Bio
Kiedy byłam rybą
Kosmos jak zawsze okrągły
Miał przytulne ściany
Śniłam o boskich płetwach
Pióropuszach i życiu
Po wodzie
Mówiono ogon
Odpada ale jest nagroda:
Para bolesnych stóp.
Nie wierzyłam
W bajki. Zapuściłam
Skrzydła jak liście
Czarnych paproci.
Och gdzież ja
Nie byłam!
Kiedy byłam rybą
Nie było w ogóle dni,
Seksu, ani różnicy.
Ciepło przychodziło
Z zewnątrz. Teraz
Mam w płucach nieznośnie
Lekkie powietrze,
Mam pokusę morza
W zielonych tęczówkach.
Patrzę w niebo: wieżyczko
Jakaś ty cudowna. Tańczę
Dla ciebie.
Fotosynteza
Słońce mnie rodzi prawie bezboleśnie,
na stopie mam plasterek ciepła, na powiekach
lekki kompres krwi, nieziemskie gogle.
Przysiada na nich widmo jak roztrzepany
błyskawiczny ukwiał, który mi opowiada
barwne ichtiologiczne historie. Czerwień
i czerń, tak wszystko się zaczyna,
później dopiero Wielki Wylew
Ultramaryny, która jest moją amfibią.
Jak to było? Staram się pamiętać
i coraz mocniej trę oczy. Tamte podskórne
czasy podpływają bliżej, są moje
na ułamek światła, momentalny bezdech
i rozkoszny strach, który się zaraz rozproszy
w musującej toni. Mieć ciebie świecie
na własność. Kochać cię, ciebie tracić.
A trzeba wyjść na ląd, opierzyć się i patrzeć
prosto w słońce.
Zieleń tęczówki jak morze.
Tkanka, tkanina, tlen.
Nie ma mnie dzisiaj
w świeżej euforii śniegu
ani w ostrożnym autobusie
który przywiózł ludzi
z wesołego miasta.
nie ma mnie
w piramidach książek które zwiozłam
z obydwu stron świata, które wkrótce przeczytam;
na stosie dwustronnych kserokopii
z których niedługo ułożę
historie wszystkich literatur.
nie ma mnie tu
kiedy ciepły telewizor
wygrywa z białym ziąbem okna
i czasem ma trójkątne oko.
nie ma mnie
mimo porannej dyscypliny
i zdrowia na żółtym talerzyku
ani wtedy gdy trzeźwość niedzieli
stanie się fioletową kostką lodu
na czole, jak plamka celownika.
kiedy pęka dzień i zamarzają drzewa
i zegarki i tylko wzmożona aktywność
różnych elektronicznych urządzeń
jest kładką po którą przejdę w sen;
kiedy puste ubrania
płyną na brzegu łóżka;
nie ma w cichym czasie przed budzikiem
kiedy się zjeżdża po wartkich strugach światła
z powrotem w ciepłą lukę snu.
nie ma mnie
kiedy nie mogę oddychać
i kiedy wybiegam na dwór po mroźne otrzeźwienie
i ostre fajerwerki blasku
w szarych oczach
kiedy ktoś na podglądzie przewija pory roku
kiedy w oczach mam czerwone niebo
i okładam pięściami podziobaną ścianę
kiedy potem kulę się pod liściem
i czekam aż zamgli się wiatr
Przejście
Coś tam we mnie i burza tego dnia
Urywa się w progu, który przestępujesz
Z nieaktualnym uśmiechem na poprzedniej
Twarzy, z blaskiem południowego słońca
Na wieczornym czole.
I w oku zamarzają rzęsiste krople
Deszczu jak wypieszczone w morzu
Kawałki szkła i wszystko zaraz się rozpuści,
Jak kolorowe masło, w mgnieniu
Słońca, w trzaśnięciu zamykanych drzwi, w szczerym
Wspomnieniu powietrza sprzed deszczu,
W nadziei na nowy blask. Pól ciebie tam,
Pól tu, a wchodząc masz za sobą błyskotliwą
Armię lustrzanych zajączków, wypuszczasz je
Na momentalny rekonesans.
Nie da się ich złapać. Moje gesty
Odzwierciedlają twój chwilowy taniec,
Symetria na wieki wieków, tak
Myślimy, a słońce zachodzi nam na progu
Gdzie moglibyśmy czasem
Się spotkać spotkać spotkać.
[Tym zaś, którzy tęsknią]
Tym zaś, którzy tęsknią, niechaj czas się zwinie
W kłębek, orzeszek, łupinkę, najwątlejszą
Łódkę, która fantazyjnie przemyci wzruszenie,
W tylnym lusterku eleganckie chmury.
Tutaj cię przyprowadzę. Pokażę ci ten kamień,
To garbate drzewo, drogocenną rosę. Tu usiądziemy,
Gdzie teraz robię zdjęcie, żrący czas na lśniącym papierze
Wyślę ci przez niebo.
Tym, którzy tęsknią niech się droga wzniesie
Na podobieństwo dywanu, do leczniczych chmur –
Oby pomogły zgładzić tę żałobę, która jest jak drzazga,
Jak przedwczesny wirus, ostry lustrzany odłamek.
Mam nas na końcu języka, a w tej figurze jest płacz:
Starszy ode mnie, trwały, monotonny lament,
On idzie od gór, niesie się na białych skrzydłach.