XXVI
Oto i pierwsza rzecz,
Którą pojąłem: czas
To echo siekiery,
Idące w las.
Wesela w Zielone Świątki
W tamte Zielone Świątki uciekałem trochę
Później; dopiero
O pierwszej dziewiętnaście, w słoneczną sobotę
Pociąg, w trzech czwartych pusty, opuszczał swój peron:
Wszystkie okna otwarte, poduszki gorące,
Całe poczucie, że się spóźniłem – dalekie.
Jechał na tyłach domów, przez ulicę, pełną
Lśniących szyb aut, przez doki, rybami cuchnące,
Aż tam, gdzie ponad zmienną szerokością rzeki
Spotykają się woda, Lincolnshire i niebo.
Skwar drzemał w głębi lądu; całe popołudnie
Braliśmy długi zakręt,
Powoli, z przystankami, jadąc na południe.
Mijaliśmy krów krótkie cienie, wielką farmę,
Kanały z kożuchami przemysłowej piany,
Z rzadka zalśniła szklarnia: żywopłot to wzrastał,
To znów opadał; smrodek pikowanych obić
Ustępował niekiedy zapachowi trawy;
I już kolejne, nowe, byle jakie miasto
Zbliżało się akrami wraków i złomowisk.
Z początku nie spostrzegłem, jaki robią raban
Te wesela na każdej
Stacji, gdzieśmy stawali: cóż, słońce osłabia
Zainteresowanie tym, co się wydarza
W cieniu. Piski i krzyki na długich i chłodnych
Peronach brałem zrazu za figle pocztowców,
Więc spokojnie czytałem. Lecz za którymś razem
Mignęły mi dziewczyny, te parodie mody,
Szpilki, welony, miny, pomady do włosów,
Wszystkie w niepewnych pozach, zerkające czasem
Na ruszający pociąg, jakby po skończonej
Ceremonii żegnały
Coś, co z niej ocalało cudem. Zaskoczony,
Następnym razem chętniej, ciekawiej zerkałem
I widziałem to wszystko zupełnie inaczej:
Ojców zmarszczone czoła i szerokie pasy
Pod smokingami; matki krzykliwe i grube;
Wujaszka zbereźnika; trwałe ondulacje,
Rękawiczki z nylonu, substytuty, sztrasy,
Żółcie, ochry, fiolety i purpury, które
Dziwnie wyodrębniały z tłumu panny młode.
Tak, to w kawiarenkach,
Knajpach, domach weselnych, na podwórzach, w zdobnych
Karbowaną bibułką remizach dobiegał
Końca długi dzień ślubów. I wzdłuż całej trasy
Pary się gramoliły do pociągu; wkoło
Stała reszta; sypały się ostatnie rady
I confetti, a kiedy ruszaliśmy, każdy
Wyrażał to, co widział: marszczyły się czoła
Znudzonych dzieci; ojcom nigdy nie był znany
Sukces naraz tak wielki i tak bliski farsy,
Kobiety się dzieliły
Sekretem jak radosnym pogrzebem; zaś panny,
Coraz mocniej ściskając torebki, śledziły
Wzrokiem obrzęd ranienia. Potem, znowu wolni,
Obarczeni tym wszystkim, co kto widział, wreszcie
Ruszyliśmy na Londyn w kłębach gęstej pary.
Pola, dalej parcele. I cienie topoli
Leżące w poprzek jezdni. Mniej więcej czterdzieści
Minut, które się kiedyś będą wydawały
Chwilą na tyle krótką, by lepiej ułożyć
Kapelusz i powiedzieć:
Ledwo żyję – zaczęło się dwanaście pożyć.
Patrzyli na krajobraz, siedząc obok siebie –
Minęliśmy Odeon, potem wieżę ciśnień,
Kogoś, kto biegł na kręgle – żadne nie myślało
O pozostałych, których nie spotkają nigdy,
Lub o tym, jak ich życie wchłonie tę godzinę.
Ja myślałem o mieście, co w słońcu leżało,
O rejonach pocztowych jak polach pszenicy,
To był nasz cel. I kiedy, mijając pulmany,
Pomykaliśmy chyżo
Przez jasne węzły torów, zbliżyły się ściany
Czarnego mchu i wszystko prawie się spełniło:
Tamten kruchy, podróżny układ zdarzeń. To, co
Zawarł, trwało, gotowe z całą siłą, którą
Może dawać przemiana. Zwolniliśmy jeszcze;
W miarę jak zaciskały się hamulce, rosło
To wrażenie spadania, jak strzał ciemna chmura,
Posłana w niedosiężne, by gdzieś stać się deszczem.