tak
ale nauczyć się, że to dobra wiadomość:
odwrotność wojny, nieszczelność naskórka
i śluzu, skrzętna kapitulacja w każdym
ciepłym oddechu, we śnie.
i nie ma innego sposobu, tylko prezent
z chleba położonego na szorstkim języku
jakiegoś płaczu, aż zaokrągli się
mizerny czas, naprężając
ścieg świata w uśmiechu kota z Cheshire.
ładnie zgubieni w jaśminowej mgle
na terytorium jakiejś hojnej nocy
gdzie koniec zbiega się z początkiem, mało
mówimy, i tylko tak, jak ptaki, nie: nie.
Warszawa, czerwiec 2012
grafik
niektóre rzeczy są do grobowej deski.
jednak to nie zależy od rzeczy, tylko od planów przypadku.
podobno gdybyśmy żyli wystarczająco długo,
każdy w końcu dostałby alzheimera; nie pamiętałabym
nie tylko Ciebie, ale nawet tej nieśmiertelnej rozpaczy
na myśl, że – jasne – zapomnę. rzecz może w tym,
że ani „albo”, ani „i”; co zawsze, to nie my,
tylko papieros w czyjejś dłoni zobaczony tak,
że rozstąpiły się sezony, przeszło światło?
Wierchomla, lipiec 2012
Serenada
Wiedemannowi
znów o miłości? czy odnajdziesz
słodycz ironii w tych poważnych słowach?
będziesz z tym żyć do końca
świata, którym jesteś z perspektywy
grobu. tam mieszkasz. mam na myśli
uszkodzone ciało pierwszego gatunku.
czy odnajdziesz pokruszone szkło
w tej stercie dźwięków?
uważaj, mówię, żeby powiedzieć
„uważaj”. choć nie kocham go
bardziej, niż on kocha świat.
Prace ręczne
wcale nie na wieki i tylko w minutach ucisk
małej ręki na moim przegubie kiedy zasypiamy
i myślę: urodziłam sobie tęsknotę i strach.
ile dzieciaków bawiło się przy produkcji różowej
księżniczki? okna sypialni bardzo pełne nieba
i szyb, żeby to dziecko chronić przed nocą, ale
sypialnia zarasta duchami jak grzybnią i jeszcze
nie umiem, choć chcę, dotykać ich szarych ciał.
Warszawa, lipiec 2012
wiersz dla Elizabeth Bishop
tutaj, pod śniegiem
ciepło i światło nie kaleczy snów.
łagodni tubylcy nie grzeszą bystrością
(oględnie mówiąc) i nie mają „spraw”.
kiedy dzwoni telefon, uciszają go gestem
dłoni, prędkim, acz niepozbawionym naturalnej
elegancji, tak właściwej umysłom
nieskomplikowanym i czystym.
ten piękny kraj,
chciałoby się powiedzieć, ale nie widać kraju.
mrok trwale spowija miękkie krajobrazy i może
właśnie tym trzeba tłumaczyć osobliwy
charakter narodowy tych istot, tak całkowicie
niezdolnych do walki, że nie używają
słów. postawę wyprostowaną odrzucają
stanowczo, niemal religijnie, preferując
sąsiedztwo ziemi
(czyt. prześcieradła), przedkładając falowanie
ciemnych mórz ponad krzykliwą arogancję
gór. Należy bowiem dodać, że organizację
społeczną tego prymitywnego (państwo wybaczą)
plemienia, specjalista określiłby jako „matriarchalną”.
liczebna przewaga samiczek (nie komentujmy)
odpowiada za ten stan.
niektórzy badacze
są zdania, że nie ma tu w ogóle żadnych mężczyzn.
tę hipotezę pomińmy jednak jako niesprawdzalną.
życie duchowe naszych szczęśliwych prostaczków, pardon,
prostaczek, sprowadza się do jednego rytuału, praktykowanego
z takim uporem, że staje się ich „drugą naturą”:
chodzi, z grubsza, o to, aby powierzchnia ciała
każdej istoty była jak najmniejsza, w stosunku do owego ciała
objętości.
wzorowym przykładem tej postawy jest ślimak
schowany w muszelce albo zwinięty w kulkę jeż
(z wyłączeniem kolców). jest raczej pewne, że każdy
kontakt ze światem wzbudza niemal paniczny lęk w tych leniwych
duszach. słysząc o arcydziełach i odkryciach, wzruszają tylko
ramionami, sprawa pogody
nie wywołuje u nich żadnych emocji.
niemniej jednak,
oczywisty urok tych zacofanych terenów
sprawia, że z bólem myślimy o nieuchronnej
zagładzie tej (bez ogródek!) ciemnoty, przeczuwając
jakąś cichą prawdę w jej najgłębszym sercu.
i, choć to daremne, gotowi bylibyśmy walczyć o niepodległość
tego skromnego królestwa, dlatego mówimy odejdź,
mówimy odejdź, dniu.
Warszawa, grudzień 2008