Kindertotenlieder
I.
Muszli gładź przezroczysta słomki koraliki
kruche konstrukcje światła – prześmiewcy zwodniczy!
Nie wstyd wam się obrócić w kurz nad przewracaną
stroną książki, w kukułkę, w ognik na pierścieniu –
– i nic aż po wieczność?
W piersi go nosiłem
na nosidłach z cynfolii i puchu królika.
Aż w głębokości ciała, których nie przeczułem,
spadł – milczący, spadł – wiotki. Nosiłem go w piersi.
II.
To była
bardzo
mała śmierć
dlatego prawie jej nie zauważyliśmy
tylko kiedy
przykładając do czoła
rozpostartą wstęgę czarnej koronki szeroką na dłoń
powiedziałeś
nie ma słońca i wody i ptactwa wszelakiego
pojąłem że wraz z całą ziemią
puści jesteśmy i próżni i unosimy się nad wodami
w bezkres w bezkres
III.
Pokropił – wieko w ziemię i ziemia na wieko
liny okrzyki piasek na fałdach atłasu
Czy jak ja stoisz lekko, czy stoisz tak lekko
bo ziemia ciebie wspiera i w kołysce czasu
kołysze pieszczotliwie? Odgarnij ze skroni
liść róży i pąk róży. Ja odgarnę jaśmin
wyrastający z biodra. Korę masz na dłoni.
Dniem będziemy mu mroczni, a nocami – jaśni.
IV.
Patrz, jak idzie – po wzgórzach
skacząc idzie
– i my, po dolinach
wiatr zawraca papierowe samoloty
łabędzie i anijoły
ścieżek nie ma nie ma nie ma
nic na wzgórza nie wiedzie
wiatr zawraca papierowe samoloty
głosy znaki tajemne indiańskie sygnały
a on nie patrzy, tylko idzie, skacząc idzie po górach
V.
Gęste relikwie włosów przewiązane wstążką
bladoniebieską i inne zioła wonne –
– obcięte paznokcie, węźlasty kryształ serca
chryzoelefantynę skóry w cienkich płatkach
oczy
umieściliśmy w herbariach naszych głów
nocą spać nam nie daje szelest kart
i oddechów szelest które wciąż no posłuchaj
wciąż a tyle już czasu – od kosmyków do ścięgien
od warg do małżowin wznoszą się spokojnie
spokojnie spokojnie spokojnie się wznoszą
Warszawa, marzec 2001
Rubryki strat i zysków gromadzą zarówno te poematy, które uważam za kluczowe dla różnych etapów mojego pisania (i które często udzielały swojego tytułu kolejnym tomikom), jak i te, które stanowią odprysk, świadectwo obrania i porzucenia (pytanie, czy na zawsze, jest otwarte) tej czy innej ścieżki poetyckiej. Tak jest w przypadku Kindertotenlieder.
Od początku byłem poetą retorycznym: wierzę, być może naiwnie, w możliwość porozumienia między poetą a czytelnikim, w to, że wiersz służy nie tylko przekazowi podskórnemu, intuicyjnemu, odczuwanemu przez bebechy, ale i przekazowi intelektualnemu. Że jest głosem zabranym w sprawach mniej lub bardziej zasadniczych. Stąd ważna była dla mnie zawsze kategoria zrozumiałości (choć, oczywiście, nie oznacza ona, że czytelnikowi nie stawia się wymagań, że mówi się do niego jak do niezbyt rozgarniętego dziecka – zrozumienie wiersza bowiem może dokonać się na rozmaitych poziomach, w zależności od kompetencji danego czytelnika).
Aby doszło do zrozumienia tego rodzaju, przede wszystkim sam autor musi wiedzieć, co chce przekazać. Tymczasem nie wiem, o co do końca chodzi w Kindertotenlieder. Ani kto mówi (ja? bezosobowa “postać mówiąca w wierszu”?), ani do kogo (nikt nie staje mi przed oczami, kiedy czytam ten tekst, ba, wydaje mi się, że podobnie było wtedy, kiedy go pisałem; ktoś bliski, zapewne, ktoś kochany?), ani o kim. Czy śmierć należy rozumieć literalnie (śmierć dziecka?), czy chodzi o rozstanie i utraconą miłość? Intuicyjnie powiedziałbym, że o to drugie i mogę sobie gdybać, że o mnie i o miłość konkretną: pierwszą, straconą i nieodzyskaną, ale kim jest wówczas “ten drugi”? Następcą utraconego, czy może drugim mną, na którego patrzę z dystansu i z którym rozmawiam?
Dziesięć lat temu wstydziłem się, że ten wiersz nie mówi jasno, że nie zawiera kluczy do siebie, że jest nie dość retoryczny właśnie; wydawało mi się to wówczas zasadniczą wadą, stąd nie trafił do żadnego z wczesnych tomików. Teraz widzę go jako jedną z ówczesnych możliwości rozwoju mojego pisania, a jego niejasność nie wydaje mi się aż takim brakiem. Szukam w pamięci źródeł: z pewnością płyta z Kindertotenlieder Mahlera śpiewanymi przez Janet Baker, dawno temu sprezentowana przez moją pierwszą miłość, wówczas już byłą, i poczucie straty porównywalne z opłakiwaniem kogoś zmarłego. Być może na moje wewnętrzne przyzwolenie dla ich niejasności wpłynęło to, jak próbowałem sobie tłumaczyć – rozumiejąc co trzecie słowo – oryginalne teksty (skądinąd dość retoryczne i jasne, jeśli zna się niemiecki lub dysponuje książeczką od płyty, w której przełożono go na cztery języki); czego nie rozumiałem wprost, dopowiadała muzyka i intonacja głosu Baker, i pusty pokój (z komputerem, na którym to pisałem: dużym, kanciastym, z zupełnie innych czasów).