań dały bia­ły chleb dla nie­ba
czar­ny dla pie­kła dalej sczezł ape­tyt
tyl­ko języ­kiem na dwa róż­ne sma­ki
od potę­pie­nia świę­tość odgro­dzo­no
pur­chaw­ki rosły swo­bod­nie na war­gach
w nie­dzie­le w górę dymi­ły a w sobo­ty w dół
gdy się od przo­du żyw­cem odma­wia­ło:
świę­ci zrzu­ca­li z sie­bie gru­be płasz­cze rzeź­by
bo w nawę wcho­dził dia­beł zapa­lo­ny
cze­go tu szu­kał tym gasił go Bóg


XII Za waszą wolność i naszą (fragment)

moja czeczenia

 

Naj­dziel­niej­sze­mu z naro­dów
– naro­do­wi cze­czeń­skie­mu

I
KROK WSTECZ

w środ­ku życia usta­wi­li śmierć
w środ­ku śmier­ci usta­wi­li życie
a w tych wnę­trzach zapa­li­li kau­kaz
niech się widzi na każ­dym obło­ku
odblask ser­ca cze­czeń­skie­go: wol­ność

w górach krwa­we zasia­li doli­ny
a od dolin krwią pod­bi­li góry
na moskiew­ski bagnet nabi­te
wróg pod­no­si płu­ca cze­cze­nii
ale one jesz­cze wyżej oddy­cha­ją

na odde­chu tym sta­nę­ła burza
a na burzy tej wzno­si się wol­ność
ruski orzeł do tej wyso­ko­ści
nawet skrzy­dłem sta­lo­wym nie wzle­ci
choć­by język wywa­lał z ognia

dzień tu objął stu­le­cia naro­du
a stu­le­cia naro­du – dzień
w tym zega­rze moskiew­ski czas
może wybić tyl­ko śmier­ci godzi­nę
dla żoł­nie­rzy któ­rzy z nim przy­szli

a krok wstecz
i byli­by już w życiu

II
LERMONTOW I GOETHE W GROZNYM

pło­mień nad góra­mi
pło­mień na doli­nie:
dym cze­cze­nii oczy
do ognia odwi­nie

i poka­że drże­nie
liści nad dro­ga­mi:
„nigdzie nie przy­sta­waj
śmierć na kin­dżał naniż”

III
DEMON W GROZNYM

co robisz tu demo­nie?
grze­bię się w ludz­kich pro­chach
spa­li­łem tu tama­rę
bo mnie nie chcia­ła kochać

chcę by ich krnąbr­na szczyp­ta
w opusz­kach mi zabi­ła:
ja prze­cież ją kocha­łem
to była wiel­ka miłość

demo­nie pra­gnień swo­ich
nigdy nie zdo­łasz ziścić
bo mówisz o miło­ści
a żyjesz z nie­na­wi­ści

pro­chy tama­ry wia­try
porwa­ły już za chmu­ry:
ty do ich wyso­ko­ści
nie będziesz mógł tu uróść

wra­caj do pie­kła idąc
po czasz­kach jak po dzwo­nach:
być może tam na dobro
zosta­niesz prze­mie­nio­ny

wów­czas odmie­nisz mrok swój
na nie­bo­sięż­ne lśni­wo:
tama­rę zstę­pu­ją­cą
obej­miesz bia­łą żywą

IV
MICKIEWICZ W GROZNYM

Jakie to strasz­ne góry car Rosji tu spie­nił
W miej­scu gdzie żywą wodą prze­pły­wa­ło mia­sto,
Gdzie słoń­ce nawet przez noc połknię­te nie gasło
W cze­czeń­skich zni­czach wnie­sio­nych do źre­nic?

Kto je tak posiec zdo­łał i w szczę­ki kamie­nic
Powpy­chał ludz­kie żebra i ogniem zatrza­snął,
I oddał lot­ne żle­by pło­mie­niom na pastwę,
Wody Sun­ży na rwą­cą poso­kę zamie­nił?

To nie są żad­ne góry. To w wyso­kich bły­skach
Najeźdź­ca prze­mełł Gro­zny w hał­dy do koły­ski,
Niby sło­wem wyklę­ty, a wspar­ty Euro­pą.

Kolum­ną z kości pod­bił się: wol­no­ści rodzic,
Żela­zo w sobie wzdął i aby się ochło­dzić
Raz krwią pier­si pole­wa, raz prze­kra­pia ropą.


IV Narodzenie

poran­ne drzwi do ogro­du:

pró­ba wyj­ścia

sprzecz­nie poru­szy­ły się dwa pra­we drze­wa
choć noc całą wbi­ja­ły w sie­bie
sęk po sęku lewe soki i ruchy
rysa w ogro­dzie dory­so­wa­ła się niżej iry­sa­mi
wyżej gwiz­dem kosa
skład drzew roz­sy­pał się
poza skład powierzch­ni
i skład apo­stol­ski
escha­to­lo­gicz­na zda­wa­ło­by się kora
zmó­wi­ła za sie­bie moty­le
tyl­ko dzię­ki fra­mu­dze drzwi
ave tibi
zosta­łem czło­wie­kiem z nie­za­chwia­nym drew­nem
et bene­dic­tus fruc­tus ven­tris tui
wte­dy zro­zu­mia­łem jak nie­bez­piecz­ny
ora pro nobis
jest zbyt wcze­sny wiatr
et nunc
jak nie­obo­jęt­na jest
et in hora mor­tis nostrae
mor­fo­lo­gia drzwi
amen

mor­fo­lo­gia drzwi

nigdy nie odwa­ży­ły się
zie­lo­nych uszu
przy biał­ku sło­wa
dopusz­cza­ły tyl­ko takie wąt­pli­wo­ści
jak mosięż­na klam­ka
zamek i szkło
sta­ło się to moż­li­we
dzię­ki byciu w drze­wie
kto w nim wscho­dzi i zacho­dzi
ma węch w kształ­cie kloc­ka
i słuch w posta­ci wió­ra
resz­ta jest drzwia­mi

kie­dy mor­phe nama­wiał
by z szy­ku łyka
do cze­goś bar­dziej szy­kow­ne­go
wykrę­ca­ły się w zawia­sach
odwra­ca­ły skrzy­dła:

jeste­śmy wier­ne
mat­ce sie­kie­rze
otwie­ra­my zamy­ka­my
pro­sto­kąt powie­trza
po co mamy hory­zon­ty
a sobie dro­gę
do ciche­go drze­wa

gdy­by­ście wie­dzie­li
jak słod­ko
w naszych sto­pach
rękach i gło­wie
drew­nia­ne gwoź­dzie

bok ręce nogi obie
na otwar­cie czło­wie­cze tobie

były dzieć­mi lasu
musi­my przy­jąć
że są takie dzie­ci

one są prze­zna­czo­ne

to są prze­cież drzwi do zwil­ża­nia wody
to są prze­cież drzwi pogłę­bia­ją­ce rybę
głę­bi­no­we roz­wią­za­nia zle­wów
to są prze­cież suche kara­wa­ny
z wiel­błą­da­mi peł­ny­mi upa­łu
obra­ca­ne łyż­ką na patel­ni
komu ogień do pie­cze­nia pal­ców
komu rze­ka do zmy­wa­nia gło­wy
usta peł­ne lemo­nia­dy
po zni­żo­nym pra­gnie­niu
poza deską

to są prze­cież drzwi pocą­ce się przed sobą
kosze desz­czu drzwi szczu­pa­ki drzwi magno­lie
drzwi duża wód­ka drzwi mały spa­ce­rek
drzwi pięć tra­fień drzwi fiat mul­ti­pla
drzwi chru­pa­ne z kre­mem poziom­ko­wym
drzwi kocha­ny drzwi kocha­na drzwi mój pierw­szy
drzwi moja pierw­sza o co wam cho­dzi
drew­no nasze jest wier­ne swe­mu powo­ła­niu
deszcz wam prze­cież zmy­wa brud­ne ręce
ryba napraw­dę pły­nie
już nie­wi­dzial­nie

modli­twa do drzwi

do was jed­nak oca­la­ją­ce odwa­żę się zmó­wić małą gąsie­ni­cę
nie­wiel­ką kunę lisią kitę
aby mięk­kie dzie­ci sła­ły się w was łącz­nie z przy­pad­ka­mi
nóg i piłek waniek-wsta­niek i miej­scow­ni­kiem
jak w dekli­na­cji łabędź ma sie­dem szyj
tak wy miej­cie sie­dem ram amfor
for­man­tów amu­rów for­mo­two­rów i mara­bu­tów
jak aram cha­cza­tu­rian ma ple­cio­ne meble z muzy­ki
bądź­cie wyro­zu­mia­łe dla podu­szek że dopusz­cza­ją gło­wy do nie­fo­rem­nych snów
bądź­cie łagod­ne dla stru­mie­ni że pozwa­la­ją sobie na tyle wykrę­tów
niech na was zakrzy­wia się naiw­na pro­sto­ta krę­go­słu­pów
a pro­stu­je się wąż
myśl­cie gli­cy­nia śledź hje­we pie­roż­ki ruskie bona­par­te
glob­tro­te­rzy świę­ty niki­for pasek antek z mań­ką ali­ga­tor huś­taw­ka
jed­na kurt­ka na wacie dwa grzy­by w stud­ni trzy ćwier­ci do ręka­wa
myśl­cie nie­po­rząd­nie nie pożą­daj­cie poli­tu­ry
bądź­cie jak wie­ża babel wie­lo­wło­sa i do zbu­rze­nia
nie pod­trzy­muj­cie nie wspie­raj­cie żebrac­twa drzew­ne­go wor­ka wia­tru
wte­dy cha­na­an jaki oprze się kto o was gdzie gdzie­kol­wiek komu
komu­kol­wiek wasze rany prze­cież ranek o poran­ku sło­wo daję
taniec pta­ków wyzwo­lo­ny z waszych sęków
gib­kie ręce urwa­ne z kla­mek
drze­wow­zię­cie do weł­no­drze­wia
taka jest fala do drzwi
i do mnie


Śmierć gospodarza

alfa
ŚMIERĆ GOSPODARZA

Co on tam robi w środ­ku nocy?
– Prze­ja­śnia

Dla­cze­go więc wokół nie­go sta­je się coraz ciem­niej?
– Odwra­ca się

Widzę już tyl­ko jak­by samo miej­sce po nim
– Zja­wia się uby­wa­ją­ce

Więc odzy­sku­je coś czy tra­ci z daw­ne­go zary­su?
– Prze­ciw­le­gle­je

Czy zjadł chleb któ­ry poło­ży­łem mu na sto­le?
– Oduczył się gło­du

Czy wypił wodę nala­ną do kub­ka?
– Wyczer­pał pra­gnie­nie

Czy stoi przy nim koń i pług i leży ski­ba?
– Nie ma tam obec­no­ści

A pole w któ­re codzien­nie wycho­dził?
– Już nie­do­stęp­ne

Czy jest ktoś kto mu rękę popra­wia przed ruchem?
– Nic tam popra­wić się nie da

A śmierć mu spod powie­ki co wybie­ra?
– Ona to prze­sła­nia

Czy ty to wszyst­ko Boże widzisz jak na dło­ni?
– Two­jej pyta­ją­ca

O autorze

Tymoteusz Karpowicz

Urodzony 15 grudnia 1921 w Zielonej koło Wilna. Poeta, prozaik, dramaturg, tłumacz. Pracował jako asystent na Uniwersytecie Wrocławskim, a także redaktor w pismach: "Nowe Sygnały", "Odra", "Poezja". W 1973 roku wyjechał do USA, potem do RFN i Berlina Zachodniego, w 1978 roku osiadł w Chicago, obejmując katedrę literatury polskiej na uniwersytecie stanu Illinois. Za ostatni tom, Słoje zadrzewne (1999), otrzymał Nagrodę "Odry" oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Zmarł w Oak Park 29 czerwca 2005.

Powiązania