Poranek Marii
Brrr, jak zimno. Ale mocny błękit nieba już teraz zapowiada ciepły, jasny dzień: babie lato. Dzień wypełniony po brzegi zapachem dojrzałych śliwek i szelestem liści, które dopiero zaczynają opadać. Naprawdę żółtych. Albo czerwonych, jak landrynki. Jeszcze nie brązowych. Jeszcze nie zgniłych. Dzień, w którym ziemia powstrzyma na chwilę swoje metamorfozy i będzie bawić się – i będzie! – w pełni stworzona. Gotowa. Zapięta na ostatni guzik. Kiedy świat na moment nabierze ostrości, aby wkrótce potem pogrążyć się w strugach deszczu, a jeszcze później – w niepamięci śniegu. Lecz kto by teraz uwierzył w śnieg? Och, niebo! – Maria zadziera głowę – bezdenne i otwarte, otwarte na oścież, jak gościnne drzwi albo czyjeś czułe ramiona. Aż gęste od łaski, gotowej w każdej chwili spłynąć na dachy domów, na zaspane ciała ludzi i psów, na zaspane ciało Marii, która stoi na chodniku i, mrużąc oczy, wpatruje się w ten bezkres – a na jej rzęsach słońce. Tak jasno: słońce tańczy na jej rzęsach. Maria opuszcza głowę. Słońce tańczy na kroplach rosy. Duża pajęczyna rozpięta pomiędzy gałązkami jałowca. Słońce tańczy na kroplach rosy na pajęczynie. Pięknie. Pięknie. Ale to są nietrwałe klejnoty: strasznie nietrwałe, debilnie nietrwałe, myśli Maria, kiedy jednym szarpnięciem brudnego białego adidasa likwiduje tę świetlną instalację. A potem, powłócząc nogami, powoli odchodzi. W stronę szkoły.
Teraz już wie na pewno, że jej stopy śmierdzą. Te jej adidasy były nowe dawno temu. I gdzie indziej. No i znów założyła te same brudne skarpety, myślała, że… nic nie myślała, po prostu nie miała albo nie umiała znaleźć czystych skarpet. Choć matka Marii czasem robiła pranie, czasem, kiedy akurat miała lepszy okres i pamiętała. O takich rzeczach. Ale ostatnio miała gorszy okres i nie pamiętała o niczym. A Maria… Marii nawet nie przyszło do głowy, że mogłaby sama uprać sobie skarpety.
Maria. Maryśka. Ryśka.
Chuj z tym. Myśli Ryśka. I idzie dalej. A właściwie nie myśli, tylko mówi. Po cichu. Bez słów. Mówi do siebie i do was. Bo was nie lubi. Ryśka wszystkich nie lubi, może oprócz swojej matki, której się boi. Ale przede wszystkim Ryśka mówi do swoich kolegów, przygotowując się na przyjęcie codziennej porcji okrucieństwa. „Ryśka!” – wrzaśnie gruby Piotrek, który ma bluzę z napisem „Nike” – „aaaaale swąd! Znowu spałaś w chlewie?” A Ryśka odpowie wiązanką przekleństw, które na moment zawstydzą pół klasy, choć nie grubego Piotrka. Jego rozbawią: to jest Ryśki niezawodny sposób na Piotrusia i grupkę jego kolegów-twardzieli. Zakląć tak, jak żadna dziewczyna nie potrafi albo wykonać jakiś obsceniczny gest. Można choćby ułożyć kciuk i palec wskazujący prawej dłoni w obrączkę, założyć tę obrączkę na wskazujący palec lewej dłoni i energicznie przesuwać, z góry na dół, z góry na dół, z góry na dół. Proste i treściwe. Przerażenie na twarzach dziewczynek w czystych skarpetkach: jak to dobrze, że czasem ktoś się jej boi. A w bandzie Piotrusia radość! Radość! Śmiech! Można oczywiście zrobić coś jeszcze bardziej obrzydliwego, na przykład splunąć zieloną flegmą albo zjeść pająka. Ryśka przypomina sobie teraz smak pająka w ustach, mdły, słodkawy, z niewiadomego powodu kojarzący jej się z ptasią kupą. I moment uroczystego milczenia, kiedy zorientowali się, że ona naprawdę to robi, że ona naprawdę wkłada tego pająka do ust i zjada go, i nie wypluwa! – i podziw, którego nie umieli ukryć. Taaa. Tak czy inaczej, z chłopakami Ryśka jakoś sobie poradzi. W najgorszym razie gruby Piotrek dopadnie ją w szatni i wymaca. Przez cały czas zatykając nos i narzekając na smród.
Oprócz adidasów Ryśka ma na sobie szare spodnie od dresu i czerwony sweter w czarną krateczkę, a na swetrze – granatowy fartuszek. Sweter jest za duży, a fartuszek za mały. Opina się wokół jej tułowia i Ryśka wygląda przez to jak walec. Albo jak parówka w foliowym kondomku. Jest jej niewygodnie, prawie nie może ruszać rękami. Cud, że guziki od mankietów nie oberwały się jeszcze. No, cud… Kołnierzyk! – myśli nagle Ryśka i robi jej się mdło. Dotyka palcami guzików przy szyi. Nie ma kołnierzyka. Nie może go tam być. Przecież chemica kazała jej go odpiąć, bo był brudny. A potem zginął. Może wtedy, gdy stojąc u szczytu krętych schodów łączących piętra szkoły chłopcy wysypali poza balustradę całą dziadowską zawartość tornistra Ryśki. I musiała potem to zbierać – wymiętolone zeszyty, obgryzione ołówki i jabłko, które matka zapakowała jej na drugie śniadanie – po całej szkole. Jabłko turlało się i turlało, aż dotoczyło się do sutereny, tam, gdzie mieściły się szatnia i stołówka. Ku powszechnej uciesze: chuj z wami, chuj z wami, chuj z wami! Może właśnie wtedy zgubiła ten kołnierzyk. A może nie. Może przepadł w domu. Tak, w domu też przepadały rzeczy. A potem chemica ciągle miała pretensję, że Ryśka nie ma kołnierzyka. I Ryśka – Maria – codziennie mówiła, że jutro to już na pewno go przypnie. I też przyszyje, na lewym ramieniu, tarczę z nazwą szkoły. Bo plakietka z napisem „wzorowy uczeń” nie należała jej się.
I dobrze.
Ryśka nie pamięta planu lekcji. Nie wie, kiedy będzie chemia. Trudno jej to wszystko spamiętać, jest za głupia, poza tym nie widzi wielkiej różnicy pomiędzy poszczególnymi przedmiotami. Zawsze to samo: trzeba długo siedzieć w miejscu, przepisywać coś z tablicy albo z książki, odpowiadać na pytania, których ona nigdy nie rozumie. Dlatego nie odpowiada. Tylko siedzi, modląc się w duchu, żeby nie padło jej nazwisko: Maria Lutoborska. Maryśka. Ryśka. Nauczycieli Ryśka boi się bardziej niż chłopców. Na nauczycieli Ryśka nie ma żadnego sposobu.
Kilka razy modliła się w intencji kołnierzyka. Mówiła tak: „Panie Boże, oddaj mi mój kołnierzyk”. Po prostu. Nie owijając w bawełnę. Ale potem dowiedziała się, że w takich sprawach nie wolno modlić się do Boga, tylko do jakiegoś świętego. A Ryśka nie znała się na świętych, nie umiała zapamiętać tych wszystkich imion, a poza tym… modlić się do świętego, to trochę jak modlić się do nauczyciela matematyki… którego Ryśka pamiętała bardzo dobrze, razem z nazwiskiem. No to przestała się modlić i teraz jedynie czasami mówi do siebie, po cichu, „Panie Boże. Panie Boże”. Choć najczęściej mówi co innego.
Myśląc o brakującym kołnierzyku, o chemicy i o matematyku, Ryśka idzie jeszcze wolniej niż przedtem. Powłóczy nogami. Rozgląda się. Niebo. Niebo. Światło. Liście. Rosa. To miasto – Polska centralna, późne lata osiemdziesiąte – chyba jeszcze nigdy nie wyglądało tak ładnie. Ryśka idzie popękanym chodnikiem wzdłuż szosy, która przecina miasto na pół. Brodzi w liściach kasztanowca. Trafia nogą na dojrzały, najeżony owoc i kopie go z całej siły. Kasztan wylatuje w powietrze, a kiedy upada, kilka metrów dalej, pęka jego kolczasta łupinka i wyskakuje lśniąca, brązowa kulka. Ryśka podnosi ją, obraca przez chwilę w dłoni, wyrzuca. Czasami trzeba przynosić kasztany na zetpety. Zetpety łatwo odróżnić od innych przedmiotów, bo na zetpetach nie chodzi o przepisywanie, ale o robienie różnych rzeczy – szydełkowych serwetek, breloczków do kluczy, makatek na ścianę, no i tych właśnie zwierzątek z kasztanów i żołędzi – które na obrazkach w książce wyglądają pięknie, a w praktyce, nawet jeśli zrobi się wszystko, krok po kroku, dokładnie według instrukcji, to, och, co tu dużo gadać. Żal dupę ściska.
Na zetpetach obowiązuje podział: dziewczynki pracują ze skrawkami materiału, nićmi, igłami i szydełkami, a chłopcy – chłopcy używają młotków, gwoździ i desek. Czasem nawet wiertarki, ale to tylko niektórzy, bo żeby używać wiertarki, to już na pewno trzeba być mężczyzną, a przecież wiadomo, że nie każdy mężczyzna to mężczyzna, tak jak nie każda kobieta to kobieta, bo nie wystarczy po prostu mieć kutasa, albo nie. Nawet Ryśka to rozumie.
Teraz dociera do pasów i przechodzi na drugą stronę szosy. Szkoła już blisko. Mdłości nasilają się, Ryśka, Maryśka, Maria rozumie już, że nie da rady. Za szkołą jest wąwóz, choć Ryśka nie myśli „wąwóz”, tylko „parowa”, więc tę parowę za szkołą gęsto porastają drzewa i krzaki, ale Ryśka zna wszystkie przejścia między gałęziami, wszystkie przesmyki, wszystkie wydeptane kryjówki, gdzie chłopaki czasem chodzą palić papierosy, a czasem wysrać się. Ryśka idzie tam teraz, chowa się między krzewami i wymiotuje. Szkoda śniadania: bułka z pasztetową i szklanka mleka. Do obiadu jeszcze dłuuuuuugo, długo, Ryśka będzie bardzo głodna. Wyciera twarz rękawem fartuszka, ale fartuszek, stuprocentowy poliester, nie wchłania wymiocin tylko je rozmazuje. Jeszcze roztrzęsiona, siada na ziemi z myślą, żeby przeczekać przynajmniej pierwszą lekcję, i tak jest już spóźniona, a potem, potem się zobaczy, a wtedy nagle -
-wtedy nagle widzi ich. I rozpoznaje.
Schodzą na dół, do parowy, tą samą ścieżką, którą ona przed chwilą tu przyszła: Łysy i dwóch jego kumpli. Ryśka czuje silny skurcz strachu. Z nimi nie pójdzie jej tak łatwo jak z grubym Piotrusiem. Oni są więksi, prawie dorośli, chodzą do technikum. Wszyscy mają bardzo krótkie włosy i papierosy w zębach. Uciekać, schować się, myśli Ryśka, ale jest za późno: oni też już ją zobaczyli. […]
Imago
Czy sobie radzę? A co to w ogóle za pytanie? Z czym to niby miałabym sobie radzić lub nie? Te wszystkie sprawy, problemy, cały ten żałosny… bałagan, to mnie w ogóle nie dotyczy. Nie mam z tym nic wspólnego. Bawcie się sami, brudźcie sobie ręce, jeśli chcecie, zamieszkajcie choćby na śmietniku. Ja już tam byłam i więcej nie wrócę. Nie wrócę! To nie dla mnie. Wyrwałam się. Udało mi się! Jestem lekka, unoszę się ponad tym wszystkim – tak, unoszę się ponad wami – i nie zajmują mnie nędzne troski waszego okropnego świata.
Kiedyś byłam jedną z was, może nie pamiętacie, bo wtedy nie chcieliście zwracać na mnie uwagi. Na każdym kroku okazywaliście mi lodowatą obojętność. Ćwiczyliście na mnie swoje wrodzone okrucieństwo. Tak było. Ale teraz sięgam wyżej. Wtedy brudziłam się, tak jak wy, mięsem i krwią. Zgnilizną. Nigdy więcej. Nigdy więcej! Jestem silna jak gwiazda. Lśnię jak supernowa. Wypełnia mnie światło i nic, prawie nic, nie przyćmiewa już tego wewnętrznego blasku. To ja jestem tym blaskiem! To właśnie ja. Imię? Imię nie ma tu żadnego znaczenia. Imię zostało z wami, na śmietniku. Tam, gdzie odpadki. Obierki i łupiny. Zjełczały tłuszcz. Włosy wyjęte z odpływu prysznica. Zaplamione szmaty. Skorupki od jajek z resztkami śluzu i błon. Kurz. Wilgoć. Rozkład. […]
Więc napychacie się ziemią, żeby nie ulecieć. A na talerzach zostają resztki, pozostałości po waszych odrażających rytuałach. Ptasie kości z resztkami mięśni i ścięgien. Tłuszcz. Wstrętne oczy cebuli. Tłuszcz. Fragmenty skór zwierząt i roślin. Tkanka tłuszczowa. Tkanka łączna. Tkanka mięśniowa. Obierki. Pestki. Łodygi i szypułki. Okruchy chleba posklejane tłustym, brunatnym sosem. Zgarniacie to wszystko do jednego kubła, tam, gdzie wcześniej wrzuciliście różne przedmioty i skrawki swoich własnych ciał i wydaje się wam, że jest po sprawie. Wynosicie czarny worek na śmietnik, co z oczu, to z serca, i wracacie do swoich lodówek, żeby przygotować następne wstrętne święto. Co za los! I ja też uczestniczyłam kiedyś w tym upadku. […]
A czasem nawet nie kładziecie tego mięsa na talerze, ale bierzecie do rąk i pakujecie sobie do ust. Wiem, wiem, byłam, widziałam, uciekłam. Kiedyś, miałam wtedy szesnaście lat, miałam wtedy wiek, wróciłam ze szkoły do pustego mieszkania. To była nieduża, betonowa klatka. Wyłożona boazerią. Wszyscy tak wtedy mieszkali. A w tej klatce wydzielone pomieszczenie: kuchnia. Rząd szafek w okleinie udającej marmur. Plastikowe gałki pomalowane złotą farbą, która obłaziła i zostawiała ślady na palcach, ale na skórze nie była już złota, tylko czerwonawobura. Szafki wypełnione po brzegi rozmaitymi pojemnikami i torebkami, ale kasze, cukry i przyprawy i tak zawsze wysypywały się z tych pojemników i mieszały na dnie szuflad, tworząc suchy koktail o nieznośnym, mdlącym zapachu. Właśnie wtedy weszłam do pustego mieszkania, prosto do kuchni, nie zdejmując nawet butów, torba z książkami wciąż wisiała na moim ramieniu, wykrzywiając mój kręgosłup, i wyjęłam z lodówki warzywną mrożonkę. Miałam zamiar ugotować to na parze, czyli przygotować sobie, jak to nazywacie, „zdrowy posiłek”. Ale byłam zdenerwowana i nie wytrzymałam, więc zjadłam te brokuły, kalafiory i marchewki prosto z torebki. Smakowały jak papierowe kostki lodu i śmierdziały rybami. Potem, żeby zabić ten rybi odór, zrobiłam sobie kisiel morelowy i zjadłam na gorąco. Potem pół bochenka chleba, a oddzielnie paczkę szynki na zmianę z dżemem truskawkowym. I jeszcze pół torebki mleka w proszku, które jadłam łyżką, na sucho. Oczywiście już wtedy wiedziałam, że nie mogę pozwolić, aby to wszystko zostało we mnie w środku. Więc skorzystałam ze sposobu bulimiczek, tych głupich dziewczyn, które najpierw objadają się, a potem prowokują wymioty po to, żeby nie przytyć. I zwymiotowałam. Straszna mikstura – choć właściwie niewiele straszniejsza od tej, którą macie na talerzach i w kubłach na śmieci – wydostawała się ze mnie falami. Trwało to około pół godziny. Siedziałam okrakiem na podłodze, obejmując klozet, który wcześniej wyczyściłam specjalnym środkiem. I całe to zło uszło ze mnie, urodziło się w skurczach, jak cuchnący demon. Ale nie po to, żeby żyć, lecz po to, żeby natychmiast wrócić do spleśniałej krainy umarłych.
Czym się zdenerwowałam? A kto powiedział, że byłam zdenerwowana? No dobrze, niech wam będzie. Byłam zdenerwowana. Czym? Niczym. Po prostu zdenerwowana. Często byłam zdenerwowana, bo byłam nerwowa. Wiele razy mi to mówiono. Ale byłam też, myśląc waszymi kategoriami, strasznie szczęśliwa. To też wiele razy mi mówiono. Aż nie mogłam już tego dalej słuchać. Mdliło mnie i chciało mi się krzyczeć. Dlatego pewnego dnia zaczęłam głośno mówić, że czuję się bardzo źle. Że nie mogę spać i boli mnie brzuch, głowa, nogi, ręce i serce. Serce, oczywiście, w przenośni, bo miałam siedemnaście, osiemnaście albo dziewiętnaście lat, a wtedy jeszcze ma się takie przenośne serce. W każdym razie nikt nigdy nie usłyszał tego mojego krzyku, bo wy nie słuchacie. No to teraz spotka was za to kara. Bo ja się ulotnię, a wy zostaniecie na swoim żałosnym padole. […]
Niedługo po tej sprawie z nauczycielem, kiedy zrobiłam się głodna i zjadłam tę mrożonkę, pojawił się chłopiec. Był szczupły, prawie tak szczupły jak ja teraz, to znaczy nie tyle pojawił się, co zbliżył się, podszedł blisko i mówił do mnie łagodnie, a także słuchał tego, co ja mówię. Dotknął mnie. I ja też go dotknęłam. Nie pamiętam, czy to było przyjemne. Powiedział mi, że przyjedzie do mnie do domu. Były ferie zimowe, mieszkaliśmy na dwóch różnych końcach miasta. Powiedział, że przyjedzie, więc czekałam na niego codziennie, każdego ranka, każdego popołudnia i każdego wieczora, czekałam w moim kwadratowym pokoju, wyglądając przez okno na siny świat, albo w kuchni, blisko lodówki, ale nie przyjechał. A przedtem powiedziałam mu, że będziemy razem przez całą wieczność i że nic nas już nigdy nie rozłączy, bo ja mam na to sposób, bo ja mam sposób na wszystko. Nie wiem, czy zrozumiał. To miało związek z sercem i z tym słowem, którego już nie używam, bo kojarzy mi się z kurwą, pizdą i pasztetem. A pasztet to ja.
Więc wcześniej zjadłam mrożonkę i te inne rzeczy, a potem zwymiotowałam i po raz pierwszy ujrzałam światło. Siedziałam na podłodze w łazience obejmując klozet, na czoło wystąpiły mi grube krople potu, włosy kleiły się do skroni, ręce i kolana drżały. To było moje dno, od którego się odbiłam. To była moja studnia, w której zobaczyłam gwiazdy. I zrozumiałam, że od tej pory będę się wznosić. Zrozumiałam, że walka będzie bolesna, ale zwycięska, bo znałam już wroga, wróg był we mnie, to moje mięso było wrogiem, którego przez lata wykorzystywaliście przeciwko mnie. Więc zniszczę tego wroga, już prawie zniszczyłam, albowiem lepiej jest stracić rękę lub oko, niż obrosnąć w tłuszcz. I tyle mnie widzieliście.
Owszem, dużo czytam, a bardziej czytałam. Czasem, często, wiem, wiedziałam, że czytam o sobie, chociaż nie sądzę, żeby autorzy tych książek mieli jakiekolwiek pojęcie o tym, co piszą. Ciągnie ich do cierpienia, być może przeczuwają, że właśnie tamtędy wiedzie droga na drugą stronę, na stronę blasku, ale nie mają odwagi, żeby pójść tą drogą do końca, obawiają się, że mogliby za dużo stracić, tymczasem nie mają przecież do stracenia nic prócz samych siebie, a to nie jest przecież znowu aż tak wiele. Ale czują strach, jesteście cywilizacją tchórzy, i zostają po bezpiecznej stronie, oglądając prawdę z bezpiecznej odległości, podobnie jak astronom patrzy w niebo przez lunetę, ale sam nigdy nie poleci w kosmos. Albo jak biolog, który rozcina ciało żaby i wyjmuje wnętrzności, ale zawsze w rękawiczkach, udając, że to, co ma pod skórą, to jakieś inne mięso. Ale cierpienie jest mimo wszystko prawdziwe, mam na myśli te książki, prawdziwe jak wypatroszony płaz. […]
Po kąpieli czasem idę do kuchni. O nie, to nie jest tamta stara kuchnia w marmur, moja kuchnia jest biała i czysta. Nie ubieram się. Nie mam się czego wstydzić. Podchodzę do lodówki. Wyjmuję z zamrażalnika pojemnik na lód, wyłuskuję z niego kilka kostek i idę z tym do sypialni. Tam kładę się na wznak na łóżku, niepotrzebne mi lustro, doskonale wiem, jak wyglądam, jestem chuda jak śmierć i biała, bardzo biała. Nie myślicie chyba, że oślepłam? No właśnie. Lód kładę sobie na piersiach. Robią się wtedy twarde i różowe. Leżę tak sobie, jak Królowa śniegu. I myślę: dajcie mi tego chłopca, a raz na zawsze zrobię z nim porządek i nie wróci już do swojej zapłakanej, otłuszczonej Gerdy. Czy ja płaczę? Tak, czasem płaczę. I co z tego? To nie wasza sprawa.
Ostatnio częściej leżę, agonia wroga bardzo mnie męczy, ale wiem, że tak musi być i że tak jest dobrze, przecież to musi być trudne, być mięsem, a stawać się światłem. Trudne. Trudne. Tak trudne, że czasem coś mnie przeszywa – żal, powiedzielibyście. Czuję wtedy silny ból, w piersiach, pod moim ptasim mostkiem, ból, który na chwilę obezwładnia, bierze mnie w posiadanie i każe ciału, temu co z ciała zostało, drżeć, każe płynąć niepotrzebnym łzom i w końcu z mojej krtani wydobywa się pojedynczy dźwięk – straszny dźwięk. Zwierzęcy. Bo to jest skowyt zdychającej bestii. Bestii, która we mnie zdycha. Ale ja nie ulegnę. Nie poddam się zwierzęciu. Niedoczekanie wasze. Twoje niedoczekanie, głupi, zły, porośnięty grzybem świecie. Czarna, czarna ziemio, nie dostaniesz mnie.
A zresztą, nawet gdybym chciała, to przecież jest już o wiele za późno. Bo to jest droga, z której nie można zawrócić, dlatego na nią wkroczyłam. Bo wiedziałam, że nigdy mnie tu nie dogonicie.
Tęsknię czasem za słońcem i za innym niebem niż ten biały sufit, który tak dobrze znam. Każdą nierówność tynku. Każde pęknięcie. Topografię farby, która miejscami łuszczy się jak naskórek. Wiem jednak, że przemiana musi dokonać się tutaj, właśnie tutaj. A kiedy się już dokona, wtedy będę miała dość nieba, dość słońca i gwiazd, i zapachu bzu, dość piękna, żeby się nim zachłysnąć i wzlecieć jeszcze wyżej i nigdy, przenigdy nie wrócić pomiędzy was. Być może spojrzycie wtedy w górę, ujrzycie pełnię mojej chwały i powiedzie: „och, jak bardzo się pomyliliśmy”. Albo nic nie powiecie. Niczego nie ujrzycie. Bo wy nie umiecie patrzeć, tak jak nie umiecie słuchać.
Czekam na moment, kiedy resztka zasuszonego mięsa odpadnie wreszcie jak poczwarka. Wiem, że to już niedługo, bo czuję, prawie bez przerwy, trzepotanie moich wewnętrznych skrzydeł. Delikatne, ale nieustępliwe. Wkrótce moje jasne skrzydła rozsadzą ten bolesny pancerz i poniosą mnie na wolność, ku górze, ku krajobrazom, o jakich nie macie nawet odwagi śnić.
Unosząc się, będę barwna jak tęcza. Czerwień, żółć i błękit, i fiolet, i zieleń. I ruch. Będę drżeniem czasu. Wschodem słońca nad wodami wzburzonego morza. Feerią światła nad miastem. Płomiennym kwiatem. Rozkwitaniem ognia. Odlatując, powiem: „to nie był mój świat”. Odlatując, będę patrzyła w gwiazdy. Odlatując, ani razu nie spojrzę w dół.
Medulla
The pleasure is all mine…
[…] Leda nigdy nie sprawiała nikomu kłopotu. Nie spóźniała się do pracy. Nie wychodziła przed czasem. Nie miewała gorszych dni. Nie narzekała, kiedy ostatni goście siedzieli przy pustych filiżankach jeszcze długo po zamknięciu lokalu, przez co nie mogła podliczyć rachunków i zamknąć kasy. Bez słowa skargi wykonywała wszystkie swoje obowiązki, a także to, co wcale już do nich nie należało. Zmywała wyłożoną ceramicznymi kafelkami podłogę, polerowała szklanki, aż zaczynały lśnić jakby wyciosano je z najdroższego kryształu, napełniała cukiernice niskokalorycznym słodzikiem. Mimo to nikt w Green Soya nie przepadał za Ledą. A już z całą pewnością nie przepadał za nią Vitta, właściciel. Właściwie to miał wielką ochotę pozbyć się jej pod jakimkolwiek pretekstem. Leda wzbudzała w nim niepokój, a nawet coś w rodzaju odrazy. Nie lubił zbliżać się do niej, a kiedy zdarzało się, wieczorem, już po zamknięciu, że zostawali sam na sam w pustej kafejce, tylko on i ona w wypełniającym wnętrze półmroku, ogarniała go chęć ucieczki, którą powstrzymywał wyłącznie dzięki temu, że miał niezwykle dobry kontakt ze swoim silnym wewnętrznym ja. Ze swoją – lubił to nienaoliwione słowo – jaźnią. Skąd jednak brał się ten dziwaczny impuls? Czy Leda była brzydka? Nie. Na swój sposób była nawet ładna, chociaż w jej twarzy było coś tak ulotnego, że pod jej nieobecność Vitta, chociaż nieraz próbował, nie potrafił przypomnieć sobie, jak wygląda. Czy nie dbała o strój? Ależ tak. Jej białe tuniki były zawsze nieskazitelnie lniane… Zdarzało się, co prawda, że z jej rudych włosów sterczały liście albo źdźbła uschniętej trawy, jednak goście, którzy przychodzili do GS na filiżankę bladej herbaty albo koktajl Bionatura, specjalność lokalu, byli przekonani, że te roślinne akcesoria mają podkreślać zielony charakter miejsca. Czy bywała nieuprzejma? Skądże znowu. Żaden klient nigdy nie miał powodu skarżyć się, że nie został właściwie obsłużony. A zresztą, jak miałby sformułować tę skargę? Że coś nie gra z jej oczami, że patrzy, ale jakby wcale nie patrzyła? Że patrzy tak, jakby się było powietrzem, jakby tym swoim nieprzytomnym wzrokiem prześwietlała człowieka na wylot i widziała coś, czego widzieć nie wolno, co powinno na zawsze pozostać ukryte? Że jej nienaganne maniery, gotowość, usłużność, natychmiastowość reakcji, skrywają… no właśnie. Nikt nie umiałby powiedzieć, co tak naprawdę „skrywa” nieprzytomny wzrok Ledki, co tak naprawdę znaczą jej płynne, doskonale sprawne gesty, jej schludny wygląd, pokora… Vitta przyłapywał się nieraz na tym, że obserwuje Ledę w napięciu, jak wroga. Jej obecność – tak przecież dyskretna – była mu boleśnie niewygodna. Zerkał na dziewczynę z nadzieją, że dostrzeże w niej jakąś wadę, jakieś pęknięcie, albo chociaż małą ryskę, do której mogłaby przylgnąć przepełniająca go niechęć. Vitta chciał znaleźć słowa, które pomogą mu przyszpilić – unieszkodliwić – jej dziwaczne piękno. Powiedzieć: „Leda jest taka a taka”. „Ledo, przejrzałem cię, jesteś tym-to i tym-to”. Jednak niczego takiego nie znajdował i jego awersja do Ledy pozostawała amorficzna i żywa jak jakiś dziwny, nadprogramowy organ w jego spiętym ciele. […]
Gorąco. Miasto coraz bardziej nasycone słońcem, coraz gęstsze powietrze, dźwięki coraz cięższe, zmysłowe. Leda stoi za barem, przelewa wino z butelki do karafki oznaczonej zawiłym jak wąż logo: GS. Dotyk chłodnego szkła sprawia jej przyjemność. Podoba jej się głęboka czerwień wina, ciemny, cielisty głos przelewanego płynu, który stopniowo napełnia puste naczynie i przeobraża je w drogocenny klejnot. Rubin, myśli Leda. Zachodzące słońce. Żywa krew. Uśmiecha się, całkowicie pochłonięta swoim zajęciem. Wzrok Vitty próbuje uczepić się jej twarzy, jej ciała, bez skutku. Wzrok Vitty spływa po uśmiechniętej twarzy Ledki, po jej szyi, po bielusieńkiej tunice. Wzrok Vitty spływa po Ledce ku ziemi, rozlewa się na podłodze jak kałuża mętnej wody. Na środku tej kałuży pływa pojedyncze oko; łypie na wszystkie strony, bezradne jak rozbrojony granat. […]
Vitta siedział za barem. Bardzo źle się czuł. Nie miał najmniejszej ochoty uśmiechać się do gości, nie miał ochoty zaglądać przez ramię kucharzowi, sprawdzać, czy sałata świeża, truskawki niepogniecione, czy mięta dość aromatyczna. W ogóle na nic nie miał ochoty. W lustrze, pomiędzy rzędami kieliszków, widział fragmenty swojej twarzy. Znowu popsuła mu się cera. Na czole pełno grudek, brzydkie czerwone podrażnienia wokół nosa i na brodzie. Nerwy, nerwy bardzo psują cerę. Podkrążone oczy. Brak snu. Masakra na całej linii.
Pora lunchu, najtrudniejszy czas. Czas, kiedy organiczna zawartość sterylnych wieżowców wydostaje się na zewnątrz, wprost na wielkomiejskie słońce, wprost na wielkomiejską mgłę, na niepokorne światło neonów. W klapkach-japonkach przez okrągły rok rozłażą się po okolicznych kafejkach, fitness-klubach, obsranych przez psy parkach. Przychodzą, w klapkach, w czapkach na głowie, do GS. Zamawiają omlety z białek, pod warunkiem, że kury hodowano na fermie, gdzie na metr kwadratowy przypada nie więcej niż osiemnaście kurczaków. Albo szesnaście, Vitta, wstyd przyznać, zapomniał. Studiują skład sałatek, po czym żądają modyfikacji, każdy według swojej wiary, alergii, stylu życia. „Dla mnie bez sera”. „Bez czerwonej cebuli”. „Jestem uczulony na szpinak”. „Kiełki proszę z boku, na oddzielnym talerzu”. Jeszcze czego. Vitta poczuł nagły przypływ irytacji i odwrócił się od lustra, w stronę sali. Kelnerzy uwijali się jak mogli, ale odkąd zwolnił Ledę, godzina lunchu przeobraziła się w groteskowy koszmar. Ciągle z czymś się spóźniali, mylili zamówienia albo upuszczali sztućce. […]
Powiedzmy to wprost: Vitta chorował. Chudł, brzydł i tracił siły. Odkąd dowiedział się, od terapeuty, że kocha Ledę, przestał już nawet udawać, że wszystko jest w porządku. W GS coraz trudniej było mu zdobyć się na profesjonalny spokój. Miewał wybuchy złości i napady wielkiego przygnębienia. Na zapleczu popijał wino, palił papierosy, obgryzał paznokcie. Codziennie zamykał GS odrobinę wcześniej, aż pewnego dnia powierzył to zadanie jednej z kelnerek. Spędzał w kafejce coraz mniej czasu i w końcu w ogóle przestał się tam pojawiać. Otępiały z tęsknoty, całe dnie przesiadywał w mieszkaniu, które z eleganckiego apartamentu stopniowo przeistaczało się w zapyziałą norę. Bywało, że wcale nie wychodził z sypialni. Leżał na łóżku, w rozkopanej pościeli, marząc o Ledzie. Godzinami starał się odtworzyć w pamięci delikatne rysy jej jasnej twarzy. Pragnął całować palce jej drobnych stóp, jej maleńkie różowe paznokcie, jej szczupłe łydki, kolana… marzył o piersiach dziewczyny, ciężkich i gorących, kiedy pochylała się naga nad jego wymizerowanym ciałem. Oczywiście Vitta nigdy nie widział piersi Ledy. Ukryte w luźnej, lnianej tunice, mogły być duże lub małe, właściwie to mogło tam wcale nie być żadnych piersi, żadnego brzucha, żadnych kolan, ud, właściwie to mogło tam wcale nie być żadnej kobiety… ale do kogo, w takim razie, wyciągał stęsknione ramiona? Czyje piersi zamykał w wygłodniałych dłoniach? Kim była ta nieskrępowana naguska, która przechadzała się, kołysząc biodrami, po jego mieszkaniu? Kto kładł się obok niego na łóżku, czyje usta błądziły po jego skórze, czyje mocne uda zaplatały się wokół jego bioder?
Vitta opadł, dysząc, na zapoconą poduszkę. Kiedy oddech wrócił do normy, wytarł się prześcieradłem i sięgnął po telefon. Wybrał po raz setny numer Ledy. I po raz setny usłyszał ten sam komunikat: „połączenie nie może zostać zrealizowane. Połączenie nie może zostać zrealizowane. Połączenie nie może zostać zrealizowane”. […]
Vitta zajmuje miejsce w szeregu bezdomnych żebraków. Każdy mężczyzna trzyma w rękach tabliczkę z jakimś napisem. „POTRZEBUJĘ NA LEKI”, to jedno z haseł. „NIE MAM GDZIE MIESZKAĆ”, to inne. „Też mi odkrycie”, wkurwia się po cichu Vitta. „Inaczej każdy by pomyślał, że czeka na niego apartament w Ritzu”. Zirytowany, Vitta pożycza flamaster od jednego z bezdomnych i pisze na dużym kawałku tektury: „UNIKAJ KONTAKTU WZROKOWEGO”. Potem staje, bez ruchu, na swoim miejscu. Patrzy przed siebie. Na niczym nie zawiesza wzroku. Nic już nie musi widzieć. Nic go nie interesuje. Nic, poza brzękiem monet, które od czasu do czasu lądują w plastikowej miseczce stojącej u jego stóp, nic poza eklektycznym śpiewem żywego miasta. […]
Pan Kos w swoim biurze nad stertą gazet. Ani śladu dziewczyny. Ani śladu klienta. świat się kończy, a oni wariują. Tępa, przewidywalna siła cielesnego odurzenia. Ile jeszcze, myślał. Ile to ma jeszcze trwać. Ile ofiar pochłonie ten ogień, który w zamian daje… pan Kos nie chciał myśleć o tym, co w zamian daje ten ogień, dlatego zaczął przeglądać spiętrzone na biurku gazety. ROśLINY ATAKUJą, ogłaszał jeden z nagłówków. „W bloku przy ulicy Parkowej 11 odkryto nielegalny ogród. Korzenie roślin zdołały spenetrować stropy budynku, powodując zagrożenie dla mieszkańców. Przeprowadzono ewakuację. Brygady antyterrorystyczne przygotowują się do wejścia w strefę zagrożenia” – […]
Ziuuuuuuuuuu, śpiewał pociąg. Leda stała tyłem do kierunku jazdy, z rękami w kieszeniach. Duża, płócienna torba leżała obok niej. Co było w torbie? Nikt nie wie. Komplet bielizny na zmianę? Bomba? Kilka książek? Magnetofon z nagranymi odgłosami ptasich treli? Ziuuuuuuuuuu, śpiewała Leda. Pociąg kolejno zaliczał puste podziemne stacje. Miasto zostawało w tyle, znikało, rozpływało się we mgle. Wreszcie pociąg zwolnił bieg. Ledka zachwiała się, ale po chwili znowu złapała równowagę. Stop. Pociąg zatrzymał się na środku pola. Otwierając się, drzwi zaskrzypiały jak źle naoliwiona maszyneria snu.