Zeszyt ćwiczeń
dla P. T.
Mieć cię na wyciągnięcie ekspresu i linii
174, a mieć cię po drugiej
stronie doby, w ciemnościach, za krzywizną ziemi
kiedy tutaj godziny przyjęć i otwarcia –
Wdech, wydech. Myśleć o tym zupełnie odwrotnie:
że środek jest na zewnątrz, że wyjście na balkon
jest jak wejście do sieni ogromnego domu,
gdzie światło się zapala i gaśnie kolejno,
przechodząc przez fasadę jak wysoka fala;
że należymy wcale nie do tych pudełek
z gliny, żwiru, z przewodów, do klatek ze zbrojeń,
lecz do wysokiej sali, w której je rozsiano –
żbiki tam przekraczają marszruty oddziałów,
miecznik przecina trasę białego liniowca.
Warszawa, 5 IX 2005
Brzytwa okamgnienia
Spójrz, właśnie tędy przeszła brzytwa okamgnienia,
plamki zakrzepłej sepii świadczą o jej przejściu,
z prawej zalane łąki i dachy obejścia
ponad nadmiarem siwej, nieprzejrzystej wody,
z lewej oni: tobołek, kufajka, patelnia,
warstwy rozwilgłych spódnic i rozmyte brody
pod kreskami kaszkietów. Łodzie ratunkowe
dojdą albo nie dojdą z Brześcia lub Kamienia.
Stan wody bez zmian. Zastój. Brzytwa okamgnienia
odcina to, co zbędne: całą resztę świata
za rozlewiskiem, jakieś sztaby kryzysowe
w surdutach, z wąsem, z lśnieniem słuchawek na blatach
szerokich, mahoniowych biurek. To, co płaskie
zostało na płaszczyźnie, na lśniącej powierzchni
cięcia: trafiają do nas te, nie inne, kreski
deszczu, bez chwili przed i chwili po, i wielka
woda i strach (na wróble) i ukryte paski
na których wisi w pustce mała, czarna leica.
Warszawa, 7-13 IV 2005
Szerokie okna
W dole delta – kaniony w płaskowyżach bieli
odsłaniają czarnoziem asfaltu. I w górę,
bystro po ogłowionym pniu topoli, w chmury
pocięte w zmienne kliny pękami gałęzi.
Cienka, zieleniejąca kora. Pękły tamy.
Sroki, dłuższe i cieńsze niż w styczniu, fruwają
z wyższej na niższą, z niższej na wyższą. Znów. Dalej
jest ostry brzeg obrazu: ocienione ramy
okien, sine framugi, kanty, kąty proste,
piony płyt i albumów na poziomach półek
o stałej wilgotności i temperaturze.
Gips. Zakrzep. Masz dwadzieścia cztery lata. Możesz
zmienić: soundtrack z “Chicago” na Trzecią lub Gotan,
tarantelle na Ninę. Wziąć słownik, odszukać,
i odłożyć. Poprawić jedną z dwóch poduszek
albo obie. Zaczekać. Napisać o srokach.
Warszawa, 28 II 2005
FOTO-FILM, A. Cechnowski,
ŁÓDŹ, Przejazd 24, tel. 457-23
Jest jeszcze Żyd z wełnistą brodą, pod kołpakiem
przymocowaną zmyślnie sznurkiem, i jest Turoń
w futrze – resztce paradnej szuby z Petersburga,
jest Ksiądz, zupełnie żywy, chociaż już na czarnym
tle tablicy; Królowie, jak przez wszystkie wieki
szkolnych przedstawień: karton z pozłotką i berła
z toczonych nóg od krzeseł. Obok Pastuszkowie
w wyszywanych kubrakach, jeden z kapeluszem
zawadiacko spuszczonym na dziewięcioletnie
oko. Jest góra bieli i szychu i pierza:
krążki twarzy w ogólnym puchu anielskości,
przepaski z promykami na lśniących, dokładnie
wyszczotkowanych włosach – a im wyżej w górę,
tym więcej Gwiazd, pod sufit ich graniaste głowy
(grać ogony w Jasełkach – choćby i komety –
cóż, to może naznaczyć raz na całe życie).
Tylko ona, w zawoju, z plastikową lalką
Patrzy dalej i głębiej i mocniej i straszniej
nad pudłem aparatu, głową preceptora;
jest rok trzydziesty siódmy. Brakuje w obsadzie
Diabła i Śmierci. Idą przez skute jeziora.
Warszawa, 2. IX. 2005
Przyjęcie
Agnieszce Kuciak
Stoją za oknem strome ciemności,
ciemność przychodzi do okien w gości.
A za ciemnością idą zwierzęta
żaden bestiariusz ich nie spamięta.
Za zwierzętami śmierć biała kroczy,
śmierć sześcioskrzydła, na skrzydłach oczy.
Stają u okien. Patrzą do środka.
Bardzo się zmieni kto je napotka.
W środku tłum, książki, meble i szklanki,
czyli szkło, papier, drewno i tkanki.
I śmierć, i bestia się rozpromienia,
że się serwuje tyle jedzenia.
Przez miłorzębu patrzą gałązki
na nieświadome niczego kąski.
Ty, jeśli czekasz jakichś morałów,
nie czekaj dłużej. Czasu jest mało.
Bądź dobry. Kochaj. Starzej się z wdziękiem.
Zamki są słabe. Szyby są cienkie.
Budmerice, 5. X. 2005